355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 9)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 9 (всего у книги 58 страниц)

13. Na tyły wroga

– To te buczki?

– Jakby te same, ale za szybką.

– Pójdźcie haw, ojciec – Jeleń uchylił właz, podsadził starego, żeby mógł wyjrzeć na zewnątrz i jeszcze raz spytał: – Te czy jakiesik inne?

– Te same, tylko przedtem były za szybką, a teraz na własne oczy widziałem.

– W boju was, ojciec, wytyrkać nie bedem, boby utłukli. Przywyknijcie se, że będziecie się dziwać przez peryskop.

– Przez co?

– Przez tę szybkę. Takie okienko nazywa się peryskop. A terozki wiemy na pewno. To je ważne, bo jak szpacyr zacznimy od kościoła, to potem już idzie.

Zamaskowani przywiązanymi do pancerza gałęziami, stali na skraju poprzecznej, idącej ze wschodu na zachód, przesieki. Ciasno było w czołgu.

Wszystkie uchwyty wypełnili pociskami, pod nogami bokiem mieli ustawione skrzynki z nabojami dla piechoty i jeszcze przed samym odjazdem oficer saperów brygady wtrynił im na siłę dwa spore kuferki z minami, uparcie twierdząc, że się przydadzą.

Prócz tego przybył Czereśniak. Stał po prawej stronie wieży, przed Jeleniem. Na siwą głowę wdziali mu hełmofon, żeby słyszał i sam mógł mówić, gdyby zboczyli z drogi. Kłopotu było sporo, bo najpierw nie mógł pojąć, że zamiast krzyczeć ma spokojnie gadać przed siebie, w powietrze, i mimo dudnienia silnika doskonale usłyszą go wszyscy i on wszystkich usłyszy, „jakby przez radio nadawali”. Potem, kiedy już nauczył się korzystać z telefonu wewnętrznego, wybuchła sprzeczka o karabin.

Czereśniak wszystkie kieszenie wypchał nabojami, przewiesił sobie broń przez plecy i w żaden sposób nie chciał odstawić do kąta.

– Ojciec, przecież mi tą flintą oczy wydziubiecie. Co za uparty człowiek! – złościł się Jeleń.

Wreszcie stanęło na tym, że karabin ulokowano w wieży, przyczepiono do uchwytu na pociski, żeby „był pod ręką”. Czereśniak stał teraz spokojnie i grzebiąc coraz to w innej kieszeni, pobrzękiwał nabojami. Mimo że w czołgu było gorąco i duszno, nie chciał zdjąć marynarki. Pot mu spływał po twarzy, rozmazywał się na policzkach.

Najcięższa jest bezczynność i oczekiwanie. Tkwili pod pancerzem w ciszy, w upalnym mroku, kombinezony lepiły się do spoconej skóry, płucom brakowało powietrza. Włazy jednak trzymali zamknięte. Wentylatory nie pracowały – oszczędzali akumulatorów. Podobni byli do podwodnego okrętu przyczajonego na dnie zielonej wody leśnego morza.

Saakaszwili trącił łokciem Kosa i odginając duży palec ku górze pokazał, że wszystko będzie dobrze. Janek skinął głową, poprawił kolbę erkaemu tkwiącego w uchwycie o dwie dłonie od jego ramienia. Pochylił się w prawo, potargał psa za kudły. Szarik obrócił mordę, począł lekko chwytać zębami za palce. Jeden Wasyl siedział spokojnie na swym siodełku, rozglądał się wokół przez peryskopy.

Gustlik czując, jak mu zasycha w gardle, trącił ręką Czereśniaka.

– Mocie ojciec strach?

– Jakże, mam. A ty mnie nie szturchaj, bo plecy bolą. Mówiłem przecież, że jak chleb niosłem, tom sobie poparzył.

– Wiem, pamiętom, czworty roz opowiadocie... Już chyba zarozki ruszymy... – w głosie Jelenia trudno było odróżnić, czy to stwierdzenie, czy może pytanie do dowódcy.

Saakaszwili zerknął na świecącą w mroku tarczę czołgowego zegara.

Dochodziła szósta pięćdziesiąt.

– Uwaga, załoga – spokojnie powiedział Wasyl. – Za minutę tamci zaczną. Ładuj, Gustlik, odłamkowym.

Jak gong w teatrze, zapowiadający odsłonięcie kurtyny, zgrzytnął pocisk wsuwany do lufy i trzasnął zamek.

Jeleń, wykonawszy rozkaz, przywarł czołem do bocznego peryskopu.

Zobaczył przyczajonych obok fizylierów, którzy ich strzegli przed niespodziankami na pozycji wyjściowej. Dalej, między dwiema brzózkami, sterczała lufa czołgu chorążego Zenka. Ktoś obcy wziąłby ją pewno za ułamany, pochylony drąg, ale Gustlik wiedział, że to lufa. O, teraz drgnęła, uniosła się troszkę i przesunęła w prawo szukając celu. Trzeciego wozu nie było widać, stał gdzieś dalej w prawdo, przesłonięty pniami.

– Ojciec, mocie strach? – zaczął znowu Jeleń, ale w tej chwili w słuchawkach rozległ się niski gwizd i potem głos:

– Grab trzeci, uwaga.

– Ja Grab trzeci, słyszę. Jestem gotów.

– No, to zaczynamy, ale z iskrą. Ognia!

Huknęły naraz armaty obu tamtych czołgów, rozjazgotały się karabiny maszynowe, zakaszlały moździerze i gdzieś w tyle uderzyła bateria haubic.

– Silnik w ruch – podał komendę Wasyl.

Świsnęło sprężone powietrze, zaszumiało wytrącone ze spoczynku koło zamachowe, nabrało pędu. Zgrzytnęły tryby w momencie, gdy Grześ przerzucił wirującą siłę bezwładu na silnik, i nagle zagrało naraz czterysta pięćdziesiąt koni mechanicznych, tłumiąc hałas rozpalającej się walki.

– Ruszają – zameldował Jeleń.

Najpierw dalszy, niewidoczny do tej pory wóz wspiął się na okop, wylazł unosząc wysoko łeb, obalił sosenkę i przejechawszy kilkadziesiąt metrów przystanął prowadząc gęsty ogień. Teraz ruszył chorąży Zenek, zniknął Jeleniowi z oczu za drzewami i nagle, poprzez huk wystrzałów, wdarło się pod pancerz czołgu gwałtowne: „urra!” piechoty. Niemcy odpowiadali coraz gęściej, ostrzej. Jeleń w szczelinach między pniami sosen, jak za gęstym płotem, zobaczył jasne pasmo płomienia.

– Poli się!

– Co się pali? – spytał Wasyl.

– Nie wiem, za drzewami.

Znowu do ich uszu dotarł okrzyk nacierających gwardzistów, wybuchy zaczęły skakać po przesiece. Janek pomyślał, że chyba teraz właśnie, że już czas, i usłyszał spokojny jak zwykle głos Semena:

– Naprzód, Grześ.

Ruszyli. Gęstwa sosenek i brzóz rozsunęła się przed nimi, wóz wgarnął pod siebie pnie i korony, wytoczył się na przesiekę jak ogromna, krzaczasta kępa i nabierając pędu, wpadł w leszczyny. Giętkie pręty wstały po jego przejściu, przesłoniły czołg przed oczyma fizylierów.

Szli ślepo, jak pływak w gęstej, zastałej wodzie pokrytego rzęsą stawu. Krzewy przesłaniały im widok tuż przed wozem. Zielony cień zdawał się być wilgotny i lepki. Zmrużyli oczy przy peryskopach, gdy zamigotało światło. Zobaczyli polankę z dziką gruszą pośrodku.

– Dobrze? – spytał Wasyl.

– Dobrze, panie – odrzekł Czereśniak. – Bardzo dobrze, jakbyście do naszego lasu na grzyby chodzili. Tu teraz będzie gładko, można poganiać.

– Goni maszynu – rozkazał porucznik i w jego głosie z radością wyłowili wesołe nutki śmiechu.

Grześ przycisnął gaz nogą i zablokował na ręcznym – pojawiły się grube drzewa, rzadkie co prawda, ale trzeba było wypatrywać pni, na czas robić uniki, jak w tańcu, kiedy gości zwali się wielu na wesele, a izba ciasna.

Co my tak, to na lewo, to na prawo – zaniepokoił się przewodnik.

– Musimy – wyjaśnił Jeleń. – Całego lasu przeca walić nie bydymy, wy se potym z cieśliczką przyjdziecie...

– Nie gadać – rozkazał Wasyl.

Czołg dudniąc silnikiem darł się przez las. Nieco z prawej mignęło im światło, zobaczyli drugą polankę.

– Od sie! – wrzasnął Czereśniak.

– Co takiego? – nie pojął Saakaszwili.

– Bier w prawo – wyjaśnił Jeleń. – On do ciebie jak do konia. Jeny dej pozór, bo ci batem po karku przygrzeje.

Przemknęli skrajem polany, znowu dali nura w las. Krzaki teraz były rzadsze i niższe. Wzięli okrakiem pod gąsienice wąziutką, ledwo widoczną ścieżynkę. Wasyl dostrzegł z wieży żółtawe leje po pociskach i rozkazał:

– Wolniej.

Grześ zrzucił gaz, manewrował, ale wszystkich nie dało rady wyminąć.

Wóz potknął się, zachybotał, począł przewalać z boku na bok.

– Ale rzuca! Jak diabłem po święconej wodzie – stwierdził Czereśniak.

– Trzecia polanka.

– Ano trzecia, przeciem mówił. Teraz k’sobie, bo błoto.

Wypadli na pustą przestrzeń, większą niż poprzednie. Po drugiej stronie sterczała z lasu okrągła kępa przyschniętych liści.

– Tego krzaczka nie było – zdziwił się Czereśniak. – Kto też ten krzaczek...

– Cały gaz! – energicznie przerwał mu Wasyl. – Taranem.

Wpatrzony w tę przywiędłą kępę, dostrzegł błysk metalu poprzez liście, a obok na trawie trzech grenadierów w cętkowanych panterkach, w osuniętych na czoła hełmach. Zbyt blisko byli na strzał.

Tamci, zoczywszy czołg, zawahali się na moment i to ich zgubiło. Gdy skoczyli do działa i załadowali pocisk w lufę, wóz był o kilkanaście metrów.

Nie zdążyli przytrzasnąć zamka i tylko w nagłym przestrachu prysnęli na boki. Zgrzytnęło pod brzuchem wozu, targnęło całą maszyną, podrzuciło.

Semen w lewym peryskopie dostrzegł na moment sylwetkę oficera, który spomiędzy drzew wystrzelił ku górze rakietę.

– Z prawej drugi pak obracają pierony – zameldował Jeleń. – Jak nic przygrzeją nam w zadek.

Czołg gnał przed siebie pełnym gazem, silnik grał na wysokich obrotach.

Świsnął elektryczny motor, zgrzytnęły tryby, cała wieża błyskawicznie obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. Wasyl starał się chwycić na celownik niemieckie działo przeciwpancerne, ale tamci byli szybsi. Już obrócili lufę, przyklęknęli za tarczą. Zobaczył błysk i ułamek sekundy bezradnie czekał na wybuch. Pocisk jednak minął czołg i Wasyl odpalił prawie na oślep, bo przesłoniły ich krzaki.

Tuż potem wyszli na szczyt pagórka i zaczęli zjeżdżać po lekkiej pochyłości w dół. Wieża znowu wykonała błyskawiczny obrót i Jeleń sam, bez komendy, załadował pocisk.

– Laboga, jak na karuzeli, na jarmarku. We łbie się kręci.

– Ojciec, tu już jałowce. Wysiadocie?

– Gdzie zaś, ja z wami.

Wyskoczyli na ugór, porośnięty z rzadka błękitnawymi kępami jałowców.

Spod gąsienic trysnęły ku przodowi wysokie pióropusze piachu, omotał ich kłąb kurzu.

– Przed nami okopy. Janek, nie próżnuj!

Przy ostatnich słowach Wasyl odpalił i bliski wybuch wskazał Kosowi cel. Z góry więcej widać niż ze stanowiska kaemisty, więc dopiero teraz zobaczył poprzez kurz zygzakowatą linię rowów, a nad nią hełmy, trzy w jednym miejscu, i ręce grenadierów przestawiające karabin maszynowy.

Czołg chybotał, złowić na celownik było niełatwo, więc wypruł długą serię, żeby, jeśli nie trafić, to chociaż przygiąć tamtych do ziemi. W lewo od nich spostrzegł wysokiego draba z pancerzownicą na ramieniu. Byli już blisko, więc tylko ruszył lufą, pociskając jednocześnie spust. Nie wiedział, czy trafił, bo wóz podskoczył na nasypie przedpiersia i gnał dalej przez pole.

– Gdzie domy? – spytał Wasyl.

– Ano nie ma, ale komin chyba widać, gdzie te dwie sosny.

– Mechanik w lewo. Jeszcze w lewo, dość.

Krótki gwizd, wybuch. Ściana piachu przesłoniła komin i sosny. Tuż potem drugi wybuch.

– Ciężkie moździerze – mruknął Jeleń.

Poczuli nagle, jakby ogromna łapa wparła się w łeb czołgu, wstrzymała go na moment i szarpnęła ku górze. Zwalił się na nich huk, od którego zabolało w uszach, kurz i dym wypełniły wnętrze. Szarik zawył krótko i urwał.

– Zdrowaś Maryjo, plecy! – wrzasnął Czereśniak.

Czołg nie stanął, zwolnił tylko i dalej pracowicie mełł piach gąsienicami.

– Pompa wysiadła – ochrypłym głosem zawołał Saakaszwili. – Idę na ręcznej.

– Dojdziesz?

– Dojdę.

– Gustlik, rakiety.

Zgrzytnął zamek włazu. Jeleń przez chwilę mocował się z nim, szarpnął i wreszcie krzyknął:

– Zaćpało pierona, zaklinowało.

– Uwaga, przed nami nasi. Wolniej, w prawo, jeszcze w prawo.

Hamuj!

Było późno. Wasyl widział, jak z okopu przed nimi unosi się pleczysty żołnierz w poszarpanym mundurze, z jasnymi włosami, opadającymi spod hełmu na czoło i, krzycząc otwartymi szeroko ustami, ciska wiązkę granatów.

Wybuch uderzył w pancerz, czołgiem szarpnęło. Czereśniak zwalił się na skrzynki z amunicją, na niego Gustlik. Zgasł silnik, stanęli w miejscu.

Zapachniało dymem. Saakaszwili boleśnie kropnął głową o pancerz, rozbił prawe kolano i wściekły, bo również widział przez wizjer, kto ich atakuje, nie wytrzymał – otworzył właz i krzyknął na całe gardło:

– Durak, gdzie masz oczy? Swoich bijesz, wóz niszczysz – i tu dodał parę słów, których powtórzyć nie sposób.

Wasyl włączył kontakt. Prąd elektryczny przebiegł po przewodach na tył czołgu, iskra zapaliła świecę dymną, umocowaną na pancerzu. Gęste kłęby trysnęły na boki i w górę, osłoniły ich żółtą śmierdzącą chmurą.

– Mechanik, uruchom silnik i trzymaj na obrotach. Gustlik, podsadź no się pod ten właz, spróbuj, czy go nie ruszysz.

Jeleń zesunął skrzynki pod nogi, wlazł na nie i wsparłszy plecy w metalowy krąg począł rozginać się, opuszczając głowę coraz niżej i sapiąc ciężko. Puściło wreszcie. Klapa z trzaskiem odskoczyła ku górze.

– Mechanik i Czereśniak na miejscu. Reszta z wozu.

Wyskoczyli po pancerzu na ziemię. Zerwana gąsienica leżała długim wężem. Szczęśliwie, że na małej szybkości nie zdążyli z niej zjechać. Tuż obok w gęstym dymie majaczyły sylwetki czerwonoarmistów z automatami wymierzonymi w ich piersi.

– Wy kto? – spytał groźnie ten sam, który cisnął granaty i stał teraz najbliżej z niemiecką snajperką w garści.

– Do kapitana Baranowa, pakiet.

Przez dym przedarł się drobny, niski człowiek z obandażowaną głową, z oficerskimi naramiennikami na spłowiałej, poplamionej bluzie. Twarz miał czarną od kurzu, zaczerwienione oczy łzawiły ni to od dymu, ni to z niewyspania.

– Ja Baranow.

Porucznik Semen z polskiej brygady pancernej. Tu macie rozkaz dowódcy. Ale jak tak będziemy stać i nie zepniemy gąsienicy, póki dym, póki się Niemcy nie połapali, to nas wszystkich rozwalą.

Kapitan nie powiedział ani słowa, wziął pakiet i dał ręką znać swoim żołnierzom. Rzucili się na pomoc. Gdy czołg przesunął się na gąsienicy, kaszląc i dusząc się w dymie, spięli ogniwa. Wóz ruszył powoli, prowadzony przez jasnowłosego snajpera, i przeszedł za linię okopów.

Zrzucona na piasek świeca dymiła jeszcze, osłaniając ich przed wrogiem.

Przejechali może pięćdziesiąt metrów w głąb pozycji, skręcili za rumowisko spalonej chałupy i przystanęli za stertą cegieł. Słońce już skryło się za horyzont, na wieżę spływał mrok, ale Niemcy zauważyli ruch, oddali dwa strzały na chybił trafił. Pociski przeniosły, poszły daleko na tyły.

Grześ wyłączył silnik, zadzwoniła im w uszach cisza. Z północy, w stronie skąd przyjechali, dudniły echa bitwy, ale tu był jeszcze dziwny spokój.

– Sprawdzić stanowiska i z wozu.

Wychodzili pojedynczo, niespiesznie, jakby niepewni swoich własnych ruchów i siły mięśni. Siadali na ziemi, nie mogąc opanować dygotania rąk.

Dopiero teraz, po stoczonej walce, zwalił się na nich strach i zmęczenie, ciężar nerwowego napięcia i tamtej nie przespanej nocy.

Czereśniak, trzymając w garści karabin, ułożył się na brzuchu, lewą rękę wsunął pod czoło. Szarik z podtulonym ogonem legł przy Janku, dyszał ciężko i popiskiwał. Patrzyli na stojący obok czołg wzrokiem, jakim patrzą chłopcy na śmiertelnie rannego konia. Pancerz był chropawy od płatów nadpalonej, porysowanej farby, okopcony po bokach, znaczony krechami draśnięć. W takim stanie dotarli na miejsce, ale to mniej niż połowa zadania.

Jak teraz wyprowadzą uszkodzoną maszynę? Czy sami wyjdą z życiem?

Dowódca radzieckiego batalionu siedział opodal na dnie dawnej piwnicy, której strop rozwalił pocisk i osłaniając się rąbkiem peleryny, czytał rozkaz, porównywał go z mapą. Młody, dziobaty fizylier, równie szczupły jak jego dowódca, przyświecał kieszonkową latarką. Ogromny, jasnowłosy Sybirak ze snajperskim karabinem w ręku stał oparty o ścięty pień sosny i w milczeniu spoglądał na czołgistów.

– Chłopcy – powiedział cicho Wasyl. – Chłopcy! – powtórzył z naciskiem.

Opanowali drżenie rąk, wyprostowali się, patrząc na Semena.

– Meldujcie, co u kogo.

– U mnie w porządku – powiedział Jeleń. – Ciepneło po włazie, ale już teraz w porządku.

– Pompa paliwowa wysiadła – z żalem zaczął Saakaszwili. – Jeszcze wtenczas, przed ćwiczeniami, mówiłem: „Dajcie nową”. Dali starą, powiedzieli, że zamienią. Nie zamienili. Na ręcznej paręset metrów przejadę, więcej nie da rady. I kolano potłukłem, boli jak cholera. Żeby tu choć była ta ruda Marusia, co na tamtej pozycji...

– Lampy rozbite po ostatnim wybuchu – przerwał mu Janek. – Łączności nie ma i nie będzie.

Rozumieli, że są teraz jak człowiek głuchy i kulawy, nieprzydatny w bitwie.

Mały kapitan wyszedł ze swej piwnicy, przysiadł obok Wasyla.

– Dostało wam się.

– Dostało.

– Głupio, że to od naszych, ale sami wiecie.

– Wiem. Mieliśmy strzelać rakiety, ale odłamek zaklinował właz.

– Będziemy się przebijać o świcie. Nie wiem tylko, czy dotrwamy Niemcy lezą raz po raz, a ludzie mają po dziesięć sztuk amunicji.

– Mamy dla was amunicję.

– Mądrze. Do działa też dacie parę pocisków? Została mi jedna siedemdziesiątka szóstka.

– Damy. Tym bardziej że nasz wóz tu zostanie, z miejsca może walczyć, a z jazdą gorzej, nie da rady. Pójdziemy z wami pieszo. Dwa erkaemy też się liczą.

Baranow rozesłał gońców. W zapadającym mroku do czołgu poczęli ściągać piechurzy. Jeleń wydawał im skrzynki z nabojami. Pociski artyleryjskie brali po dwa do rąk, nieśli pod pachami.

– Miny też mamy przeciwko piechocie.

– Nie ma komu stawiać, ludzie śpią. Nad ranem je zakopiemy, przed odejściem. Teraz jeden tylko w każdej drużynie dyżuruje, budzi, jak Niemcy lezą – spojrzał na zegarek i dodał: – U nich Ordnung – porządek, panuje.

Biją się według zegarka. Zobaczycie, że za kwadrans polezą.

– Nie macie czym pocisków do działa przewieźć? Szybciej by było.

– Mam dwa konie, ale je chowam. Rannych przecież trzeba zabrać.

Baranow mówił powoli, wyrywając każde słowo z głębi piersi. Był obojętny, jak człowiek śmiertelnie zmęczony. Dopiero wstając ożywił się nieco.

– Idę, bo zaraz się zacznie. Nie miejcie żalu, głupio wyszło. Z całego serca jesteśmy wdzięczni, bo tak to część się przebije, a gdyby nie rozkaz, wszyscy byśmy zostali w tym piachu.

O określonej przez kapitana godzinie Niemcy rzeczywiście ruszyli do ataku, strzelając z daleka. W ciemności widać było tyralierę po błyskach luf.

Szła coraz prędzej. Wspierały ją moździerze bijące w malutką radziecką wysepkę. Gwardziści trwali cicho i dopiero z krótkiego dystansu otworzyli gwałtowny ogień.

Załoga była w czołgu, Wasyl powiedział:

– Pomogły im te naboje. Jakbyśmy świeżej krwi przywieźli.

A potem bili z armaty i karabinów maszynowych, nie oszczędzając, bo przecież i tak nad ranem będą musieli wystrzelać do reszty.

Kiedy ścichło, usłyszeli jeszcze obok czołgu dwa wystrzały karabinowe.

Wyjrzeli na zewnątrz, zza pancerza – stojąc jeden obok drugiego, prowadzili ogień Sybirak i Czereśniak.

Po błyskach wystrzałów i huku walki zrobiło się bardzo ciemno i cicho.

Wrócił Baranow, ponownie przysiadł obok Wasyla. Powiedział:

– Tak jakoś głupio wyszło...

Nie dokończył zdania i pochyliwszy głowę na kolana, zasnął.

Drobny fizylier siadł nad nim w kucki i obiema rękami trzymał przy piersi automat. Głowa mu się chwiała, opadała i wtenczas uderzał brodą w lufę, budził się i znowu czuwał.

Czołgiści milczeli. Janek między kolanami trzymał łeb Szarika, przyglądał mu się i drapiąc psa za uszami, poszeptywał coś cicho.

– Jeden będzie czuwał, a reszta musi spać – powiedział Semen. – Ja zaczynam kolejkę.

Gustlik i Grzegorz posłuchali od razu. Kos został.

– Wasyl...

– Co takiego?

– Napisz do generała meldunek, że nam pompa potrzebna.

Porucznik nie od razu zrozumiał. Zastanawiał się chwilę w milczeniu i wreszcie stanowczo odpowiedział:

– Nigdzie nie pójdziesz.

– To może ja, panie poruczniku – wtrącił się niespodzianie Czereśniak. – Plecy mnie bolą, ale bym poszedł. Samemu to by mi nawet było bezpieczniej, niż tak wszyscy razem. Karabin mam, naboje mam...

– Kto inny pójdzie, nie ja i nie on – przerwał mu Kos i targając Szarika za kudły, uparcie powtórzył: – Napisz.

Wasyl zrozumiał. Nie wierzył, że to się uda, ale nie chciał robić przykrości Jankowi i nie miał prawa odrzucić żadnej, najmniejszej nawet szansy uratowania czołgu i załogi. Szansy wsparcia odwrotu wydzierającego się z okrążenia batalionu. Poszedł do czołgu i przy świetle maleńkiej, gołej żaróweczki, podświetlającej przyrządy celownicze, skreślił kilka słów na kartce wyrwanej z bloku meldunkowego.

Janek tymczasem wziął z wozu swój szalik i hełmofon. Złożył szalik starannie, długo w ciemności nawlekał igłę. Obok, wsunąwszy się pod wóz, przytuleni jeden do drugiego, spali działonowy i mechanik.

Wrócił Wasyl i podał złożoną w czworo kartkę. Janek zawinął ją w szalik i okręciwszy wąską taśmę materiału wokół psiej szyi, zeszył ją starannie, ścieg przy ściegu. Odgryzł nić.

– Szarik, słuchaj: ty jesteś mądry, mądry pies; powąchaj, dobrze powąchaj – podsuwał mu pod nos hełmofon, który dostał w prezencie od generała tuż przed bitwą. – Duży, mądry pies – głaskał go dłonią po łbie, po karku, a potem pchnął od siebie leciutko i rozkazał: – Przynieś.

Szarik, ucieszony zabawą, zawrócił w miejscu i doskonale zrozumiawszy, o co chodzi, pobiegł do czołgu, wskoczył przez otwarty właz. Wrócił, trzymając w zębach mundur swego pana. Czekał pochwały i nagrody, radośnie machając ogonem.

Ale pan jest niezadowolony. Powiedział ostro kilka słów, a potem zaczął mówić tym samym łagodnym, spokojnym głosem, który Szarik tak lubił.

Znowu daje wąchać ten sam przedmiot. Szarik nie rozumie, o co chodzi.

Zapach jest zdecydowany i prosty, należy do jego pana. Może było w nim jeszcze trochę innego, tego, którym pachniał cały stalowy dom, służący im za mieszkanie. Ale przecież nie sposób, żeby jego pan, najmądrzejszy, najmilszy człowiek na świecie, żądał od Szarika przyniesienia całego czołgu. O co więc chodzi?

Pies obwąchiwał starannie, dokładnie cały przedmiot. Razem z czarnym, wilgotnym nosem drgały mu wargi, a ogon nieruchomo zesztywniał. Wreszcie w głębi, na samym dnie odnalazł trzeci zapach, cichy, ale przecież zdecydowany i wyraźny. Było w nim trochę tytoniowego dymu i inny człowiek, dobry i sympatyczny. Człowiek, od którego już parokrotnie dostawał mięso i brał je ostrożnie zębami, zawsze naturalnie za przyzwoleniem swego pana. A więc chyba o tego człowieka chodzi, o tego samego, który zawsze odkładał nieprzyjemny, dymiący przedmiot, kiedy głaskał Szarika. Do tamtego człowieka jest daleko, ale jeśli trzeba, to biegnąc śladem ich jeżdżącego domu...

Szarik machnął ogonem raz i drugi, a potem liznął swego pana po twarzy.

Na jęzorze została mu gorzka i słona wilgoć. Już dobrze, dobrze... Naturalnie będzie szukał i znajdzie, po co więc te łzy? Chciał zaraz biec, ale pan trzymał go mocno rękami.

– Już gotów – powiedział Janek.

Wasyl podszedł i obudził kapitana Baranowa, szarpiąc go za ramię.

– Niemcy?

– Nie. Dajcie rozkaz, żeby wasi do psa nie strzelali.

– Co takiego?

– Żeby do psa nie strzelali.

– Aha, rozumiem – ocknął się teraz na dobre, zobaczył Janka siedzącego na ziemi z wilczurem w objęciach.

– Gwardiejcy, po sobakie nie strelat’ – tak mało ziemi mieli we władaniu, że słyszeć musieli go wszyscy, których nie zmorzył sen.

Szarik, czując słabnący uchwyt, liznął Janka po ręku, ruszył śladem gąsienic i zniknął w mroku.

– Chmur nie będzie?

– Nie – odpowiedział Wasyl.

– Szkoda.

– Ale nim wzejdzie księżyc, jeszcze sporo czasu upłynie.

Baranow, wyciągnięty na plecach, już spał z powrotem.

– Masz tu zegarek – powiedział Wasyl. – Ja się zdrzemnę, a ty czuwaj. I tak wiem, że teraz nie zaśniesz. Obudzisz mnie o jedenastej.

Kiedy Semen odszedł, z ciemności wynurzył się Sybirak, przysiadł obok Kosa i w milczeniu podał mu woreczek z tytoniem, uszyty z miękkiej, jeleniej skóry.

– Spasibo. Nie palę.

Snajper cofnął się, westchnął. Jankowi zrobiło się żal tego ogromnego mężczyzny. Wziął od niego karabin z lornetą, zważył w dłoni i powiedział:

– Dobra sztuka – dotknąwszy palcami kolby znalazł na niej małe nacięcia o ostrych, nie startych jeszcze kantach i spytał: – A to co, te karby?

– Oni – wyjaśnił krótko strzelec i wskazał dłonią w stronę niemieckich okopów.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю