355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 42)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 42 (всего у книги 58 страниц)

49. Klin

Ostatnią dekadę kwietnia 1945 roku rozpoczęło ostrzeliwanie Berlina przez artylerię radziecką. Nie jakieś szczególnie dalekonośne armaty, lecz po prostu działa kalibru 152 i 122 milimetrów biły w centrum hitlerowskiej stolicy. Dwudziestego pierwszego, w sobotę, kilka pięćdziesięciokilogramowych granatów trafiło w Bramę Brandenburską, przebiło stropy Reichstagu i eksplodowało we wnętrzu Kancelarii Rzeszy.

Rozcięty pancernymi klinami front niemiecki rwał się na strzępy, cofał przed nacierającą piechotą, która doganiała czołgi. Daleki patrol porucznika Kozuba kilkanaście godzin strzegł zdobytego Kreuzburga, seriami kaemów rozpraszał lub odrzucał na boki grupy przeciwnika, a potem nagle znalazł się na tyłach i w strefie ciszy oczekiwał dalszych rozkazów.

Na resztkach metalowego rusztowania zwalonej bramy, prowadzącej na teren dawnego obozu koncentracyjnego, lekki wiatr kołysał flagi. Na samym szczycie dwie duże: polską i radziecką, a poniżej prawie dwadzieścia mniejszych, uszytych w ostatnich dniach z czego się dało i przytwierdzonych do kratownicy przez więźniów, których hitlerowcy zwieźli pod Berlin z całej Europy. Wspólną bielą, czerwienią i błękitem nawoływały się francuska, holenderska i czeska; poziomymi krzyżami – norweska i brytyjska.

Amerykańskie gwiazdy wycięte z puszek od konserw błyskały w słońcu jak lusterka. Również i teraz paru ludzi w pasiakach, podsadzając jeden drugiego, mocowało pasiastą białoniebieską flagę Grecji z krzyżem w górnym rogu.

Rozdeptane gąsienicami zasieki odciągnięto na boki. W bramie stał posterunek regulacji ruchu – żółtą jak łubin chorągiewką żołnierz wpuścił na teren obozu dymiącą kuchnię zaprzężoną w konie, a za nią wysoko ładowaną ciężarówkę z kocami i ogromnymi garnkami.

Od tego popołudnia, kiedy to załoga wyruszyła z Ritzen na samodzielny patrol rozpoznawczy, minęło zaledwie parę dni, ale przygrzewające słońce zdążyło już otworzyć kwiaty na jabłoniach. Blada różowość, biel i mozaika cienia gęstych gałązek, zazielenionych pierwszymi liśćmi, dobrze maskowały „Rudego”, który stał opodal wjazdu do obozu, pod ścianą niewielkiego domu, w płytkim wykopie między owocowymi drzewami.

Czereśniak chodził po sadzie w samej koszuli, z wysoko podwiniętymi rękawami. Swym zakrzywionym, ostrym jak brzytwa kozikiem ścinał ułamane gałęzie, zasmarowywał mazią skaleczenia drzew.

Kos siedział na pancerzu i korzystając z ciszy czytał Saakaszwilemu po raz chyba trzeci list od ojca.

– „...zapewnił, że właśnie wam, jako wzorowej załodze, odda czołg”.

– Generał nas szanuje – Grigorij czule poklepał pancerz.

– „Niech was wiedzie do zwycięstwa, a potem do domu...” Obaj nie spostrzegli, że stąpając cicho Szarik wspiął się na wieżę, wziął w zęby czapkę, wiszącą na zamku otwartego włazu, i gdzieś z nią poszedł.

– „Dowodzę grupą operacyjną cywilów – czytał dalej Janek. – Jak tylko Szczecin będzie wolny, przejmiemy miasto dla Polski.” Od strony niskiego jeszcze, porannego słońca wiatr doniósł gwałtowną młóckę artyleryjskiego ognia. Kos przerwał czytanie i obrócił głowę.

– Ze wschodu – stwierdził zdziwiony.

– My na skrzydle, za kanałem Niemcy. Może właśnie Rokossowski ruszył... Czytaj dalej.

– Już prawie koniec: „Czekać tu będę na twój powrót z frontu, a najlepiej przyjedźcie całą załogą. Uściskaj mocno Gustlika, Grigorija...”

– Pisze Grigorija?

– „...Grigorija i Tomasza, a także przednią łapę Szarikowi.” Saakaszwili jak szczupak wyciągnął się na pancerzu, zajrzał przez swój właz do wnętrza i usiadł z powrotem.

– Psa potem, śpi w swoim kącie. A mnie możesz teraz.

– Co teraz?

– Uścisnąć.

Janek ze śmiechem objął go ramieniem.

– Czekaj – przypomniał sobie nagle – przecież ja od samego Ritzen wożę dwie fotografie. Generał dał dla ciebie i dla Wichury.

Saakaszwili, ucieszony, chwycił zdjęcia, ale mina mu zaraz zrzedła, bo oba były prawie identyczne.

– Kaco, jak mam wiedzieć...

– Po drugiej stronie napisane – pokazał Janek. – „Kochanemu Grzesiowi...” Ta będzie twoja – wyjaśniwszy, odwrócił się w stronę odległej o kilkanaście kilometrów kanonady i nasłuchiwał.

Saakaszwili patrzył w niewielki prostokąt papieru i serce mu biło coraz mocniej. Tak, naturalnie, to właśnie Hania. Zapewne wkrótce po balu poszła do fotografa, bo ma na sobie tę samą białą bluzę z rękawami powyżej łokcia, z marynarskim kołnierzem trzykroć obszytym granatową tasiemką. I ten szeroki krawat z płaskim węzłem pod dekoltem...

A może nie... Naturalnie, nie po balu poszła, lecz teraz, niedawno, ale chcąc przypomnieć dzień szczęśliwy, specjalnie włożyła to samo, co miała wtenczas na sobie. Figlarne oczy, wysokie czoło pod piękną czapą ciemnych włosów, usta o kącikach uniesionych leciutko do uśmiechu. Tak, to Hania, zapewniał sam siebie, lecz na wszelki wypadek zerknął pod spód:

„Kochanemu Grzesiowi...”

Ogromną radość sprawiło mu to zdjęcie i kiedy uniósł głowę i spojrzał wokół siebie, to spostrzegł, że drzewa i domy stały się barwniejsze i rysują się ostrzejszymi, bardziej wyrazistymi liniami.

– Kropią na całego – powiedział Janek – więcej niż setka luf i dźwięk jakby...

– Sąsiad ruszył – zapewnił Saakaszwili, spoglądając czule na fotografię. – Twój ojciec może już w Szczecinie.

– Laata-laata sztudirowoł her profesor Dolling – wołał Gustlik, wychodząc zza rogu – aże wysztudirowoł taki klajster, co się Mintokur nazywo. Trzi krople Mintokur na wata, powoniać, poszmarować, a zaś ino się dziwować, jak klajstruje tynto faroński Mintokur...

– Do metalu też przyklajstruje? – upewnił się Kos.

– Nie oderwiesz.

Wszyscy trzej ze starej załogi sieleckiej weszli do wieży i na skośnej chropawej stali, powyżej celownika armaty, zaczęli przyklejać fotografię pierwszego dowódcy. Robili to bez jednego słowa, lecz bardzo starannie: Gustlik równo rozmazał na metalu cienką warstewkę kleju, Janek ulokował na niej zdjęcie, Grigorij przez chustkę do nosa przyprasował je dłonią.

Dolnym włazem wszedł do środka zaciekawiony Tomasz, wsunął się na swoje miejsce do wieży po prawej stronie działa i kiedy chustka Grigorija nie chciała odejść od stali, Czereśniak przechylił się ponad zamkiem, delikatnie podciął ją nożem.

Kos zawiesił na radiostacji oba krzyże i skończywszy robotę powiedział w zamyśleniu:

– Cieszyłby się z wozu.

– W silniku pół setki koni więcej, po szosie ciągnie ponad pięćdziesiątkę – zaczął wyliczać Grigorij.

– Tako kanona przebije tygrysa od łba do ogona – pochwalił do wiersza Gustlik. – Ino pocisków mało: na starym setka, a tu pięćdziesiąt pięć.

– Po co ci więcej, kiedy i tak nie strzelasz? – zakpił Janek.

– Prawda, ani raz. Dępokąd ino z diegtiara. Ten Hiszpan niegłupi, wojować umie po cichu.

Nad nimi, widoczny przez otwarte włazy na tle pogodnego nieba, zjawił się Wichura. Grigorij kiwnął mu głową.

– Franek też strzelał. Nie wiem, czy celnie, ale gęsto.

– To jest dobry chłopiec – stwierdził Gustlik, udając, że nie widzi nowo przybyłego – ale kręcić lubi nie tylko kurbla i kierownica. Trocha jednego, trocha drugiego samochodem podwiezie, paczka cygaretów albo puszka konserw zarobi, a na czołgu...

– Nie wygłupiaj się, Jeleń – kapral chwycił go z góry za czuprynę, potrząsnął mocno, a potem, niczym wiadro w studnie, opuścił do czołgu pęczek butelek związanych kablem telefonicznym, jak postrzelane przepiórki.

– By nie tęsknić za dziewczyną, macie tutaj dobre wino.

– Jakie? – spytał ciekawie Gruzin.

– Hiszpańskie. A w ogóle to wyłaźcie z pudła. Oprócz wina jest nowina.

– Na mózg ci padło?

– Że do wiersza gadam? Nie. Wiosna.

Pierwszy wyskoczył na pancerz Saakaszwili.

– Siostry foto przysłały – wydostał i sprawdzając napisy na odwrocie, rozdał. – Hania mnie, Ania tobie.

Wichura zerknął, schował zdjęcie do kieszeni na piersiach munduru i przysiadłszy na wieży zaczął klarować otaczającym go czołgistom.

– Na południu Świerczewski zajął Budziszyn, podjechał czołgami do Drezna, ale ze skrzydła uderzyli Niemcy, przerwali front i bitwa tam teraz jak jasny gwint.

– A za nami? – spytał Kos. – Słyszysz?

Ogień artylerii nie był już tak gęsty jak poprzednio, ale trwała nieustanna młocka.

– Słyszę.

– Nie wiesz, kto to?

– Nieważne – szofer machnął ręką. – Na południe od Berlina Sowieci okrążyli kupę dywizji. Dwie armie pancerne cisną jak obcęgi... Tyle...

– pokazał na paznokciu kciuka – o, tyle jeszcze zostało, żeby Hitlera do kotła i koniec.

– Nie bardzo – pokręcił głową Kos. – Samo miasto żeby zdobyć, trzeba się spocić.

– Ale robota honorowa. Jak tort po obiedzie. Wiecie, co mówią? – Wichura ściszył głos, jakby się bał, że kto sekret podsłucha. – Polska piechota i czołgi też mają iść do Berlina. Na defiladę. Batalion pontonierów pojechał, haubiczna brygada pojechała...

– Skąd ty to wszystko wiesz? – spytał niedowierzająco Gustlik.

– Może kapral miał sen i wszystko jak żywe zobaczył? – zemścił się Tomasz za kpiny podczas postoju w Schwarzer Forst.

– Armijna kolumna sanitarna przyjechała. – Franek puścił przycinek mimo uszu. – Więźniów’z obozu będą zabierać do szpitali na tyłach. Od łapiducha wiem, frajerze.

– A łapiduchy? – wypytywał Gustlik.

– Od rannych generałów.

Grigorij słuchał jednym uchem. Znowu wyjął z kieszeni zdjęcie Hani i odwróciwszy się nieco, oglądał je starannie.

– Wichura, pokaż swoją fotkę.

– Moją?

– Bliźniaczki.

Kapral dość obojętnie oddał mu zadedykowaną pamiątkę. Niechcący wyrzucił na pancerz błękitną kokardkę zabraną dziewczynie w Gdańsku.

Gustlik, który nie lubił, żeby na czołgu choć najmniejszy niepotrzebny przedmiot się poniewierał, podniósł ją i wsunął do kieszeni.

– Wiecie – Saakaszwili zaczął porównywać – że one się chyba przy podpisywaniu pomyliły...

– Albo jak jakiego pułkownika ze sztabu zęby bolą – ciągnął dalej Wichura – to zanim mu wyleczą, mogą się wielu rzeczy dowiedzieć.

Żebyście pamiętali, ja pierwszy powiedziałem, że pojedziecie do Berlina na defiladę.

– Ty nie jedziesz? – spytał Kos.

– Mówiłem, mnie pod pancerzem duszno – niechętnie przypomniał Franek i zaraz zmienił temat: – Chodźcie, to wam pokażę, jaka doktorka z sanitarkami przyjechała. Palce lizać. Ramona na dwanaście fajerek. Idziesz, Grigorij?

– Jasne – Gruzin schował obie fotografie do kieszeni. – Co znaczy Ramona?

– „Ramona, jak słodko imię twoje brzmi...” – zanucił Wichura. – Piosenka taka była... A ty, Kos, nie pójdziesz?

Janek się speszył. Miał wielką ochotę zobaczyć tę piękną lekarkę i jednocześnie nie bardzo mu jakoś wypadało.

– Przy maszynie jeszcze trzeba by...

– Wszystko jedno latać nie zacznie. Popatrzymy tylko – kusił Franek.

– Popatrzeć można – stwierdził Gustlik. – Dla mnie by trzä iść dalej, na drugi brzeg...

Podciągnął spodnie, poprawił pas na mundurze, potem uniósł ręce do głowy, jakby chciał mocniej wcisnąć czapkę, ale jej tam nie znalazł.

Saakaszwili, stojąc przed „Rudym”, gmerał ręką we wnętrzu.

– Czego szukasz?

– Czapki – mruknął Gruzin, schowany po pas w czołgu.

– Mojej tam gdzie nie ma? – spytał Gustlik. – Po klej żech chodził z gołą głową.

– Żadnej – odpowiedział Grigorij, któremu już ledwie nogi wystawały. – Tylko ta rogata, ułańska.

– Ja pamiętam, że swoją tu na zamku powiesiłem. – Kos ze zdziwieniem oglądał otwarty właz.

Mnie lekarka nie dziwna, ja zostanę popilnować – oświadczył Tomasz.

– Ale musiał być złodziej czapkowy, bo moja była na jabłoni na sęczku i mundur też był, a teraz nie ma.

Od wschodu stale grzmiała artyleria. Przywykli do niej już trochę i przestali zwracać uwagę. W tej chwili tuż obok przemknął ulicą motocykl gnający na pełnym gazie, ale nie obejrzeli się nawet, zajęci poszukiwaniami:

– Mam! – zawołał Saakaszwili, który wlazł cały do wnętrza czołgu.

Jednocześnie z okrzykiem rozległo się stamtąd groźne, głuche warczenie, a zaraz potem odgłosy szamotania.

– Zabierz, Janek, tego bandytę – prosił Gruzin.

– Szarik!

Pies usłyszawszy rozkaz wyskoczył i patrzył uważnie na Janka. W ślad za nim poleciały wyrzucane przez Grigorija czapki i na końcu kurtka mundurowa Czereśniaka.

– Rozbójnik, burżuj nienasycony – wymyślał psu mechanik, wychodząc przednim włazem, i wyjaśnił załodze: – Twardo mu było i legowisko sobie wymościł.

– Moja wina – przyznał Kos, ale jednocześnie zwrócił się do Szarika z wyrzutem: – Tak nie wolno, nawet kiedy twardo.

– Wtedy na patrolu to on mnie, drań, cały czas łapami z siedzenia spychał – poskarżył się Wichura i pogroził wilczurowi palcem.

– Trzeba było łbem ruszyć i skombinować sobie co innego – tłumaczył psu Janek. – Za karę warta poza kolejką.

Szarik wysłuchawszy reprymendy zawstydził się, opuścił łeb i grzecznie siadł przy gąsienicy.

– Ja prowadzę – Franek ruszył pierwszy.

Kiedy wychodzili na ulicę, przemknął tuż przed nimi motocykl z pochylonym nad kierownicą jeźdźcem w hełmie i okularach. Gnał dobrze ponad setkę.

– Maszyna zdobyczna – powiedział Kos, kiedy skręcili w stronę bramy obozu – a na niej chyba podchorąży.

Obejrzeli się wszyscy. Kierowca sto metrów dalej gwałtownie nacisnął hamulce, w pisku opon pozwolił maszynie zarzucić o sto osiemdziesiąt stopni i znowu dał pełny gaz.

– Oszalał, czy co?

Kos wyskoczył na jezdnię z podniesioną ręką. Tamten gnał, jakby go nie dostrzegał. Dopiero w ostatniej chwili zahamował, aż dym poszedł spod kół i ostro zapachniało gumą.

– Cześć, Magneto. Motor chcesz rozbić czy głowę? – zapytał Janek.

Wyciągnął rękę, ale tamten jej nie dostrzegł. Gwałtownym ruchem podniósł okulary na czoło.

– Jedno i drugie – odpowiedział.

Przerzuciwszy nogę ponad kierownicą, jakby to był koń, zeskoczył z siodełka. Gwałtownym pchnięciem postawił motocykl pod metalowym rusztowaniem dawnej bramy, na którym powiewały flagi. Ściągnął rękawice z wysokimi mankietami i trzepnąwszy nimi po błyszczącym baku, zwrócił się do otaczających go zdziwionych czołgistów:

– Czyścicie, pucujecie wasze metalowe bydlę – wskazał spojrzeniem w stronę czołgu – i co?

Twarz miał dziwną, oczy w jasnych obwódkach na przykurzonej skórze, zaczerwienione białka.

– Pucujecie – powtórzył – i nawet nie macie pojęcia, co oni tu robili.

– Kto? – spytał Saakaszwili.

– Szkopy. Wiecie, dlaczego na grządkach pod fabrycznym murem taka duża i wczesna sałata? Bo tam popioły spalonych ludzi sypano zamiast nawozu. Wiecie, do czego te betonowe klatki?

Za rękę pociągnął Janka w bok od obozowej bramy, skręcił w okratowaną furtkę i wprowadził czołgistów na małe kwadratowe podwórko, otoczone ze wszystkich stron betonowym murem, na którym deszcze zostawiły ślad w postaci brunatnych zacieków. Pusto tu było. Na wydeptanym glinianym klepisku nic nie zostało poza dwiema kupami sypkiej ziemi w przeciwległych rogach.

Wprowadzali więźniów, dzielili pół na pół – opanowując nerwy mówił Łażewski przyciszonym głosem – i kazali taczkami piach przewozić. Stąd tam i stamtąd tu. Kto szybciej. Rozumiecie? Kto szybciej nie w ciągu kwadransa czy godziny, ale przez rok, dwa, trzy... Albo krócej, tylko do śmierci – zrobił pauzę i nagle nie wytrzymał przeszedł do krzyku: – Laufschritt, Laufschritt!... Schneller!

Spod ciemnego piachu sterczał kawał niebieskiej szmaty, strzęp obozowego pasiaka. Kos zdjął czapkę, otarł czoło dłonią. Za nim pozdejmowała czapki reszta, prócz Łażewskiego, który pokrzykując jak w transie szedł ku furtce. Przed wyjściem stanął jeszcze i odwrócił się do załogi:

– Widzieliście te stare kobiety w szpitalu obok laboratorium? Mają po osiemnaście, dziewiętnaście lat. To nasze dziewczyny z powstania, na których hitlerowscy lekarze robili eksperymenty. Jak na królikach albo na szczurach.

Na ludziach wypadało im taniej. Wszędzie tu byłem, wszystkich pytałem, zajrzałem w każdy kąt.

– Po co ci to? – mruknął Wichura i wzruszył ramionami.

– Siostry szukam – podchorąży podszedł do niego z błyskiem szaleństwa w oczach. – Chłopaki! – głośno szepnął. – Ich trzeba zabijać, póki trwa wojna. Rozgniatać jak pluskwy. Bo potem będzie za późno.

Sekundę trwała cisza, w którą jak podkute obcasy esesmana biły bliższe niż przedtem eksplozje artyleryjskich granatów. Kos patrzył w twarz Łażewskiemu, a potem nachylił się i zza cholewy jego buta wyciągnął ułamany kawałek bata. Skreślił na piasku pięć krzyży, obwiódł je prostokątem, podobnie jak pastuch na żwirowisku, i dopiero wtedy spytał:

– Takich jak on też?

Łażewski nie odpowiedział. Odebrał bat i wsunął go z powrotem za cholewę. Potem z opuszczoną głową, wyszedł pierwszy przez furtkę.

Przystanął obok swego zdobycznego motoru.

– Chce się który przejechać? – spytał zachrypniętym głosem.

– Ja – zgłosił się Gustlik. – Ino dowódcy słowo rzeknę.

Odciągnął na bok Kosa i tłumaczył mu pośpiesznym szeptem:

– Do mostu jeden mig, a tam już daleko nie jest i zarozki z powrotem.

Nie mogę przeca samej zostawić. Nad Odrą, Janek, sam żech ci rzekał: „Musisz, to idź”.

– Musisz, to gnaj – zdecydował Kos.

– Nim się spodziejesz, będziemy z powrotem! – odkrzyknął Gustlik.

Podbiegł do Łażewskiego, przerzucając pistolet maszynowy z piersi na plecy, skoczył na tylne siodełko i wcisnął głębiej czapkę.

– Jadymy, panie podchorąży, na most. Popatrzymy, czy go nam kto nie ukradł.

Daniel zsunął okulary na oczy, kopnął rozrusznik. Sekundę lub dwie silnik wył na luzie, a potem motor, jak koń spięty ostrogami, skoczył do przodu ciskając żwirem spod opon.

Przypatrywali się gnającym na złamanie karku, póki im nie zniknęli za zakrętem, a potem długo jeszcze stali w milczeniu. Cień mieli na twarzach mimo słońca na czystym niebie.

Janek z goryczą pomyślał, że choć wygrał starcie z Łażewskim, choć zachwiał w nim przekonanie o konieczności pospiesznego, zbiorowego mordu, to sam przecież czuje w piersi gniew, który jest zdolny zabijać.

Czy można traktować jak ludzi tych, którzy latami znęcali się nad więźniami, znajdowali przyjemność w torturowaniu? Czarni, brunatni i zgniłozieloni, ozdobieni trupimi czaszkami i swastykami, jak gnilne bakterie zarazili świat obłędem. Wymordowaliby nie tylko wsie czy miasta, ale całe narody, gdyby nie Stalingrad, gdyby nie wojna, którą odpowiedziały najeźdźcom całe narody.

Daniel lęka się naszej i swojej własnej łagodności. Wie, że jeśli już dziś nie potrafimy zapłacić śmiercią za śmierć, to tym bardziej nie będziemy umieli mścić się jutro, po zakończeniu wojny. Esesmani porwali mu siostrę z płonącej powstaniem Warszawy. Dlatego umilkł, kiedy na żwirowisku Saakaszwili powiedział, że wszyscy w załodze są dla Lidki jak bracia...

– Miałem wam tę doktorkę pokazać – przypomniał Wichura.

– Pokaż – zgodził się Kos bez większego entuzjazmu i z opuszczoną głową ruszył za Frankiem.

Przy samochodach byli tylko kierowcy i starzy sanitariusze, raczej do dźwigania noszy niż zakładania opatrunków.

– Gdzie wasza dowódca? – spytał kapral.

– Pani chorążyna z waszym porucznikiem rozmawiają – wskazał żylasty dziadźka w stronę baraku.

Na granicy słońca i cienia stała przed Kozubem jasnowłosa kobieta w dobrze skrojonym mundurze. Z odległości paru metrów wyraźnie słyszeli jej ciepły, łagodny alt.

– Obywatelu poruczniku – tłumaczyła – połowa sanitarek gotowa do drogi. Mogłabym ruszać.

– Kończcie ładować resztę.

– Są tacy wyczerpani, że każda godzina ma znaczenie.

– Brak mi motorów i ludzi, by dawać podwójną osłonę:

– Po cóż osłona?

– Wykonujcie – polecił Kozub i uważając sprawę za skończoną odwrócił się do więźnia z opaską na ramieniu, który już chwilę czekał obok.

– Alors...

– A quelle heure mangeons–nous?

– Cette cuisine dans une heure – pokazał dymiącą kuchnię polową z dużą dwójką wymalowaną na kotle.

– Po jakiemu? – zainteresował się Grigorij.

– Po francusku – wyjaśnił dumnie Wichura. – Pytał się, kiedy coś do żarcia dostaną, a porucznik mu obiecał, że za godzinę.

Lekarka wzruszyła ramionami i odeszła do swoich sanitarek. Kiedy mijała czołgistów, stwierdzili, że Wichura mówił prawdę – była tak piękna, że oczy trudno oderwać. Nie wypadało im tak jednak od razu gonić za spódniczką, więc stali w miejscu, słuchając, jak Kozub załatwia nowych interesantów.

– Die Kranken von der holländischen Gruppe fahren heute ab?

– Nein. Übermorgen.

– What with the british pilots? – pytał wysoki i szczupły rudzielec w spłowiałym mundurze angielskiego lotnika.

– The house number seven Berlinerstrasse for you.

Czołgiści wciąż jeszcze stali w tym samym miejscu.

– Ale języków zna kupę... – mruknął z uznaniem Wichura.

– Wojna go nauczyła – rzekł Kos. – Był w Hiszpanii w międzynarodowej brygadzie.

Przez główną bramę wjechał zakurzony łazik z urwanym błotnikiem, z szybą podziurawioną kulami. Zeskoczył z niego sierżant, pokryty pyłem od stóp do głów, i podbiegł do oficera – Pakiet od generała – podał kopertę lewą ręką.

Prawą, którą salutował, miał przewiązaną bandażem ciemniejącym od krwi.

– Kiedy dostaliście? – spytał Kozub przecinając scyzorykiem nici i łamiąc lakowe pieczęcie.

– Dziesięć minut temu. – Żołnierz wiedział, że oficerowi chodzi nie o kopertę, lecz o to, kiedy samochód został ostrzelany.

W miarę czytania twarz porucznika pochmurniała. Złożył papier, wsunął go do torby i zawołał:

– Chorąży!

Lekarka usłyszała, ale sądziła, że nie o nią chodzi. Saakaszwili musnął

wąsy i postanowiwszy skorzystać z okazji podbiegł do niej, zasalutował i pokazał w kierunku porucznika.

– Chorąży do mnie – powtórzył Kozub.

– Słucham.

– Chorzy zostaną w sanitarkach. Ustawicie je pod murem fabryki. Szoferzy zorganizują osłonę. Pomoc możecie dobrać ze zdrowych więźniów. Wszyscy sanitariusze z bronią zameldują się u mnie za dziesięć minut.

Wykonujcie.

Ton nie dopuszczał sprzeciwu. Nie pytając o wyjaśnienie lekarka zasalutowała i szybkim krokiem odeszła do swoich.

– Sierżant Kos.

– Na rozkaz.

– Wóz?

– Sprawny.

– Wjeżdżajcie do obozu i zajmujcie stanowisko we wschodnim narożniku. Dodam wam trochę piechoty jak sformuję.

– Z sanitariuszy?

– Z kogo się da – odpowiedział Kozub i podchodząc o krok dodał ciszej: – Od północy przeciwnik przeszedł do natarcia siłami trzech dywizji i wbił klin w nasze skrzydło. Generał rozkazuje bronić obozu.

– Gdzie Niemcy?

– Za kanałem. Tam gdzie my nocą.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю