355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 57)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 57 (всего у книги 58 страниц)

– Czego ściskałeś tak mocno? – Janek rozdarł pakiet opatrunkowy i podał Gruzinowi gazę.

– Pomyślałem – odpowiedział Grześ – że jeśli utrzymam, to jeszcze w tym roku dziewczyna mi pisana.

– Naprzód – rozkazał Pawłow.

Po kilkunastu krokach weszli do dużej podłużnej kazamaty zasypanej pod jedną ścianą koksem do wysokości człowieka. Zatrzymali się zaskoczeni rozmiarami podziemia.

– Ile? – raz jeszcze spytał Kos.

– Trzynaście.

– Dnia mało, żeby przerzucić – podrapał się w głowę Wichura.

– Skąd wiadomo, że właśnie tu.

Szarik, który węsząc wędrował wzdłuż sterty opału, dotarł prawie w sam róg, warknął głośno i skoczywszy przednimi łapami na koks, zaczął energicznie kopać, zrzucając szeleszczącą, suchą lawinę.

– Sukin ty syn! – krzyknął Iwan.

– Stój, Szarik, do nogi! – zawołał Janek, biegnąc w jego kierunku.

Pies nie usłuchał. Parę razy jeszcze energicznie skrobnął łapami i warcząc chwytał coś pyskiem, by wreszcie skoczyć na piersi swego pana z rękawiczką w zębach. Janek odebrał mu ją, oświetlił latarką.

– Lewa i czarna. Tu ją ten hitlerowiec zgubił.

– Uwaga – Pawłow pokazał na ciemny drut, sterczący z koksu. – Zaczepienie o wąs powoduje wybuch. Wszystko zależy od tego, czy na czas potrafimy dotrzeć do miny.

– Grigorij do czołgu! – rozkazał Kos.

– Dlaczego, ja mogę – Gruzin wyciągnął lewą rękę, chowając prawą za siebie.

– Do czołgu – ostro powtórzył dowódca. – Biegiem! Przyślij Gustlika z łopatą.

Nim umilkły oddalające się kroki Grigorija, wszyscy trzej, pochyleni nad usypiskiem, rozpoczęli pracę. Biorąc przykład z Pawłowa, lekkimi uderzeniami palców strącali w dół grudki koksu. Trzeba to było czynić delikatnie, pojedynczo, a nie garścią, i równomiernie po całej powierzchni.

Wichura wybrał zbyt głęboko w jednym miejscu i zaraz sypnęła się miniaturowa lawina.

Wszyscy zastygli na sekundę. Iwan spojrzał wymownie i wrócił do roboty.

– Ile? – spytał kapral.

– Nieistotne – odpowiedział kapitan. – Uciec już i tak nie można.

Koks zsypywał się w dół trzema strumykami, a na dole pod ścianą stanął do pracy Szarik i z ogromnym zapałem odrzucał urobek łapami za siebie.

Przybiegł Gustlik z łopatą. Bez słowa zorientował się w sytuacji.

– Cof się, Szariczku. Posztygaruj trocha, a ja będę fedrował.

Rytmicznie pobrzękiwała łopata. Pod trzema parami dłoni topniał koks, coraz wyżej sterczały groźne wąsy zapalników i wreszcie pojawił się potężny korpus lotniczej bomby.

Teraz odsypywanie poszło szybciej. Pawłow wydobył z kieszeni lekarski stetoskop, wetknął końcówki do uszu.

– Stop.

Przycisnął słuchawkę do pękatego łba bomby – cisza. Przesunął w bok i usłyszał groźny, wyraźny stukot zegarowego mechanizmu. Pokrywa, pod którą go schowano, umieszczona była piekielnie niewygodnie, od strony ściany.

– Przytrzymajcie, żebym się nie obsunął.

– Ja.

Gustlik stanął na szeroko rozkraczonych nogach, ujął Pawłowa za biodra i zastygł zgięty w pałąk.

Kapitan, pogwizdując, dopasowywał specjalny klucz do dwu okrągłych wgłębień. Pociągnął łagodnie. Metal stawił opór. Trudno było próbować szarpnięciem, bo tu właśnie najgęściej sterczały groźne wąsy drutów.

Stopniowo, aż do bólu, zwiększał napięcie mięśni. Zgrzytnął wreszcie gwint.

Pokrywa zrobiła pierwszy obrót, drugi i zsunęła się w dół po usypisku.

Janek podał latarkę. Iwan zajrzał do wnętrza, potem włożył tam rękę i długą chwilę manipulował palcami. Wreszcie tykanie ustało. W ciszy szeleściły tylko oddechy, sapanie Szarika i czyste, spokojne pogwizdywanie melodii. Kapitan w dwu palcach wyjął nieduży mechanizm, obejrzał i rzucił na koks.

Raz jeszcze włożył rękę i paroma szybkimi ruchami wykręcił zapalnik, włożył go do kieszeni na piersi. To był już koniec – niedbałym ruchem trącił wąsy, które przestały grozić śmiercią. Pociemniała od kurzu twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Potem, stojąc pod ścianą, Iwan wydobył z kieszeni chustkę i otarł z potu czoło Gustlika.

– Chodźmy na powietrze – powiedział zmęczonym głosem.

– Ile? – spytał Wichura.

– Cztery przed czasem – odrzekł Pawłow.

Saakaszwili wymontował karabin maszynowy dolnego strzelca i siedząc na wieży trzymał go na kolanach. Uważnie się rozglądał i ze złością posysał skaleczone palce prawej ręki. Rozpromieniła mu się twarz dopiero wówczas, gdy zobaczył wychodzących z fortecznych kazamat.

Mundury mieli zakurzone, twarze pokryte węglowym pyłem. Mrużąc oczy przekraczali granicę między cieniem a słońcem i mocno wciągali powietrze w płuca.

– Fajerant – oświadczył Gustlik. – Grześ, jakby my słowa nie dali, toby my się teraz napili, nie?

– Jakby jeszcze było co – mruknął niezadowolony Wichura. – Moje zapasy Amerykańcy wytrąbili, a tutaj jakoś sucho.

– Za godzinę nakarmię was i napoję. Spokojna głowa, wsio budiet normalno – zapewnił Pawłow.

Kos podniósł rękę udając, że chce trzepnąć Jelenia, tamten udał, że się przestraszył, wskoczył na metalowe schody przykręcone do muru, za nim Szarik i obaj wybiegli na zieloną koronę bastionu, porośniętą młodą trawą. Za nimi ze śmiechem ruszyli Wichura i Kos, a w końcu również kapitan.

– Chłopaki, a ja? – wołał Saakaszwili.

– Zostaw żelazko i chodź – przyzwolił Janek.

– Pewno. Kto ukradnie, jak tu żywej duszy – wzruszył ramionami Wichura.

Wilczur tarzał się w trawie, wytrzepując kurz z sierści. Do załogi podbiegł Saakaszwili, objął Gustlika i Franka.

– Dobrze żyć – powiedział. – Wróżyłem i wyszła mi w tym roku dziewczyna.

– Albo i dwie – zamruczał Gustlik otaczając ramieniem Gruzina.

Pawłow i Kos stali z boku. Przed nimi, nieco w dole, leżało w przedwieczornym słońcu ocalone miasteczko.

– Charoszyj gorod – w zamyśleniu powiedział Iwan. – Jak o wojnie zapomną, będzie tu ludziom dobrze.

Po drugiej stronie fortecznej fosy, pustą ścieżką skweru wędrował czarny kot.

– Popatrz no, Szarik – pokazał Janek.

Pies wstał, ale zamiast na kota patrzył w przeciwną stronę, za plecy załogi, i coraz bardziej obnażał kły.

W tym momencie padł strzał. Czterej czołgiści błyskawicznie się obrócili, podnieśli broń, lecz nie nacisnęli spustów. W odległości pięćdziesięciu metrów stał może piętnastoletni chłopak z opaską folksszturmisty na rękawie i rzuciwszy na ziemię karabin, trzymał ręce w górze.

Pawłow, który po strzale jakby się odrobinę bardziej wyprostował, zrobił ćwierć kroku do przodu i wolno, a potem coraz szybciej począł obracać całe ciało na pięcie, padając jednocześnie na wznak.

– Ukatrupię – wycedził przez zęby Wichura.

– Gad – cisnął Saakaszwili.

– Poczekajcie – wstrzymał ich Gustlik. – Ja.

Kos przyklęknął nad kapitanem.

– Iwan...

Ranny spróbował uśmiechu. Dźwignął rękę i wyjął z kieszeni na piersiach zapalnik.

– Wyrzuć, Janek, żeby kogo nie pokaleczył.

Sięgnął raz jeszcze, podał suwak logarytmiczny, ale nie miał już sił, by mówić. Skurcz bólu przebiegł po twarzy sapera, zesztywniały mięśnie szczęk. Janek podniósł z trawy hełmofon, położył zabitemu na oczy i wstał.

Jeleń za kołnierz trzymał zielonego ze strachu strzelca.

– Ostatnia kula wystrzelił. Więcej nie miał.

Chłopak, nie rozumiejąc, co mówią, patrzył w największym przerażeniu na zabitego, na lufy automatów, i nagle pojąwszy, że nic go nie ocali, histerycznie wrzasnął:

– Heil Hitler!

Gustlik uderzył na odlew otwartą dłonią.

– Cichej! Jakby wom się jeszcze jeden Hitler zdarzył, to już potem nie byłoby komu po niemiecku godać.

Janek stał sparaliżowany żalem. Płonącymi, suchymi oczyma wpatrywał się w folksszturmistę. Poczuł nagle dreszcz idący przez mięśnie i ruchem lufy dał znak Gustlikowi, żeby odszedł na bok.

Jeleń, wbrew temu gestowi, wysunął się odrobinę do przodu i powiedział:

– Jeniec. I jeszcze głupi.

Gestem rozkazał Wichurze i Saakaszwilemu, by zabrali chłopaka. Kiedy tamci zniknęli na schodach, schylił się i podniósł zabitego Iwana. Kos nagle jakby oszalał.

– Dość tego, dość! – krzyczał szeptem i przysiadając bił pięścią w kolano, a potem nagle z rozmachem cisnął pistolet maszynowy o ziemię.

– Dźwignij – groźnym głosem rozkazał Jeleń.

Parę sekund mierzyli się wściekłymi oczyma. Wreszcie Kos ustąpił, wziął broń do ręki.

– Dopokąd nie uradzą, że wszyscy na świecie o ziemię to żelazo ciepną, nie masz prawa rzucać.

Gustlik z poległym na rękach ruszył w kierunku żelaznych schodów. Po paru krokach zobaczył stojący w dole czołg, a obok niego Grigorija, Wichurę i jeńca. Wówczas na chwilę przystanął, obrócił głowę i spojrzawszy na nieruchomą twarz Iwana, na której śmierć już położyła błękitnawy cień, łagodnie powiedział do Janka:

– Peem nie winien. I tyś go na ziemia nie ciepał. Nikt nie widział. Ani ja, ani on.


67. Pary

Upał był taki, że nawet liście na wierzbach siwiały i więdły, ale od wody szła ochłoda. Szawełłowie na zbitej z desek łodzi, ostro pachnącej smołą, wracali przez Nysę na niemiecki brzeg. Konstanty siedział na dziobie, przez okulary oglądał na dłoni dojrzałe żytnie kłosy i liczył w myśli, że oto trzy miesiące minęły od czasu, jak wojna się skończyła, a służbie jeszcze końca nie widać.

Józek wiosłował niespiesznie, twarz ku słońcu podstawiając, jakby na piegach chciał się wzbogacić. Młodzi zawsze mają czas. Dopiero bliżej brzegu przeszedł na pych i parę razy zgiął grzbiet jak trzeba.

Dobili gdzie zawsze – koło pnia zwalonego wiosenną powodzią albo może i polskim granatem kwietniowym. Stary zapiął łańcuch na kłódkę, a Józek wsunął wiosło między wikliny, pod zeschnięte liście zeszłoroczne.

Stromą ścieżką wyszli na górkę. Stąd widać już było park czołgowej kompanii na wygonie, a po prawej wieś niewielką i murowaną, okrytą zielenią drzew.

– Odwiedzić zajdziemy? – spytał Józek.

– Obowiązkowo – odrzekł Konstanty, kierując kroki w stronę wioski.

W sadzie, koło pierwszej z brzegu chałupy stał starszy sierżant Saakaszwili i jadł ze smakiem zerwaną z gałęzi dojrzałą papierówkę. Obok siedział przy ogrodowym stole podporucznik Kos, pilnie rachował i zapisywał w nadpalonym granatowym zeszycie.

– Można? – spytał Konstanty opierając dłonie na płocie.

– A jakże – zaprosił i krzyknął w stronę domu: – Gości mamy!

– Jacy tam goście, tak tylko my zaszli.

– Piękny czas.

– Oj, piękny bardzo – przysiadł Konstanty na ławce i pokazał kłosy.

– Zza Nysy, z naszej wioski wracamy. Otóż choć późno siane, to pora już jego przychodzi.

Z głębi sadu i z domku wysypała się reszta załogi: sierżant Jeleń, plutonowy Wichura, kapral Czereśniak. W nowych odprasowanych mundurach, z Krzyżami Walecznych i medalami na piersi mogliby zdać się inni komuś, co ich od czasu walk nie widział. Ale po prawdzie to byli ci sami.

Witali gości, sadowili się obok.

– Jak za tydzień nie zacząć kosić, będzie się sypać – tłumaczył Szawełło.

– Komu kwasu chłodnego, komu? – żartobliwie nawoływała Honorata wynosząc na tacy omszały od chłodu dzban i gliniane kubki.

– Otóż i gospodyni. Gdzieżby taką drugą znaleźć? – witał uprzejmie Konstanty. – Jeśli już nie dla mnie, to choćby dla młodego.

– Co też stryj? Moja pora nie przyszła – zawstydził się Józek.

– Czyż ty myślisz, że ja oczu nie mam i nie widzę, jak ty na tę radzistkę patrzysz? Tobie pora i żytu pora. Tylko ty śmiały nie bardzo jesteś.

– Pora – przyświadczył Czereśniak. – Ja bym może i pomógł żąć – obiecał rozgryzając twarde ziarno.

– Bo też siedzimy tu i siedzimy jak strachy w maku – mruknął Wichura i spulnął z obrzydzeniem. – W kraju wszystkie ładne dziewczyny rozłapią, a nam pokraki zostawią...

Grigorij podszedł z boku i objąwszy Franka za ramię szepnął mu na ucho:

– Hanka piękna dziewczyna.

– Gniewa się już drugi tydzień – odburknął plutonowy.

– Nie gniewałaby się, gdyby nie kochała – dorzucił cicho Grześ i ze smutnym uśmiechem odszedł na bok.

– Przeca żech ci, kręcikorbo, tłumaczył, czemu tu musimy siedzieć – grzmiał Gustlik postukując' pięścią po stole.

– We wojsku, jak nie ma rozkazu, to i postarzejesz i posiwiejesz, a nie odejdziesz – ośmielił się wtrącić Józek.

– Nie o to idzie, ino że w Poczdamie radzą.

– Niedaleko do tego miejsca, gdzie was podchorąży Łażewski do niewoli złapał – dopowiedział Czereśniak.

– Nie gadaj, Tomek, jak mówię. O granicach tam radzą. Stalin powiada, że ma być na tej Nysie, co wedle nas, a Churchill palcem po mapie jeździ, a udaje, co znaleźć nie może.

– Po angielsku może litery inne – zdradził wątpliwość Konstanty.

Jeleń, puściwszy uwagę koło uszu, ciągnął:

– Na to ruski generał powiada: „Towariszcz Churchill, to jest prawie tam, taj polskie dywizje stoją” i zarozki wszyscy wiedzą, bo w polityce mogą się rzeki pomylić, abo miasta, ale kaj czyja dywizja, każdy wie.

– Z naszego rządu też są i tłumaczą im, co i jak – wtrącił znowu Czereśniak.

– Odkąd żech cię, Tomek, do Warszawy posłał, toś ale zmądrzał.

– Na przyszły raz niech sierżant sam jedzie.

Jeleń zamachnął się, żeby go trzepnąć, ale zatrzymał rękę w pół drogi i szepnął do Kosa:

– Dowódca.

– Baczność! – podał komendę Janek.

– Spocznij, spocznij! – wołał generał od furtki. – Ja całkiem prywatnie. Wstąpiłem do szpitala tylko po lekarstwo, ale od sierżanta Ogoniok dostałem rozkaz, żeby do was zajechać.

– A dziewczęta? – spytał Grigorij.

– Jedną przywiozłem – generał wskazał na Marusię biegnącą od strony furtki – ale Lidki już przy radiostacji nie było. Pewno wracając ćwiczy swoje wojsko w marszu.

– Kwasu pan generał wypiją? – spytał Gustlik. – Czy może coś mocniejszego?

– Spirytus mamy na miodzie – zaproponowała Honorata.

– Nalej kwasu, jeśli chłodny.

Generał uniósł właśnie do ust oszroniony kubek, gdy za parkanem rozległo się dziarskie, choć sopranowe śpiewanie i w chwilę później do sadu, pod jabłonie, wbiegła Lidka, a za nią dwie jednakowe radiotelegrafistki.

Speszyły się wszystkie trzy nie tyle obecnością generała, co wesołym śmiechem, który je powitał.

– Kiejby jej raniej awans na sierżanta dali i te dwie dziouszki, toby my wojnę we kwietniu skończyli, panie generale – twierdził Gustlik.

– Lidka dobry dowódca – chwalił Kos. – Żeby łatwiej podwładne odróżniać, dała Hani awans na starszego strzelca.

Pomagając siąść na ławie, podał dziewczynie rękę i lekko uścisnął wąską dłoń, na której płomień zostawił smugę gładkiej, pobielałej skóry.

Borowianki nie mówiły ni słowa. Skromnie stanęły z boku, tak jednak zajmując pozycję, by Ania mogła na Józka Szawełłę spoglądać, a Hanka, żeby się plecami do Franka Wichury obrócić.

Generał dopił, otarł dłonią wargi i postawiwszy kubek na stole, skłonił się Honoratce.

– Kwas doskonały. Czym też się za ochłodę odwdzięczę?

– Może wieść jaka dobra przyszła? – spytała dziewczyna. – Bo myśmy tu radzili... – urwała napotkawszy surowe spojrzenie Gustlika.

– No właśnie, nad czym żeście radzili? – spytał dowódca.

Chwilę trwała cisza, wszystkie oczy zwróciły się na Kosa, jako najstarszego stopniem.

– O domu, obywatelu generale. Żeby do Polski wracać. Szawełłowie na przykład mają zwolnienie do cywila od dnia, w którym przejdziemy granicę.

Gospodarkę dostali nad samą Nysą. Żyto dojrzewa...

– Tobie chyba nie na żniwach zależy. Dam zezwolenie i bierzcie ślub choćby jutro.

– Czto wy? – zawstydziła się Marusia. – Podażdiom.

– Umowę mamy z Gustlikiem, że razem, w jednym dniu – wyjaśnił Kos.

– Dam dwa zezwolenia.

– Dopokąd moi ojcowie i ojcowie Honoraty nie pobłogosławią, nie da rady – tłumaczył Jeleń. – Do powrotu odłożyć trzeba.

– Stoimy tu i pilnujemy, żeby ściany wspólnego domu we właściwym miejscu stanęły – powiedział zamyślony generał.

– Sierżant Jeleń tłumaczył, panie generale – wtrąciła Honorata – ale już bardzo się ckni.

– A mnie na te wesela zaprosicie?

– Jakże by inaczej – oburzył się Jeleń. – Wszystkich, jak tu stoimy.

– Was pierwowo – zapewniła Marusia.

– W takim razie powiem w sekrecie, że jutro koniec poczdamskiej narady i zapewne już za trzy dni... – pokazał ręką w tę stronę, gdzie za rzeką zieleniała Polska.

Tego samego dnia wieczorem, kiedy już wszyscy prócz wartowników pokładli się spać, Honorata wyszła do sadu i przy księżycu trzy jabłka na dobrą wróżbę zerwała, ku wschodowi patrząc.

Zaszedł ją przy tym zajęciu Gustlik, służbę w kompanii sprawujący, za ramiona delikatnie chwycił i zapytał:

– Na marmoladę?

– Nie. Na powrót. Żeby już nie zatrzymali.

– Zgoda – rzekł Jeleń.

Po cóż miał się Honoracie sprzeciwiać, kiedy jak o czym dowództwo zadecyduje, to i wróżba przy księżycu nie przeszkodzi.

Zajęci sobą nie dostrzegli, że w drugim końcu sadu, za gęstymi rzędami pachnących malin, był ktoś jeszcze, komu księżyc i myśli spać nie dawały, kto plany na przyszłość układał.

– Serce nie kapral, co sierżanta posłucha, ani nie pułkownik, co rozkaz generała wykonać musi – mówił cicho Saakaszwili siedząc na piętach i plecami o parkan oparty. – Cóż znaczy słowo podczas zabawy powiedziane, wstążka czy fotografia wobec prawdziwego uczucia...

– Drugi tydzień się gniewa... – przerwała mu Hania.

– Nie gniewałby się, żeby nie kochał. Franek chropawy jak pancerz, ale tylko po wierzchu. A w środku człowiek, prawdziwy człowiek.

– I ładny taki – westchnęła Borowianka.

– Może... – przyznał Grigorij i po chwili, zmieniwszy zamiar, zaczął opowiadać: – Dawno, dawno temu, wojna wtenczas dopiero w Hiszpanii się rozpalała, pojechałem na Daleki Wschód świat zmieniać i budować komsomolskie miasto. Od tamtej pory Gruzji nie widziałem. A nasze góry rok cały w śnieżnych czapach, rzeki rok cały w biegu ku morzu, lasy rok cały zielenieją. Obiecaj, że przyjedziesz odwiedzić i zobaczyć...

– Obiecuję – powiedziała i mocno przytuliła ciemną czuprynę do piersi starszego sierżanta Grigorija Saakaszwili, pomocnika dowódcy kompanii do spraw technicznych i jej pomocnika w sercowych troskach. – Razem z Anią i z jej Józkiem przyjedziemy. Jesienią, kiedy już mniej pracy i Konstanty sam dopilnuje...

– Można jesienią – zgodził się Grigorij. – W listopadzie dojrzewają mandarynki, młode wino nabiera mocy, a barany są tłuste i soczyste.

Hania poszła pierwsza do domu. Saakaszwili cichutko odśpiewał pieśń o mieczu, wspominając swą najtrudniejszą godzinę wojny, a potem wstał i ruszył wzdłuż maliniaka. Spostrzegł ze zdumieniem pod papierówką znajomą buzię.

– Czemu nie śpisz? – zapytał.

Dziewczyna wstała i cicho rzekła:

– Mylisz mnie z Hanią – pokazała naramiennik bez belki.

– Przepraszam – skinął głową z uśmiechem.

– Nie szkodzi, panie sierżancie – odpowiedział Józek Szawełło z zielonego cienia. – W taką noc spać trudno i my z panną Anią o życiu rozmawiamy.

Podczas tych trzech dni po raz setny chyba przejrzeli wozy i mapy, skontrolowali zapasy paliwa i smarów. Na czwarty dzień przyszedł rozkaz, a na piąty przed świtem ruszyli przez Nysę, przez pontonowy most.

Na wzgórzu stał słup wysoki, biało-czerwony, z orłem i napisem POLSKA. Mijając go, wojsko salutowało niczym sztandarowi.

– Nasz był z gruzińską górą – przypomniał Jeleń – bo Grześ go malował.

Kosowi wydało się to bardzo dawno – wtenczas jeszcze na starym czołgu jeździli, nie znali ani Łażewskiego i Staśki, ani chorążego Zubryka i kapitana Pawłowa. Wtenczas dopiero co poznali Szawełłów, którzy teraz stali obok, trzymając się uchwytów wieży. Ubrani byli w odświętne mundury, tyle że nie mieli już broni.

– Tutaj? – spytał Janek, poznając kępę leszczynową i kasztan na miedzy, niczym zielona kopuła kaplicy sterczący nad łanem.

– Tu – potwierdził Konstanty.

Lekko dociskając laryngofony, Kos rozkazał:

– Kompania, stój. Przerwa w marszu.

Wozy skręciły na pobocze. Stanął „Rudy”, a za nim pozostałych dziewięć maszyn. Z pancerza zeskoczyła załoga. Odczepili przywiązany z tyłu pług dwuskibowy i wspólnymi siłami przewlekli go przez rów na skraj falującego na wietrze pola.

– Mosz to, Konstanty, od nas na prezent – rzekł Gustlik. – Coby głęboko orał.

– Od serca wam dziękujemy – powiedział stary i obaj Szawełłowie pokłonili się nisko.

Konstanty podniósł grudkę ziemi, roztarł na dłoni.

– Las tu nie taki duży i studnie bez żurawi, ale ziemia dobra.

– Piastowska – mądrzył się Tomasz.

Pożegnawszy się, sekundę jeszcze stali naprzeciw siebie, a potem podporucznik Kos, zwróciwszy głowę w stronę szosy, krzyknął:

– Kompania... do maszyn.

Czołgiści zerwali się, wybiegli z rowu, siedli do wozów. W chwili gdy Janek dał znak chorągiewką „silniki w ruch”, Konstanty zawołał:

– Jeżeli po kartoflanych wykopkach, to przy jedziemy. Dajcie znać.

– Będziemy dzwonić! – odkrzyknął Jeleń.

Zagrały silniki i ruszyła pancerna kompania.

Szawełło długą chwilę patrzył w jej ślad, a potem, nie mówiąc ni słowna, rozpiął haftki munduru pod szyją, pas główny przewiesił skośnie przez ramię.

Westchnął i przeżegnawszy siebie i łan, zaczął kosić.

Józek odczekał, póki stryj się w pszenicę nie wetnie, i równym zamachem zaczął drugi pokos.

Pochylali się i prostowali w tym samym rytmie. Połyskiwały kosy w słońcu, pobrzękiwała cienka stal niczym dalekie, rozkołysane dzwony na kościelnej wieży.

Rozhulane dzwony na kościelnej wieży wyglądały na przemian z cienia murów na słońce i błyskały rytmicznie jak kosy przy żniwach. Przez powietrze, poznaczone nitkami babiego lata, słał się miękki, wesoły bas.

Odpowiadały echem beskidzkie góry, ciemnozielone od świerków.

Odpowiadał bęben, basetla i skrzypki beskidzkiej kapeli, która we wstęgach, w piórach, w poświstywaniu i melodią zawadiacką owinięta leciała ponad szosą.

Woźnica trzykrotnie strzelił z bata nad karkami galopujących koni, orkiestra przycichła, zabeczała kobza podkładając melodię, a drużbowie i druhny z następnych furmanek zaśpiewali:


 
Żenią się, żenią żołnierze;
Oj, każdy dziewczynę bierze,
Oj, żegna żołnierz kamrata,
Bo już stracony dla świata.
 

Na trzecim miejscu w szyku terkotała wysokimi kołami bryka pożyczona od pana nadleśniczego. Po obu bokach asysta honorowa galopowała wierzchem, a wśród nich czerniła się skórzana kurtka starszego sierżanta Saakaszwilego i zieleniał kapral Czereśniak, dzwoniąc medalami na piersi, czapkę w garści ściskając. Obok koni biegł Szarik, poszczekiwał wesoło.

Na bryczce siedziała Honorata w bieli. i w rozwianym na wietrze welonie. Marusia w polskim mundurze i z kwiatem we włosach zamiast czapki, a naprzeciw wypucowany do glansu Janek i Gustlik. Powoził Wichura z gębą ze szczęścia roześmianą. Jechali, twarze podając na słońce i wiatr, objęci i przytuleni, a może nawet trochę przestraszeni tym lotem i niefachowym woźnicą.

Od czoła przyszła nowa przyśpiewka cienkimi głosami druhen pytająca:


 
Czołgiści, czołgiści,
Jakież macie myśli?
 

Druhowie na to basem odpowiedzieli:


 
Jeśli mamy czyste,
Szykujcie kołyskę...
 

Skręcały wozy jeden po drugim na boczną drogę, pełnym pędem szły w wodę i przeleciawszy rzekę po kamieniach, zwalniały na drodze stromo prowadzącej pod górę. Pierwszy już stanął koło parkanu, który otaczał dom duży, drewniany, w sadzie bielejący.

Zleźli na ziemię muzykanci, podstrajali instrumenty. Zsiedli roześmiani goście. Witali się niektórzy, co przyjechali późno i dopiero teraz znajomych czy przyjaciół spostrzegli.

– Myślałem, że nie przyjedziesz – generał wyciągnął ramiona do Stanisława Kosa.

– Prosto z pociągu. Trzy doby ze Szczecina razem z Łażewskim jedziemy.

– To ty, Daniel, nie w Warszawie?

– Granicy, obywatelu generale, pilnuję. A jak do cywila, to zgadujemy się z Jankiem, żeby może na politechnikę i potem okręty budować. Jest morze, to i flota będzie duża potrzebna.

– Sekretarzem podobno zostałeś – zagadnął generał Westa.

– Nie, ale prawie.

– Mnie, panie generale, sekretarzem wybrali – wtrącił ojciec Tomasza.

– W gminie? – spytał dowódca.

– Nie w gminie, ale partyjnym.

– Nie wiedziałem, Czereśniak, żeście taki polityk – zdziwił się szczerze generał.

– Delegat do Krajowej Rady, ale gdzie tam polityk... Tylko myśmy ziemię pani dziedziczki dzielili i chłopy powiedzieli, że jakby mnie pepeerem wybrać, to już na pewno nie oddam... – tłumaczył stary, zerkając w stronę, gdzie bielały welony.

Obie młode pary stały jeszcze przy bryczce, druhny poprawiały stroje i bukiety.

Nieco z boku ze smętnym uśmiechem przypatrywał się im Zubryk, całkiem po cywilnemu ubrany, jedyny chyba w tym towarzystwie z czarną muszką pod białym kołnierzykiem.

– Dobry czas – powitał go Konstanty Szawełło. – To pan chorąży już nie chorąży?

– Za to mnie wywalili, że do Berlina z wami uciekłem – wyznał felczer i pokazał na klapę. – Medal dali, ale wywalili.

– Gdzie teraz pan chorąży pracuje?

– W tym samym szpitalu.

– Panie Zubryk, a któż tam, izwienicie wyrażenie, gacie w magazynie liczy? Czy kudłata?

– Kudłata.

– Otóż gdyby mi pan dał adres odpisać... Widzi pan, syn się z kierowniczką poczty ożenił, a ja sam jak borsuk, choć jeszcze lata strojowe.

– Serwus – wołał podchodząc Wichura. – Jak tam moja benzyna?

– Z każdej pensji odkładam.

– No bo jak tylko do cywila, to zaraz firmę przywóz–wywóz organizuję.

– Prośbę bym miał, panie plutonowy. Jak tu się wszyscy rozsiądą, to może my byśmy...

– Co byśmy?

– W oczko. Odegrać się chciałem... – wyjaśnił Zubryk.

Wichura chwycił felczera pod łokieć, odprowadził na stronę i cicho wyjaśnił:

– Nie da rady, panie Stanisławie, żona nie pozwala.

– A któraż to pani? – zapytał były chorąży.

– Te dwie jednakowe, pan widzi? – spytał Franek. – Ta jedna Szawełłami dowodzi, a druga mnie rozkazuje.

– Czworaczki być mogą – stwierdził fachowo Zubryk i zobaczywszy nagłą bladość na twarzy Wichury, dodał szybko: – Naturalnie ogólnie rzecz biorąc, czyli dwie pary bliźniaków. Bo bliźniactwo, panie plutonowy, to tak jak kolor oczu czy włosów, czyli być może dziedziczne...

Do młodych par podszedł drużba w góralskim stroju i uprzedził:

– Jak tylko muzyka zagra, to zaraz iść.

Drużbowie rzucili papierosy, rozdeptywali niedopałki. Druhny poprawiały koronki na głowie, a obok nich szedł wolno Grigorij, przepatrując uważnie, i kręcił głową. Pod śliwą obsypaną owocami spostrzegł opartą o pień Lidkę. Zaszedł z tyłu, zerwał parę owoców i wrzuciwszy jedną węgierkę do ust, podał resztę na otwartej dłoni.

– Śliwkę chcesz? Przyjrzałem się druhnom, wszystkie ładne, ale serce nic. Nie przyspiesza.

Zdziwiony, że dziewczyna się nie odwraca i nie odpowiada, obszedł dokoła i zajrzał w twarz.

– Ty co? – dostrzegł łzy w jej oczach. – Powiedz, kto, to ja go... No, powiedz – zacisnął zęby i podciągnął rękawy.

Oparła mu dłonie na piersiach i powiedziała cicho:

– Pożartować, pocałować to każdy, a żeby jak Janek i Marusia, to nikt.

– Nieprawda. Każdy, którego byś tylko chciała.

– Każdy? Nie...

– Prawda.

– A ty?

– Ja?

Zdumiał się Saakaszwili niezmiernie, gdyż sprawa była jasna i prosta, a wcześniej mu jakoś do głowy nie przyszło. Zdjął czapkę i włożył z powrotem, sprawdził, czy serce mocniej mu bije, rozpromienił się, ale zaraz posmutniał.

– Do Gruzji przecież nie pojedziesz.

– Pojadę, Grześ, jeśli chcesz – podniosła zapłakaną twarz i oczy rozświetlone radością.

Pocałowaliby się może, gdyby nie huknął bęben, nie zaśpiewały skrzypce, nie zadudniła kobza tryumfalnym marszem.

Ruszyły obie pary przez sad gęsty od owoców, mimo stołów ciężkich od jadła, przez zieloną murawę poznaczoną cętkami słońca. Za nimi kolorowe rzędy druhen i druhów, a wśród nich generał i podporucznik Łażewski za Jankiem, Tomasz Czereśniak i Konstanty Szawełło za Gustlikiem. Szarik, choć nie przewidziany programem, wkręcił się między dwie pary i kroczył poważnie w pierwszym rzędzie.

Na przyzbie czekali rodzice Honoraty. Matka na tacy pokrytej haftowanym ręcznikiem trzymała chleb i sól. Pół kroku za nimi stali rodzice Gustlika, ojciec Janka i starszyna Czernousow, chudszy niż zwykle po szpitalu i na lasce oparty.

Młodzi pochylili się nad tacą w niskim pokłonie i sądząc z gestów starszych, z poruszenia warg, wysłuchiwali błogosławieństwa, które tryumfalne granie orkiestry zagłuszało.

Długo musiał ojciec Honoraty sygnały dawać, zanim spostrzegli je muzykanci i przerwali melodię.

– Narodzie, żołnierze i wy, kobiety! Pięknie prosimy do stołów, a czym chata bogata...

– Ludzie, ludzie! – krzyczał siwy wysoki mężczyzna, dźwigający w ręku ogromny aparat na statywie. – Naprzód fotografia trza zrobić, bo po przyjęciu wszyscy krzywo stoją...

– Fotografia... Do zdjęcia.... Ma racjo, ino chyżo – rozległy się głosy.

Przepraszając się i zapraszając nawzajem goście zaczęli gęsto stawać pod ścianą, na schodkach, na werandzie. Przodem dzieci, a w pierwszym szeregu parobczaki klękały albo i kładły się na trawie, normalnie, jak to do zdjęcia.

– Starszyna! – zawołała Marusia. – Bliżej, wy zdies' moj otiec.

– Charaszo, doczka – utykając podszedł bliżej wąsaty sierżant. – Tyle że po wojnie kulawym został.

– Na zdjęciu nie będzie widać – pocieszył go Janek.

Podbiegł Grigorij, ciągnąc za rękę Lidkę, i wepchnął się w sam środek.

– Dokąd? – wstrzymał go Kos.

– Nie żeniaci na bok – zaburczał Gustlik.

– Ja żeby dwa razy zdjęcia nie robić – wyjaśnił Saakaszwili. – Jutro ślub.

– Niechże mi dętka strzeli! – krzyknął leżący u ich stóp Wichura. – Czyj?

– Nasz – odpowiedziała mu Lidka i pokazała koniec języka.

– Iii – zapiszczały z uciechy obie bliźniaczki, z których jedna już była Szawełłowa, a Wichurowa druga.

– Ot widzisz, Józku, jaka konfuzja – rzekł Konstanty – a my tylko dwie kołyski w prezencie przywieźli.

– Schować ozór, dejcie pozór! – krzyczał fotograf.

Zamilkli, wyciągali szyje, żeby ich było dobrze widać. Aparat naturalnie nie wszystkich obejmował, lecz przecież było miejsce na kliszy i dla rodziców młodych, i dla najważniejszych gości.

– Dziwejcie się, zaraz ptaszek wyleci.

Fotograf zdjął pokrywkę z obiektywu, wykonał nią magiczny zawijas i założył z powrotem.

– Już? – spytał ktoś z boku.

– Zarozki–zaroz, jak mówi faroż.

Zamienił kliszę na nową, okrył głowę czarną płachtą i unosząc statyw, zrobił parę kroków do przodu.

– Chwilka ino.

To właśnie było to drugie zdjęcie, na którym widać Gustlika z Honoratą, Janka z Marusią i Grzesia z Lidką; u dołu leżą Tomasz i Wichura, a pośrodku wystawia łeb roześmiany Szarik.

KONIEC


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю