355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 25)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 25 (всего у книги 58 страниц)

31. Szarża

– Polacy – uspokoił żołnierza plutonowy, opuszczając lornetkę. – Ku nam jadą – dodał. – Może co będą wiedzieć.

Ruszył w stronę otwartej na oścież bramy.

– Zróbcie miejsce pod drzewami dla czołgu! – zawołał w stronę furmanów.

– Szybko ruszymy? – zagadnęła go ostrzyżona krótko kobieta, z obozowym numerem wytatuowanym na przedramieniu.

– Za pół godziny. Dłużej nie można czekać. Rozewrzyjcie wrota, to samochód stanie pod dachem.

Więźniarka wyjęła zatyczkę ze skobla, otworzyła wierzeje prowadzące do boksu omurowanego po obu stronach czerwonymi cegłami.

– Ja pojadę przodem – poprosił chłopiec trzymający za uzdę osiodłanego konia.

– Ty, Franek, masz być blisko mnie, żebym cię zawsze widział.

Nadjeżdżającym kierowcom czołgu i samochodu plutonowy machnięciem ręki wskazał miejsce postoju, przepuścił oba wozy przez bramę, salutując Kosowi. Ze zdziwieniem popatrzył na Tomasza, który stał na baczność obok krowy trzymanej na postronku.

– A ty kto?

– Szeregowiec Tomasz Czereśniak. Ze Studzianek, z kozienickiej puszczy.

– A myśmy z ojcem znad Promnika – uradował się niespodzianie podoficer. – Wiesz gdzie?

– Jakże? Za Wisłą. – Tomasz się rozpromienił.

– Przed Wisłą – poprawił tamten. – Na mięso prowadzicie?

– Z waszej strony jak liczyć to przed, a z naszej za Wisłą. Nie na mięso, mleczna.

– Mogę wymienić, bo my gnamy na hodowlę aż pod Warszawę.

– Ja bym lepiej tak zostawił, bez wymiany. I może by, panie plutonowy, tę krowę ojcu...

– We wsi został?

– Za stary na wojnę.

– Można by popędzić... – zgodził się podoficer i opierając plecy o ceglany słup przy bramie, spytał: – A jakby dwie? Po wszystkim jedną bym odebrał, bo my obaj z ojcem w służbie, a na gospodarce nikogo.

– Można. Chociaż ze sianem trudno.

– I z sianem trudno, i droga trudna.

– Można dwie u nas zostawić. Moją łatwo poznać – wskazał Tomasz na ułamany róg. – Dobrze się doi, ale za naszym automobilem nie nadąża. – Pokazał na ciężarówkę stojącą już pod dachem.

Podczas gdy dwaj sąsiedzi znad Wisły ugwarzali przy bramie, Wichura podszedł do czołgu i stanąwszy przed załogą otworzył zaciśniętą pięść.

– Na klepisku, kapujecie?! – pokazał na otwartej dłoni spore serce z bursztynu.

– Ojej, jakie ładne – zachwyciła się Lidka.

– Kapujecie? A po obu stronach świeży mur.

– Wichura... – chciał przerwać mu Janek, biorąc bursztyn z ręki.

– Jak te ćwoki z wozami się zmyją, trzeba rozwalić łomem...

– Podaruj – poprosiła Lidka dowódcę.

Kos machinalnie dał jej serduszko i jednocześnie zmarszczył brwi.

– Kapral Wichura. Nie ważcie się ruszać ani jednej cegły – przykazał.

– Jasne? Tu ludzie przyjdą na gospodarkę, a wy im chcecie budynki rozbijać...

Szofer milczał nadąsany, a kiedy Janek ruszył w stronę bramy, pokręcił głową na znak, że jest innego zdania.

– Sierżant Kos – przedstawił się dowódca czołgu, podchodząc do dowódcy taboru. – Myśmy tu u was chcieli zostawić krowę i dziecko.

– O krowie to mi szeregowiec mówił. Można do stada.

Czereśniak, nie czekając dalszych wyjaśnień, pognał łaciatą w stronę łąki, machając brzozową witką.

– A dziecko jakie? Z wywózki? – zainteresował się piechur.

– Nie. Tutejsze. W ewakuacji bomba mu rodziców zabiła.

– Jakie tutejsze? Niemiec?

Janek, nie chcąc powtarzać niedobrego słowa, w milczeniu kiwnął głową.

– Nic z tego nie będzie. Nie mogę, obywatelu sierżancie. – Plutonowy stanowczo pokręcił głową. – Jadą z nami obozowe kobiety, jedzie chłopak, co na własne oczy widział, jak Niemcy jego ojca i matkę w ciężkiej męce...

– Ale trzeba przecież dziecko odesłać na tyły, do sierocińca czy gdzie...

– Jakbym nawet pod wartą dowiózł, to i w sierocińcu nie przeżyje.

– Wojna się kończy.

– Kończy się, kończy i skończyć nie może. Wysłałem wczoraj kaprala i szeregowca na rozpoznanie, żeby wiedzieć, gdzie pastwiska i gnać którędy.

Do teraz nie wrócili. Nie spotkaliście?

– Wypili pewnie i śpią.

Twarz plutonowego zmieniła się gwałtownie. Zacisnął pięści, jakby chciał uderzyć, ale się opanował.

– Nie wypili. Obu znam dobrze, a ten kapral to mój ojciec. Nocą nie słyszeliście strzałów?

– Słyszeliśmy – uśmiechnął się Janek. – Nawet z bliska...

O nocnym pożarze nie pamiętał, ale miał zamiar opowiedzieć o walce koło mostu. Ledwie zaczął, przerwała mu seria zza rzeczki. Garść kul prześwistała nad folwarkiem i dziedzińcem, z trzaskiem rozbiła parę dachówek na oborze.

– Co za dureń... – zaczął gniewnie plutonowy.

Myślał, że może ktoś ze swoich wypalił, ale z tamtego wysokiego brzegu zaterkotało naraz kilka pistoletów maszynowych. Stęknął moździerz, mina przeniosła i wybuchła na drodze. Razem z Kosem skoczyli kłusem przez podwórze pod osłonę budynków, w stronę czołgu. Przy wozie skupiła się reszta załogi, zaskoczona niespodzianym napadem. Grigorij pomagał małemu Frankowi utrzymać czarnego ogiera, który się krzyków furmanów przestraszył.

– Spokój! Zajeżdżać za oborę – rozkazał podoficer woźnicom. – Z karabinami do mnie.

Ostrzeliwanie trwało. Kule szły niżej, wzbijały węże kurzu na dziedzińcu.

Jakiś żołnierz, pełznąc, wyciągał z pola ostrzału ranną kobietę. Upadł zabity koń. Sprzężony z nim drugi wyłamał dyszel, przewrócił wóz, szarpał się zaplątany w uprzęży. Wybuchy min sunęły w stronę łąki.

– Wybiją, psiakrew, stado.

Grigorij zabrał chłopakowi pastuszy bat na krótkim trzonku, błagalnie spojrzał na Kosa.

– Odgonię – uderzył się w piersi. – Komandir, ja!

– Dobra – zgodził się Kos. – Wichura i Gustlik, do wozu!

– I ja – poprosiła Lidka.

– Dobra.

– Za mną! – krzyknął plutonowy na swoje wojsko, wąsatych i nie pierwszej młodości piechurów, których paru nadbiegło z karabinami. – Tyraliera w prawo – rozkazał i począł ich rozwijać wzdłuż podmurówki folwarcznego ogrodzenia.

Równocześnie z trzaskiem zamykanych pancernych włazów, z warknięciem silnika, Grigorij skoczył na siodło i z miejsca ruszył w cwał.

Zapytany, kiedy ostatni raz dosiadał wierzchowca, nie umiałby zapewne odpowiedzieć, lecz wystarczyło dotknięcie ciepłej końskiej sierści, by trening dziecinnych lat podpowiedział mięśniom, co mają czynić. Nabrał powietrza w płuca i świsnął dziko z radości. Szarik uznał ten gwizd za komendę, pognał w ślad za ogierem.

Gruzin, przygięty nad grzywą, wypadł przez bramę na drogę, z drogi na łąkę, po której bezradnie kręciło się ostrzeliwane stado. Pohukując zagonił najbliższe krowy i paląc raz po raz z bata, zmusił je do galopu. Szarik popędzał opieszałe sztuki, naszczekując i chwytając zębami za nogi.

Z melioracyjnego rowu, w którym się ukrył po pierwszych strzałach, wybiegł Tomasz, chwycił za grzywę pasącego się konia. Swym zdobycznym ogrodniczym kozikiem rozciął pęta i dosiadłszy na oklep wierzchowca, skoczył na pomoc Gruzinowi z drugiego skrzydła.

Dwie moździerzowe miny przyfrunęły z chichotem, na ułamek sekundy zatrzymały się u szczytu swego lotu i niczym atakujące jastrzębie runęły w dół, w sam środek stada. Wybuchy cisnęły na boki ogniem i darnią, odłamki wypruły z krowich brzuchów ryk przerażenia i bólu. Łaciatym wieńcem padło kilka sztuk – czarno-białe plamy na młodej żółtawej zieleni.

Grigorij widział to kątem oka, nie przestając ani na chwilę siec batem po zadach, po karkach, po pękatych bokach. Walił jak oszalały, pragnął zmusić bydło do szaleństwa, gdyż ratunek był tylko w zwariowanym galopie.

Nieznany kaemista dostrzegł go, wyrąbał długą serię, która przegwizdała tuż nad jeźdźcem przylepionym do końskiego karku. Zaraz weźmie poprawkę, obniży punkt celowania, pomyślał. Skoki ogiera odmierzały sekundy lęku, oczekiwania na kule, a równocześnie z każdym trzaskiem biczyska, z każdą pręgą na sierści stado, początkowo rozwichrzone i bezładne, zwierało się w ruchu, galopując doliną wzdłuż rzeki nabierało tempa. Zadarte ogony chwiały się w chmurze pyłu podniesionej racicami.

– Hu, hu! – pokrzykiwał Tomasz wywijając w powietrzu pętami.

Od strony folwarku trzaskały coraz gęściej karabiny i moździerze, przeniosły ogień na budynki, by zmusić do milczenia piechurów, przydusić ich do ziemi. Saakaszwili z nadzieją pomyślał, że jak tylko zagrzmi działo „Rudego”, to i kaemista o nim zapomni.

Czołg milczał. Przyszła seria prowadzona od czoła. Zobaczył ją przed sobą, spiął konia i jak czarny pocisk przeskoczyli obaj nad kulami rwącymi kępki murawy i czarną torfiastą ziemię. Żałośnie zaryczała jałówka, zwaliła się na łeb przez przednie nogi, daremnie usiłowała dźwignąć tułów.

Szarika obsypała darń, zaskomlał i niżej wyciągnął się w skoku, lecz kule go widać ominęły, gdyż jeszcze przyspieszył, dał nura między krowy cwałujące na złamanie karku. Teraz już można ich było nie poganiać.

Rzeczka skręciła. Wysoki krzaczasty brzeg osłonił bydło od kul. Z prawej zbliżał się las. Grigorij i Tomasz w galopie wyprzedzili stado. Jadąc na czele, ledwie widoczni w kłębach kurzu, poczęli hamować bieg okrzykami, strzelaniem z bata.

Nie zauważyli nawet, że spomiędzy drzew wyjechało ostrym kłusem trzech jeźdźców – jeden w przedzie, a dwu po bokach, cofniętych lekko do tyłu.

– Stać! – zawołał pierwszy. – Kto wy?

Szarik warknął i widząc zbrojnych schował się, głębiej między krowy.

Czereśniak i Saakaszwili speszyli się nieco, widząc dwa gotowe do strzału automaty, skierowane w ich stronę, ale po sekundzie poznali, z kim mają do czynienia.

– Pan wachmistrz – ucieszył się Tomasz.

– Wachmistrz Feliks Kalita – dodał Grigorij.

– Skąd wiesz? – kawalerzysta podjechał bliżej.

– Poznałem. – Zeszłej nocy koło mostu...

– Wy z tego czołgu? Co tam za strzelanina?

– Napadli na folwark, gdzie były pastuchy od tego stada.

– W biały dzień. Czego szukają? – zastanowił się. – Rozpoznać jar i wyjście na tyły przeciwnika – rozkazał dwom towarzyszącym mu ułanom, a tamci natychmiast kropnęli się galopem na drugi brzeg rzeczki.

– O naszym czołgu na pewno nie wiedzą. Nasz dowódca jeszcze nie strzelał – wyjaśnił Grigorij.

– Dobra. Tym razem ucapimy ich za kark. – Stanąwszy w strzemionach odwrócił się w stronę lasu. – Szwadron...

– Ja z wami – zaproponował Grigorij.

– Dobra – odpowiedział wachmistrz i podnosząc głos skończył komendę: – ...za mną!

Poruszyły się krzewy na skraju lasu, przepuściły jeźdźców. W kłusie szyk sformowawszy ruszył ku rzece.

Woda była płytka, ledwie sięgnęła koniom po brzuchy. Pierwszy w jasnych bryzgach przeprawił się wachmistrz, tuż za nim Saakaszwili.

Zachęciwszy swego ogiera trzonkiem bata, wysunął się naprzód, lecz zaraz został skarcony, trzepnięty pejczem po cholewie buta.

– Nazad. Przed gospodarza nie leź.

Czereśniak nie słyszał tych słów. Został przy krowach. Patrzył, jak przed kawalerzystami zaczerniał stromy jar, przecięty zwierzęcą ścieżką pnącą się w górę. Szwadron wjechał między drzewa, utonął w gęstym poszyciu i po chwili znikł z oczu.

Przez łąkę w pełnym pędzie gnał spóźniony Szarik, szybko przepłynął na drugi brzeg. Parę sekund później i on zniknął w cieniu jaru. Tomasz odwrócił się i podjechał do jednorogiej, która leżała na boku powalona odłamkiem miny. Porykiwała z bólu, błagalnie patrzyła na człowieka, który był dla niej dobry. Zeskoczył i ciężko westchnąwszy, pomógł zwierzęciu serią z pepeszy.

Folwarczny dziedziniec znieruchomiał pod ogniem broni maszynowej.

Zaprzęgi i kobiety stłoczyły się w martwych polach za budynkami. Spod murku paru żołnierzy kwatermistrzostwa zawzięcie strzelało z karabinów.

Plutonowy przepełznął szczerbą ogrodzenia, wybiegł za mur stodoły, gdzie w sadzie, osłonięty po wieżę krzakami porzeczek i malin, stał milczący „Rudy”.

– Tankisty, wygarnijcie choć parę razy, bo sił braknie.

Kos, lekko wychylony z wieży, obrócił zaciętą, poważną twarz i przecząco pokręcił głową.

– Rzadziej strzelajcie – poradził.

– Jak Niemcy ruszą do ataku, to nie ręczę za moich dziadków.

– Mniej ognia.

– Rozkaz – plutonowy odbiegł ku swoim.

– Odłamkowym? – spytał Gustlik.

– Można.

– Przygrzejemy?

– Nie chcę straszyć, tylko niszczyć. Niech ruszą.

Obie głowy znikły w wieży. Od strony folwarku zrzedły karabinowe strzały. Wzmógł się jeszcze ogień niemiecki i nagle buchnął groźny, zbliżony do jodłowania okrzyk spadochroniarzy idących do ataku.

Dopiero teraz Kos zatrzasnął właz. Czołg tratując grządki przepełznął parę metrów ku przodowi, wychylił się spod niskich gałęzi papierówki, nabrzmiewających lepkimi pączkami. Przez peryskop widać było łaciatą tyralierę wyprostowanych, strzelających z biodra spadochroniarzy. Jeszcze sekunda – dwie coraz groźniejszego milczenia i nagle „Rudy” na maksymalnej szybkości ładowania począł walić z działa i pruć ze sprzężonego z lufą kaemu. Z lekkim opóźnieniem zagrał dolny diegtiarow.

Już pierwszy granat był dobry – krzak wybuchu przesłonił paru atakujących na lewym skrzydle. Następne pociski, przesuwane lekkim ruchem poziomego pokrętła coraz bardziej w prawo, szarpały tyralierę na części.

Erkaemy gęstymi seriami wcisnęły żywych w bruzdy, zmusiły do przytulenia hełmów do szczeciny zeszłorocznego rżyska.

Chwilę jeszcze dowódcy drużyn usiłowali przekrzyczeć działo, poderwać tyralierę do biegu. Gdyby im się udało, mieli jeszcze szansę, gdyż do pokonania zostało niewiele ponad sto metrów, ale zwyciężył strach przed śmiercią. Pierwszy poderwał się ranny i z krzykiem począł uciekać ku zakrzaczonej skarpie, za nim pobiegła reszta.

Tych kilkanaście sekund ucieczki po otwartym polu kosztowało ich bardzo drogo. – Kos lekkimi ruchami pokręteł przesuwał lufę, chwytał coraz to nową sylwetkę na ostrze celownika i króciutką serią, trzema, czterema pociskami powstrzymywał ją w biegu.

Wichura, obserwujący walkę przez swój peryskop, rozpiął laryngofon, by go dowódca nie słyszał i pochylił się w stronę Lidki.

– Fajna jesteś, bojowa. Ale serduszko oddaj.

Dziewczyna przerwała na chwilę strzelanie z erkaemu. Bolało ją ramię obtłuczone odrzutami, prochowy dym wypełniający wnętrze czołgu drapał w gardle.

– Kosowi to powiedz – rzuciła schrypniętym głosem.

Kapral roześmiał się nieszczerze, wrócił na swoje miejsce, dodał gazu i ruszył.

– Stój – powstrzymała go komenda Kosa. – Dokąd?

– Przecież zwieją.

– Przeprawa nie rozpoznana. Bez osłony w krzaki nie pojadę. Ani ugrzęznąć, ani stracić wozu nie mam zamiaru – odpowiedział Janek, spoglądając na przyklejoną do pancerza fotografię i przymocowane obok dwa krzyże: Virtuti i Walecznych.

Naprowadził działo na skarpę, nad którą pojawiły się sylwetki uciekających spadochroniarzy. Nacisnął spust. Zagrzmiał wystrzał i odrzut wyrzucił złotą dymiącą łuskę na stertę wcześniej odpalonych, które brzęczały pod nogami.

Ten ostatni wybuch powalił dwu spadochroniarzy na końcu wycofującej się, przerażonej kompanii.

– Schneller! – pokrzykiwał Krummei. – Zum Wald! – pokazał odległy o dwieście metrów skraj lasu.

Dłuższą chwilę maszerowali poza zasięgiem ognia. Wyrównywali oddech i krok. Kapitan wiedział, że wystarczy pięć minut spokoju, wystarczy, żeby się zanurzyli w cienisty szum drzew i jego ludzie odzyskają zwartość bojową.

By ten moment przyspieszyć, rzekł do najbliżej idących tonem rzeczowym, a nawet trochę niedbałym:

– Wir werden hier in der Nacht zurück – kommen unsere Aufgabe zu verrichten, wrócimy tu nocą, by wykonać nasze zadanie.

Spadochroniarze bez komendy sformowali sprawnie trzy równoległe kolumienki. Szli wciąż jeszcze spiesznie, przygięci zmęczeniem i ciężarem ekwipunku, ale już gotowi wykonywać rozkazy. Tyle że wyczerpani biegiem dyszeli ciężko, nie prowadzili jeszcze ani nasłuchu, ani rzetelnej obserwacji.

Gdy z gęstej, skołtunionej kępy drzew na prawo od trasy marszu wybiegł rozwinięty do szarży szwadron, minęły dwie lub trzy sekundy, nim usłyszeli go i dostrzegli.

– Kavallerie rechts! – wrzasnął idący obok kapitana Zapałka i gwałtownie skręcając tułów posłał serię z biodra.

– Huraaa! – w odpowiedzi na kule wrzasnęli ułani.

Trębacz galopujący obok Kality podniósł do ust sygnałówkę, cisnął w powietrze tyralierę czystych metalicznych dźwięków, popędzających konie i ludzi.

Jeden z ułanów, trafiony w piersi garścią kul, prostował się z wolna w siodle. Walczył jeszcze ze śmiercią, lecz pęd odchylał go ku tyłowi. Grigorij pomknął na pomoc, lecz ledwie zdążył przechwycić wypadającą z ręki szablę.

Przerzucił bat do lewej, broń w prawą i tuż za innymi wpadł na swym czarnym ogierze między piechotę.

– Wasza! – krzyczał po gruzińsku.

Wachmistrz koniem roztrącił grupkę spadochroniarzy, zgasił dwu szybkimi ciosami. Trzeci wziął go na cel z paru kroków, lecz Saakaszwili sięgnął końcem szabli, nim tamten zdążył nacisnąć spust.

Obalony impetem feldfebel Zapałka dźwignął się z ziemi. Chwyciwszy z tyłu za siodło Grzegorza, wziął zamach, by uderzyć nożem. Pod brzuchem konia, jak strzała z łuku, przemknął w skoku Szarik, rozciął kłami przegub uzbrojonej ręki, podwójnym ciosem przednich łap powalił spadochroniarza na ziemię.

W tym jednym zwarciu, szybkim jak błysk szabli, starcie zostało rozstrzygnięte, a desantowa kompania kapitana Krummla, wystrzępiona u mostu i pod folwarkiem, teraz przestała istnieć.

Jeszcze rozbiegło się parę koni, odcinając drogę do lasu tym, którzy usiłowali ratować się ucieczką. Parę sekund jeszcze tu i ówdzie powarkiwały serie, tętniły konie, zawieszając kopyta w powietrzu. Słychać było okrzyki i jęki, widać twarze wykrzywione strachem i zaciętością. Ktoś spadł z siodła i pieszo walczył wręcz, tnąc szablą przez kolbę automatu. Huknął jeszcze pojedynczy wystrzał i to był już koniec szarży.

Kręcąc się po polu, ułani zganiali w jedno miejsce jeńców – ośmiu wszystkiego wraz z ubranym po cywilnemu przewodnikiem. Jeden ze spadochroniarzy, płytko cięty przez policzek, przyklęknął, drugi ścierał mu krew z twarzy i opatrywał ranę. Za nimi kucnął kapitan Krummel. Korzystając z osłony wydobył ze swej torby mapę i szkic, wpakował je w bruzdę pod nawisłą skibę, a wstawszy przydeptał butem.

– Marsz! – rozkazał Niemcom ułan i lufą pistoletu maszynowego pokazał kierunek.

Do Grigorija podjechał wachmistrz, wręczył mu pochwę szabli zabitego ułana.

– Na czołgu jeździsz jako kto? – spytał surowo i czekając odpowiedzi, nagradzał gniadego kostką cukru.

– Mechanik – odpowiedział z uśmiechem Saakaszwili, przypinając rapcie do pasa.

– Szkoda – mruknął Kalita.

W tym jednym słowie było wszystko: uznanie, szczery żal i błysk nie wręczonego orderu.


32. Siew

Po wystrzeleniu odłamkowego granatu w krawędź skarpy Kos patrzył chwilę, jak opadają strzępy darni i kamienie wyrzucone eksplozją ku górze, jak rozwiewa się kurz, a potem kazał otworzyć włazy. Przybiegł plutonowy, wskoczył na pancerz, szczerzył białe zęby na usmarowanej pyłem twarzy i pokrzykiwał, mimo że motor milczał:

– Ale dostali w kuper i nawet reszty nie dali.

– Nikogo z naszych nie zaczepiło?

– Jednego na śmierć. – Spochmurniał nagle. – Zaraz na początku.

Kto mógł się spodziewać, że taka banda chodzi po tyłach...

– Spadochroniarze. Nocą ich zrzucili.

– Zaraz czujki wystawię.

– Nie zawadzi, ale oni przed mrokiem nie wrócą.

Plutonowy rozejrzał się i nagle zaniepokoił.

– A tam kogo znowu niesie?...

Na drugim brzegu pojawili się kawalerzyści i hamując konie poczęli zjeżdżać po stromiźnie ku rzece.

– To będzie pewno ten, co my go nocą już raz spotkali – stwierdził Gustlik. – Kuchmistrz Kobita...

– Dałby ci wachmistrz Kalita do wiwatu, żeby usłyszał. – Kos pokiwał głową i dodał nie bez kpiny: – Znowu się ułan spóźnił.

Kiedy tak ugwarzali, żołnierze bez rozkazu wzięli się do robienia pobitewnych porządków na folwarcznym dziedzińcu – opatrywano rannych, zbierano rozrzucony sprzęt, szykowano wozy do drogi, podprowadzając do dyszli wyprzęgnięte na czas bitwy konie. Od strony rżyska wracali dwaj piechurzy przygięci pod ciężarem zdobycznej broni. Każdy dźwigał po parę pistoletów maszynowych, parciane torby z zapasowymi magazynkami i pęczki granatów. Niższy, jak psa na smyczy, wlókł za sobą ręczny karabin maszynowy.

– U Niemca mieliby co palić – powiedział Wichura, który wylazł z czołgu i stał koło wieży, obejmując ramieniem ciepłą jeszcze lufę.

– Kto? – zainteresował się plutonowy.

– Wasi. Ci, co to żelastwo taszczą. Tak na oko będzie tego na sto papierosów.

– Nie boli cię głowa? – zagadnął Gustlik.

– Nie. Bo co?

– Bo głupoty gadosz. Kto prochu nie zwyczajny, to zapach mu w głowie mąci.

– Co mąci? Tobie mąci! – rozzłościł się kapral i z kieszeni na piersiach wydobył sporą pożółkłą kartkę. – Czytać umiesz?

Kos i Jeleń, i plutonowy od taborów pochylili się nad ulotką zatytułowaną Beutewaffen, co znaczy: „broń zdobyczna”, i skierowaną przez hitlerowskie dowództwo do swych własnych żołnierzy. Wynikało z niej, że każdy, kto zda karabin czy pistolet maszynowy, dostanie pięć papierosów, za erkaem – dziesięć, za ciężki moździerz – dwadzieścia i dalej był cennik coraz cięższego sprzętu, nie omijający wyrzutni rakietowej zwanej popularnie katiuszą (sto papierosów) oraz dział pancernych i czołgów.

– Te Te–vierunddreissig – przeczytał na głos Gustlik – vierzig Flaschen Spirituosen... Ty byś chcioł, ancychryście przegrzeszony, czołg za czterdzieści butelek wódki przehandlować? – spytał i nie czekając na odpowiedź zamachnął się szeroko.

Kapral ledwo zdążył dać nura na drugą stronę działa, osłonił głowę ramieniem.

– Zostaw – powstrzymał Kos Jelenia i surowo spytał Wichurę: – Gdzieś to znalazł?

– W szopie, gdzie wóz stawiałem.

– Wyrzuć.

– Dlaczego? Mnie się taki porządek podoba. Czego żołnierz ma darmo nosić?

– To ty, głupieloku, nie widzisz, że oni taki Ordnung robią terozki, kiedy nie to, że zdobyczną, ale swoją broń w krzoki ciepią i ledwo że portki w garści trzymią? – wtrącił Jeleń.

– No dobrze, wyrzucę, nie musisz mnie uświadamiać. – Machnął ręką i przedarł kartkę na pół.

– Tak najlepiej – roześmiał się plutonowy. – Papier marny, nawet dla palenia niegodny... No, pora – zeskoczył na ziemię i odszedł w stronę swego taboru.

– Jak oni odjadą – rzekł cicho Wichura – trzeba zajrzeć, co za tą świeżą cegłą. Powiadam wam, łomem tylko rozwalić...

Gustlik sięgnął swą długą ręką, zdjął mu hełmofon z głowy i wskazał w kąt podwórza. Między murem a wozownią na świeżo usypanej mogiłce dwu piechurów stawiało krzyż zbity ze sztachet.

– Jedziemy na miejsce – rozkazał Kos.

Wichura wzruszył ramionami i nie dodając ani słowa osunął się do włazu.

Czołg ruszył ze stanowiska bojowego pod papierówką, tyłem popełznął w cień pod mur stodoły.

Kiedy zgasił silnik i nad majdanem ucichło warczenie, Czereśniak wjechał na oklep.

– Ile? – spytał go plutonowy.

– Siedemnaście padło, mojej nie licząc – smutno odpowiedział Tomasz, zeskakując na ziemię ze spoconego wałacha. – A i odłamkami pokaleczonych sporo.

– Nie martw się. Wszystko jedno odprowadzę. Nie gorszą niż tamta.

Tomasz na szeroko rozstawionych nogach stał obok konia, opierał się ramieniem o szyję zwierzęcia i gmerając paluchami w grzywie, mówił z wściekłością i łzami w głosie:

– Rozumiem, że do ludzi jakiś żal mają, ale czym bydlęta zawiniły? Z moździerzy do krów biją...

– Co odbierzemy, to oni dranie wszystko by niszczyli, żeby mogli.

Zastukały kopyta na brukowanej ulicy. Ku folwarcznemu obejściu kłusował zakurzony zwycięski szwadron. Prowadził go Kalita, a tuż za nim jechał Saakaszwili z szablą u boku. Pierwszy podkręcał, a drugi dumnie przygładzał wąsa. Obaj jednocześnie zeskoczyli z koni, a wachmistrz przywitał się z nadchodzącym Kosem i dowódcą taboru.

– Drugi raz w tym samym dniu – rzekł Janek, ściskając wyciągniętą dłoń. – Żeby trochę wcześniej...

– Co w nocy, co w dzień – przerwał mu kawalerzysta. – Wyrąbaliśmy tych, co spod waszej lufy uciekli. Niewielu zostało – pokazał na ośmiu jeńców, których ułani wwodzili akurat na dziedziniec.

Szarik, który pomagał ich konwojować, podbiegł do Janka, zaskomlał i ucichł pod dotknięciem dłoni.

Wszyscy trzej dowódcy ruszyli naprzeciw spadochroniarzy. Za nimi Tomasz, Wichura z Lidką, a na końcu Grigorij obok Jelenia mruczącego niechętnie:

– Co żeś se blacha do boku przywiesił. Zdejm to.

Niemcy stali ponuro, lecz hardo i w zwartym dwuszeregu. Na prawym skrzydle oficer, obok niego leśniczy, z tyłu za leśniczym feldfebel o gębie poznaczonej silnymi cętkami prochu. Długą chwilę trwało milczenie, stawało się coraz cięższe, coraz bardziej zawzięte. Narastająca latami wrogość, krew i krzywda dzieliły tych ludzi o skamieniałych twarzach, stojących naprzeciw siebie. Strach i zmęczenie najbardziej zniekształciły twarz leśniczego. Gniew najłatwiej poznać było po Tomaszu, który dyszał ciężko, zaciskał i otwierał pięści w powolnym rytmie.

– Nocą poświecili pożarem, pokazali drogę – wyjaśnił Kalita. – I potem już my świeżym tropem... Ciekawe, czego tu szukali, że w biały dzień do ataku poszli?

Janek zdjął mapnik, przewieszony przez ramię oficera, zajrzał do środka i oddał pustawą torbę wachmistrzowi.

– Zdążył wyrzucić mapę albo zniszczył – rzekł Kos, a potem zwrócił się po niemiecku w stronę dwuszeregu jeńców: – Was suchten ihr hier? – pytał spokojnie, lecz twardo.

Nie odpowiadali. Nie drgnęli nawet, jakby nie po niemiecku pytano, czego tu szukali. Janek czekał długą chwilę patrząc kolejno po twarzach i nagle wskazał na leśnika.

– Du.

Tamten drgnął, przybladł i zaskoczony począł wolno mówić:

– Unter der Erde ist hier...

Jęknąwszy głucho, załamał się nagle w krzyżu i coraz szybciej uginając kolana padł na twarz. W plecach pod siódmym żebrem tkwił wbity po czarną rękojeść spadochroniarski nóż. Zielony mundur ciemniał szybko od krwi. Kos dobył pistoletu i trzymając resztę na muszce przysiadł, obrócił leśnika na bok.

– Nie żyje. Ten cętkowany pchnął go w serce – rzekł patrząc na sprężonego, pochylonego nieco feldfebla, który czekał na wystrzał z pistoletu.

– Wstyd mi robicie – zwrócił się wachmistrz do swoich. – Oszukać was można jak dzieci. Ano, jeszcze raz zrewidować i wszystko, do ostatniego okrucha...

Spadochroniarze bez komendy unieśli do góry ręce, a dwu ułanów skoczyło patroszyć kieszenie. Zawartość ciskali na płaszcz–namiot rozpostarty przed jeńcami na ziemi.

Wśród scyzoryków, szmat, opatrunków, papierosów i zapałek błysnęło złoto. Plutonowy pochylił się, podniósł krzyżyk i ze znieruchomiałą twarzą pokazał innym:

– Na szyi ojciec nosił.

– Nie zdążyliśmy – wyjaśnił wachmistrz. – Dopalała się jego leśniczówka – wskazał na zabitego. – Przyszliśmy może pół godziny za późno...

Tomasz stojący cały czas bez słowa, bez ruchu poza kurczowym zaciskaniem i rozginaniem pięści, stęknął głucho, jakby się w nim coś oberwało, i nagle ruszył na spadochroniarzy. Zamachowymi ciosami obu rąk zwalił na ziemię feldfebla i kapitana, nim się zdążyli osłonić, a potem, krocząc niczym niedźwiedź, rozciągał na ziemi jednego po drugim.

– Co robisz? – zawołał Grigorij.

– Szeregowy Czereśniak! – krzyknął Janek.

Gustlik postąpił naprzód, chwycił za ramię.

– Stój!

Tamten niczym obłąkany wyszarpnął mu się, rąbnąwszy pięścią w szczękę powalił jeszcze jednego.

– Pierona – zaklął Gustlik i zaskoczywszy Czereśniakowi drogę władował mu cios w żołądek. – Nie wolno – przykazał, trzymając go za ramiona, żeby nie upadł po przerywającym oddech uderzeniu.

– Nowy żołnierz – wyjaśniającym tonem rzekł Kos. – Ledwo czwarty dzień w załodze.

– Nowy, ale szczery – odpowiedział wachmistrz. – Ja bym go posadził za karę, o chlebie i wodzie potrzymał, a potem do awansu przedstawił. Nie szkodzi, że on ich trochę tego... Wieczorem w sztabie armii będą rozmowniejsi.

– Dziś wieczór?

– To blisko. – Dowódca szwadronu kiwnął głową, patrząc nie bez satysfakcji, jak z wolna dźwigają się z ziemi pobici spadochroniarze i jak feldfebel rozmazuje krew z nosa po zbójeckiej gębie.

– Nam w tę samą stronę. Może by razem. Weźmiemy ich na ciężarówkę.

– Zgoda. Tylko konie napoić i można ruszać.

Wachmistrz odszedł do studni, a Kos stanął obok plutonowego, który do tej pory nie spuszczał wzroku z ojcowego krzyżyka trzymanego w dłoni.

– Jedziemy.

– Jedźcie – odpowiedział piechur, jakby teraz dopiero ocknął się ze snu, i podał rękę Jankowi.

– Weźmiecie tego dzieciaka?

– A gdzie on? Franek! – zawołał. – Mówiłem, że nie mogę...

Spod brezentu jednego z wozów wychyliła się jasna głowa chłopaka.

– Jestem.

– Gdzie ten mały Niemiec?

– Tutaj – odpowiedział Franek. – Będzie miał obok mnie posłanie i przy koniach pomoże.

– No, dobra – plutonowy uśmiechnął się lekko przez swój smutek. – Może i prawda, że jajo od kury mądrzejsze. Niech tam.

Przez chwilę wyglądało, że obejmą się z Kosem i uściskają, ale zbyt byli młodzi, by się uczuć nie wstydzić, więc tylko zasalutowali i ruszyli każdy w swoją stronę.

– Szykować się do marszu! – wołał plutonowy.

Koło czołgu, na deskach złożonych pod ścianą stodoły garbił się Czereśniak z głową spuszczoną ku ziemi i trzymał jeszcze ręce na brzuchu.

Grigorij oparty o pancerz czołgowy, Gustlik stojący koło wieży i Lidka, która siedziała w otwartych drzwiach samochodowej kabinki, wszyscy słuchali Wichury. Szofer grzebał w silniku a jednocześnie opowiadał:

– ...Ale tego wszystkiego mało. Wyobraźcie sobie, że w nocy zmienia mnie na warcie i zaczyna opowiadać głodne kawałki o tym, jak koło Schwarzer Forst to on rzekę przepłynął i przeciął kabel i dzięki temu fryce nie mogli wysadzić podminowanego mostu. Powiedziałem, żeby swojej babci, kiedy do wsi wróci...

– Przestań, Wichura, ględzić, nie pora. Jak tylko ułani konie napoją, ruszamy razem z nimi.

– Krowę oddaliśmy, za końmi będziemy jechać... Ja bym sprawdził, co za ścianą w tej stodole, i dogonił.

– Poczekejcie – przerwał Gustlik i zeszedłszy z czołgu stanął przed Czereśniakiem. – Czym żeś ten kabel ciął?

Nie wstając Tomasz bez słowa sięgnął do kieszeni i podał na dłoni ogrodniczy kozik. Niechcący wywlókł koniec kabla. Jeleń pochylił się, wyciągnął spory kłębek.

– Wodoszczelny – rzekł obejrzawszy uważnie. – Na co ci to?

– Bo ja wiem. – Wzruszył ramionami. – Drut zawsze się przyda.

Jeleń otworzył nóż, przeciągnął palcem po ostrzu, wymacując dwie drobne szczerby. Podał Kosowi.

– Prawda.

Wichura i Grigorij, wspinając się na palce, zaglądali przez ramię, gdy Janek uważnie oglądał kabel.

– Szeregowy Czereśniak – wezwał go cicho, a kiedy tamten wstał, sierżant wyciągnął rękę. – Dziękuję.

– Toś ty taki? – Grigorij chwycił Tomasza za ramiona, zajrzał mu w twarz.

– Zdejmij szablę, głupio wyglądasz – zwrócił mu uwagę Kos.

– Zaraz zdejmę.

W tym czasie Wichura poszedł do samochodu i wrócił dźwigając w obu rękach harmonię.

– Bierz. Twoja.

Czereśniak miał wielką ochotę dąsać się dłużej, lecz mimo bólu w dołku już nie potrafił.

– Grywać wam będę – obiecał w stronę czołgu.

– Dej ręka na zgoda. Tym winem z pałacu przepijemy.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю