355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 34)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 34 (всего у книги 58 страниц)

42. Czarny los

Kos szybkim krokiem chodził tam i z powrotem po sieni. Jeleń co chwila osłaniał dłonią płomień karbidówki, żeby od powiewu nie zgasła, popatrywał na dowódcę załogi i wreszcie nie wytrzymał:

– Daleko mosz jeszcze?

– Dokąd?

– Tego nie wiem, ale kajsi idziesz.

– Odczep się – mruknął Janek. – Chodzę, bo o czymś takim myślę...

– Nam nie powiesz?

– Powiem.

Przysiadł na taborecie między Jeleniem i Saakaszwilim, popatrzył im uważnie w oczy.

– Chłopaki... – spiesznie opróżniał kieszenie munduru na piersiach, wyłożył szmaciane zawiniątko, znalazł gruby ciesielski ołówek i odgarnąwszy broń zaczął kreślić na blacie. – Tu my, tu jezioro i śluza... Dalej kanał, a w dole Ritzen. Miasto naturalnie umocnione, strzelnice w murach, gniazda kaemów w piwnicach. Możemy to wszystko zalać.

Wszyscy trzej coraz niżej pochylali się nad stołem.

– Pod zawiasami jest trotyl, druty idą do bunkra – podpowiedział Gustlik. – Ino sprawdzić, czy szpreng-maszynka w porządku, i wywalomy.

– Tak zaraz?

– A na co czekać?

– Na naszych. Woda powinna zalać miasto, kiedy piechota ruszy do ataku. Nie później i nie wcześniej. Wtenczas pęknie obrona, dywizje wyjdą na płaskowzgórze seelowskie i... na Berlin.

– A jak wiedzieć kiedy? – spytał Saakaszwili i potrąciwszy niechcący zawiniątko odsłonił krzyże, tygrysie ucho i obie fotografie.

Janek przysunął do siebie zdjęcie, obejrzał tak uważnie, jakby pierwszy raz widział, a potem się uśmiechnął.

– Trzeba zawiadomić naszych, jak jest, i wysadzimy na sygnał. Niech dadzą na przykład trzy równe czerwone serie z enkaemu w kierunku śluzy.

Zaskwierczał płomień karbidówki, przygasł i podskoczył znowu.

Zakołysały się wielkie cienie na ścianach.

– Trzeba przejść linię frontu.

– Ja. – Grigorij uniósł rękę.

– Zaś ale – mruknął Gustlik. – Coby się przekraść, trza mieć siły.

– Kto pierwszy, ten lepszy – sprzeciwił się Gruzin.

– Sam pójdę – zdecydował Kos dotykając kudłatego tygrysiego ucha.

– Mam szkołę tajgi. Umiem poruszać się prawie tak cicho jak Szarik.

– Nie, nie pójdziesz, komandir. Dowodzić musisz – tłumaczył Grigorij.

– Prowda. Musisz tu dowodzić – przytaknął Jeleń. – Jakby Niemcy co przewąchali, trzeba śluzy bronić, a wtedy albo tak, albo inaczej rozkazywać.

– To nie czołg.

– Nie czołg, „Rudego” nie ma – zasmucił się Saakaszwili.

– Wszystko jedno: dowodzisz i nie pójdziesz.

– Niech los rozstrzygnie – Janek wziął ze stołu pudełko, wyjął trzy zapałki.

– Czekaj. Szkoda łamać – wstrzymał go Jeleń, sięgnął do ładownicy, wyłuskał z łódki trzy naboje i ustawił szeregiem na stole. – Zapalający idzie – wskazał pocisk pomalowany na czubku czarną farbą.

Kos spojrzał na nie i nic nie powiedział. Co innego ciągnąć zapałki, bo to jakby żart, jakby zabawa. A co innego smukłe naboje, złotawo połyskujące mosiężnymi łuskami, zaostrzone groty śmierci. Poczuł chłód w piersi, ale to była tylko chwila, podmuch marszczący głęboką wodę.

– Zgoda – przytaknął Grigorij, podsuwając na dłoni otwarty ku górze hełmofon. – Czarny los.

– Zgoda – potwierdził Janek.

– Nie – usłyszeli nagle stanowczy głos od strony schodów.

Czereśniak podszedł do stołu, położył jeszcze jeden nabój obok tamtych.

– Chcesz iść przez front? – spytał Gustlik.

– Może nie na mnie padnie – odpowiedział szczerze Tomasz – ale nie ten czas, żeby jak chłop, to zaraz gorszy.

Kos wyciągnął rękę, wziął dołożony przez Tomasza nabój i chwilę obracał go w palcach.

– Zszedłeś z warty.

– Mało co widać z góry.

– Wiesz, o co chodzi.

– Pewno, że wiem. Uszy mam myte – uśmiechnął się, bo on jeden nie zdążył się wykąpać po pełzaniu w błocie.

Janek cały czas patrzył uważnie w oczy żołnierza i teraz bez słowa postawił czwarty nabój obok trzech poprzednich. Na ścianie znieruchomiały powiększone cienie załogi i wydłużone, zogromniałe przez bliskość płomienia cztery ostre losy.

Grigorij odetchnął głęboko i jednym ruchem zgarnąwszy wszystkie naboje, wrzucił je do hełmofonu, potrząsnął, aż zadźwięczały cicho.

– Komu? – spytał.

– Sam bierz – rozkazał Kos i prawie równocześnie sięgnął do wnętrza.

Saakaszwili szybkim ruchem wydobył nabój, podsunął do światła i odstawił – nie barwiony.

Kos z uśmiechem na wargach powolutku otwierał dłoń. Filował, jak mówią karciarze. Dojrzawszy czubek pocisku, pomroczniał, rzucił go niedbale na stół. Obaj z Gruzinem spojrzeli uważnie na dwu pozostałych.

Gustlik jakby trochę zwlekał, ale gdy Tomasz przeżegnał się nieznacznym ruchem dłoni i wyciągnął rękę, Ślązak go wstrzymał.

– Zapomniałżeś, co mówił wachmistrz Kalita? Przed starszego nie leź.

Ja zaraz tego z czarnym szpicem...

Wydobył nabój i postawiwszy go na stół urwał w pół zdania.

Trzy pary oczu spoczęły na twarzy Tomasza. Podniósł rękę, ale zaraz cofnął, bo i tak wiadomo – w hełmofonie został ten czarno pomalowany, zapalający.

– Pan plutonowy mi tu plecaka przypilnuje... – rzekł z westchnieniem.

– Przestań z tym plutonowym. Nie wiesz, jak mam na imię?

– Gustlik.

– No – klepnął go po ramieniu i jakby na sekundę przyciągnął do siebie.

– W niemieckim pójdziesz? – spytał Kos.

– Nie, w swoim.

– Prawie wysechł – Janek pomacał wiszący na wiosłach drelich. – A onuce mokre. Weź moje.

– Sadzy naskrobię – rzekł Grigorij. – Trzeba ją z masłem rozetrzeć, wysmarować twarz i ręce, żeby nie bielały.

Janek wziął ze stołu fotografię pierwszego dowódcy czołgu.

– Chmur nie ma. Polarną będziesz miał po lewej ręce – powiedział patrząc na zdjęcie.

– Chodziłem na gwiazdy, jak trzeba było do lasu co zanieść – odrzekł Tomasz.

Zrzuciwszy niemieckie spodnie zdążył już swoje wyprane włożyć, a teraz starannie owijał onuce, wyrównywał, wdziewał zabłocone buty.

– Księżyc ledwo po nowiu i niedługo zajdzie. Wtenczas ruszysz – zdecydował dowódca załogi.

Tomasz przymknął powieki, jakby go światło raziło.

– Do ciemnego pójdę, żeby oczy przywykły.

Odwrócił się na pięcie i wyszedł do sąsiedniego pokoju. Siadł na krześle, tyłem do okna, zsunął czapkę na oczy i zaczął głęboko oddychać.

Po chwili skrzypnęły drzwi, wszedł Kos.

– Nie chciej mówić niżej niż z dowódcą pułku. Wytłumacz wszystko, tak jak słyszałeś. Mogą to miasto wziąć bez strat. Z pozycji wyjściowych niech dadzą trzy długie czerwone serie nad śluzę. Jak woda pójdzie, będą mieli kwadrans bez ognia na wdarcie się do Ritzen.

– Trzy długie czerwone, kwadrans bez ognia – powtórzył Tomasz. – Nie zapomnę. A lepiej zawsze nic nie pisać, żadnej kartki nie dawać.

– Nawet nie myślałem o kartce. Masz tu kwaśne cukierki – rzekł Janek i wyszedł.

Czereśniak po omacku otworzył blaszane pudełko, wziął landrynkę do ust.

Przez otwarte okno zajrzał nad parapetem Gustlik.

– Tomek.

– No?

– Zamień się.

– Panie plutonowy... Gustlik... W czołgu harmonia została.

– Będziesz miał jeszcze niejedną do wyboru. Zamień się.

– Nie mogę. Cukierki ssam.

– Jakie cukierki? Na mózg ci padło?

– Nie. Kwaśne, żeby szybciej oczy do ciemności przywykły.

Został sam. Siedział na krześle z lekko przekrzywioną głową, jak czynią ludzie, którzy pragną lepiej słyszeć. Z daleka, z falą nocnego wiatru przypłynęło echo serii z karabinu maszynowego i salwy pękających min.

Ledwo wąziutki księżyc utonął w ciemnych chmurach na horyzoncie, uformowanych przez dymy pogorzelisk, pod murem śluzy zamajaczyły cztery postacie.

– Gotów? – cicho spytał Kos.

– Gotów – odpowiedział jak echo Czereśniak.

Stuknęły zasuwy u furtki. Saakaszwili objął Tomasza i szepnął:

– Ona dodaje odwagi.

Odnalazł w mroku jego dłoń i położył na rękojeści swojej szabli.

– Będziesz wracał, piwa przywieź – zamruczał Gustlik.

Uchyliła się furtka i na tle jaśniejszej szczeliny widzieli przez chwilę profil Czereśniaka w połówce na głowie, z pistoletem maszynowym na piersi.

Na usmarowanej sadzą twarzy połyskiwały tylko białka.

Cień przesłonił wyjście i znikł.

– W dobry czas – szepnął Kos zamykając furtkę.

Wrócili wszyscy trzej do sikni. Saakaszwili powtórnie zapalił karbidówkę.

– Skończymy z bronią i spać.

– Ja pierwszy na warcie – zgłosił się Grigorij.

Janek kiwnął potakująco głową. Milczeli. Długą chwilę słychać było tylko poszczękiwanie stali. Gustlik, który wsuwał naboje do taśmy niemieckiego erkaemu, pierwszy przerwał ciszę.

– Nie najgorszy nam się trafił chłapiec. Ludzie z niego będą.

– Będą, jeśli przejdzie. – rzekł z powątpiewaniem Grigorij.

– Droga trudna – przytwierdził Kos.

– Skrzeczycie jak sroki na deszcz... Pierona, byłbych przez to wszystko zapomnioł, że wieczerza mom pojeść.

Ukrajał sobie dwie grube pajdy, bagnetem rozciął puszkę konserw na dwoje. Posmarował grubo, odgryzł wielki kęs.

– Wam też narychtować? – spytał postukując w blachę.

– Narychtuj – zgodził się Grześ. – Tylko cieniej, żebym nie musiał szczęk w zawiasach nadrywać.

W tej samej chwili niczym echo rozległ się głośny, umowny stuk do bramy.

Spojrzeli niespokojnie po sobie, chwycili za broń. Gustlik ruszył pierwszy do sąsiedniego pokoju, skoczył przez parapet, żeby bliżej, i podbiegi do muru.

– Wer da? – spytał groźnym głosem.

Cisza. Tylko grzmotami pobrzmiewał daleki front.

– Wer da, zum tausend Teufel!

Wszyscy trzej czaili się u bramy z bronią gotową do strzału.

Znowu cisza. Jeleń ostrożnie uchylił okiennicę i wyjrzał. Potem ją zamknął, otworzył furtkę i rozejrzawszy się raz jeszcze, wciągnął spory przedmiot do środka.

– Co takiego? – wyszeptał Kos.

– Zobaczysz – odrzekł półgłosem.

Saakaszwili i Kos pierwsi weszli do sieni. Gustlik wkroczył za nimi, położył na stole harmonię, a na harmonii pochlapaną błotem, mokrą jeszcze od deszczu ułańską czapkę rotmistrza z amarantowym, pociemniałym od wilgoci otokiem. Kos nie bardzo wiedział – śmiać się czy złościć. Gruzin parsknął, osłaniając dłonią usta.

– To jest ale beskurcyja! – zaklął Gustlik. – Jak na drodze podkowy najdzie, to nie dojdzie, bo zacznie zbierać.

Grigorij pierwszy objął wartę. Zrezygnował ze stania na wieżyczce, gdyż tak jak mówił Czereśniak, z góry mało co było widać poza linią frontu na wschodzie, po której wciąż pełzały niespokojne błyski, i rudą poświatą na zachodzie, w stronie Berlina. Lepiej było nasłuchiwać siedząc przed wejściem do sieni. Tyle że w pobliżu żadnych dźwięków poza wilgotnym pluskiem od strony śluzy. Czasem jeszcze zachrobotali jeńcy w piwnicy lub westchnął któryś z przyjaciół.

Siedział więc, nasłuchiwał i kombinował, jak namówić resztę załogi, żeby mimo wszystko nie porzucać „Rudego”. Parę wozów w brygadzie po zerwaniu lub uszkodzeniu wież pracowało w charakterze ciągników, wyholowywało uszkodzone czołgi spod ognia. Pancerny ciągnik wielki przynosi pożytek, ale gdyby załoga nie chciała przejść do służby technicznej, to można by również postawić nową wieżę. Skoro i tak mieli działo wymieniać...

Bezszelestnie podszedł z tyłu Janek Kos i przysiadł obok.

– Jeszcze na zmianę nie pora – zaprotestował Saakaszwili.

– Wiem, ale się nie śpi – odszepnął. – Tak myślę, czy dobrze, że Tomek poszedł. Najmłodszy z nas, najkrócej na froncie.

– Czarny wyciągnął.

– Nie o wszystkim można decydować losowaniem.

– Co do „Rudego”, Janek, trzeba dobrze pomyśleć...

– Nie martw się „Rudym”. Kto wie, co nam jutro przyniesie, a i do rana jeszcze daleko.

Zaszeleściły zwoje lin, na których Jeleń wymościł sobie legowisko, i po chwili przysiadł obok nich na trzeciego.

– U szwabów Sprengkommando święta rzecz, a jak sonder, czyli specjalne kommando, to dopiero ważne – tłumaczył swoim ciepłym niskim głosem. – Do rana nikt na pewno, dopiero jak ze śniadaniem...

– Czego nie śpisz? – burknął Janek.

– Tego co i ty, muchy gryzą... Dojdzie ten Tomek przez front?

Nikt mu nie odpowiedział, bo od strony Odry wyrósł pomruk, szybko przerodził się w groźny ryk silników. Prawie jednocześnie rozbłysła bomba oświetleniowa i zajazgotały działa przeciwlotnicze, tuż potem jęknęła ziemia pod ciężarem wybuchów i coraz szerzej rozlewać się począł rdzawy blask pożaru.

Wszyscy trzej wstali i unosząc głowy do góry usiłowali dojrzeć odlatujące samoloty na brudnym od dymów niebie.

– Z gwiazdami czy szachownicą? – zastanawiał się Gustlik.

– Wszystko jedno. Ze sześć było – rzekł Grigorij.

– Zrzucili na Ritzen – stwierdził Kos. – Z tego chyba wynika, że nasi rankiem zaatakują miasto.

– Bombardowanie mogło mu pomóc.

– Albo przeszkodzić.

– Dobry żołnierz wszystko na swoją korzyść obróci – oświadczył Saakaszwili. – Dawno temu Persowie oblegali gruziński zamek Ksani. Załoga broniła się mężnie, ale głodowała i co gorsza, nie miała już wody.

Wtedy jeden z łuczników strzelił do orła przelatującego nad murami. Martwy ptak upadł na dziedziniec, w szponach miał rybę. Dowódca zamku Ksani nie pozwolił zjeść, lecz wyrzucił przez strzelnicę wieży. Rybę znaleźli Persowie i zrezygnowali z oblężenia, pewni, że załoga ma pod dostatkiem jedzenia i wody.

– No właśnie – przytwierdził Gustlik. – Wszystko będzie dobrze – uspokajał przyjaciół. – On nie taki głupi, jak wygląda.

– Pamiętacie, jak Skrzetuski wymknął się ze Zbaraża? – rzekł Janek, pomyślał chwilę i spytał: – Może trzeba było, żeby dwaj jednocześnie? Jakby jeden nie przeszedł albo drogę zmylił...

– Jeszcze bych zdążył – ożywił się Gustlik. – W szwabskim mundurze to nawet jak kto spyta...

Załomotał umowny sygnał, ale cichy i jakby delikatny.

– Zawrócił... – szepnął Kos, sięgając jednak odruchowo po pistolet maszynowy.

Spokojnie podeszli wszyscy trzej do bramy, rozstawili się w pogotowiu przy murze, raczej jednak nie wierząc, że coś mogłoby im grozić.

– Wer da? – spytał leniwie Gustlik.

– Aufmachen – odpowiedział spokojny głos.

– Nicht so schnell. Hier ist „Hochwasser” Sonder-Sprengkommando – mówił, a jednocześnie powoli uchylał okiennicę, żeby zerknąć na zewnątrz.

– Hier die SS – zabrzmiała ostra odpowiedź. – Aufmachen.

– Czterech – szepnął Jeleń w kierunku Kosa.

– Wpuszczaj i bez strzału – rozkazał Janek ledwo poruszając ustami.

– Ein Moment – głośno odpowiedział Gustlik, odciągając zasuwę i otwierając furtkę szeroko.

Na teren śluzy wkroczył oficer w czarnym jak noc mundurze, za nim trzech potężnych drabów z pistoletami maszynowymi.

– Wo ist Oberleutnant?

– Moment – powtórzył Gustlik.

Chciał zamknąć furtkę, ale ostatni esesman wstawił but między drzwi, spode łba przyglądał się Ślązakowi. Schylony Jeleń podniósł oczy i nagle, rozginając się jak sprężyna, uderzył od spodu trzymanym oburącz automatem.

Kos zaatakował pierwszego z prawej. Zderzył się, podcinając nogi zwalił go na ziemię, a usiłującego wstać rozpłaszczył ciosem w kark. Grigorij był najdalej. Nim dopadł swego, esesman podniósł pistolet maszynowy do strzału. Zaskoczył go błysk klingi, więc cofnął się, zasłonił przed ciosem i pchnięty w pierś padł na trawę.

Oficer zmierzył do Saakaszwilego z pistoletu, ale cięty w nadgarstek końcem głowni, wypuścił broń, rzucił się do ucieczki. Grigorij skoczył za nim, zawadził stopą o trupa i upadł. Esesman przebiegł trawnik i rabaty z bratkami. Skoczył przez barierę, dudniąc butami biegł po mostku śluzy na drugą stronę.

Widać go było wyraźnie na tle nieba i Kos pewnie sięgnął serią.

Uciekający wyskoczył z rozpędu w górę i zwalił się w paropiętrową studnię śluzy.

Zdyszani i rozpaleni walką wszyscy trzej czekali długą chwilę na ostre klaśnięcie o wodę. Dopiero potem odetchnęli.

– Musiałem – tłumaczył się Kos. – Inaczej zwiałby i zaraz sprowadził swoich kamratów na kark. Albo wyleciałby z hukiem na minie po tamtej stronie śluzy.

– Może im się to nie zda ważne – pocieszył Jeleń. – Mało to strzela?

– Ale esesmani skapują, że czterech poszło i nie wraca. Nie doczekamy spokojnie ranka.

– Taki sam, jak miałeś – rzekł Grigorij podając Jankowi podniesiony z trawy długolufy pistolet esesmana. – Bierz i przestań się boczyć na moją szablę.

Kos zważył broń w ręku.

– Ja bym ci, Grześ, i konia dał za tamto na poligonie...

– Każdy by zrobił to samo – przerwał mu Saakaszwili. – O „Rudym” trzeba pomyśleć, bo silnik dobry, kadłub cały, tylko żeby nowa wieża...

– Nie pora jeszcze – rzekł poważnie Janek. – Na razie jesteśmy jak tygrys w potrzasku: mamy pazury i zęby, ale póki nas nie wyzwolą, nie możemy z miejsca ruszyć. Za godzinę czy dwie, jak skapują, że patrol nie wraca...

– To wywalimy ta śluza i do lasu.

– Nie czekając na czerwone serie?

– Prowda. Musimy czekać.

– Żeby się nie nudziło, podszykujemy to i owo.

Nie zwlekając wzięli się do roboty. Przede wszystkim z barki stojącej w śluzie wytaszczyli na wierzch co się dało z amunicji i kilka pięści pancernych.

Potem Saakaszwili i Kos łomami skruszyli mur w narożniku na piętrze, wybili poziomą szczelinę, przez którą można było ostrzeliwać całe przedpole łącznie z rozwaloną stertą słomy, kryjącą kadłub „Rudego”, i krawędzią lasu.

Gustlik co parę minut wspinał się po schodach.

– Pozór! – pokrzykiwał i zwalał nowy wór z piaskiem obok sterty innych, fortyfikujących stanowisko ogniowe.

Kos podciągnął materac, przyklęknął na nim i przymierzając się do kolby niemieckiego MG, stwierdził:

– Póki piechotą będą nas brali, nie podejdą. Tylko odsłoń, Grześ, niebo nad nami, bo nie lubię jak mi się dachówki za kołnierz sypią.

– Dobra.

Saakaszwili wlazł na worki i lekkimi uderzeniami łomu począł strącać po kilka karpiówek naraz, obnażając sczerniałe drewno krokwi.

– A jak dom rozwalą – zastanawiał się Kos – to jeszcze z pół godziny zejdzie, nim mur sforsują, a potem drugie pół, nim nas wyduszą w bunkrze nad śluzą. Chyba żeby czołgami.

Z dołu rozległ się ostry dźwięk telefonu. Nie milkł, był coraz natarczywszy.

– Oszwabić szwabów? – zaproponował Gustlik.

– Spróbuj – zgodził się Kos.

Grigorij został przy kaemie, a oni obaj pobiegli na dół. Janek korzystając z okazji przejechał się po poręczy krętych schodów, a Jeleń zadudnił po schodach.

– Hier „Hochwasser” Sprengkommando – zameldował.

Chwilę słuchał, a potem, bez większego zresztą przekonania, że mu uwierzą, odpowiedział, że esesmani odeszli.

– Unterscharführer mit seinen Leuten ist schon weg.

Słuchał dłuższą chwilę, zmarszczył nos i odłożył słuchawkę, w której pienił się i bulgotał czyjś krzyk.

– Trupiarze przyszli po tego Kugla, co był zamknięty na barce. Nie myślołech, że przez pierońskiego obergefreitra będzie tako ostuda. Niechby go wzięli.

Krzyk w słuchawce ucichł i właśnie teraz ten milczący kawałek ebonitu wydał się Kosowi groźny. Zebrał w garść druty podłączone do aparatu, wyrwał je jednym szarpnięciem.

– Kości zostały rzucone.

– Gdzie? – zdziwił się Gustlik.

– Juliusz Cezar tak powiedział forsując rzekę Rubikon i zaczynając wojnę.

– Skąd wiesz?

– Ze szkoły z lekcji historii.

– Jo żech nie mioł kiedy sztudirować, ale jak się wojna skończy, to każdy tydzień jedna książka będę czytoł.

– Jak się wojna skończy... – zaczął mówić Janek, lecz zmienił zamiar, urwał w pół zdania i spytał: – No stary, co będziemy robić w ostatniej chwili przed bitwą?

Gustlik stał z opuszczoną głową, zajęty innymi myślami, dopiero po chwili odrzekł:

– Nie wiem, jak ty, a jo schowom harmonia w bunkrze, coby się nam nie straciła. Tomek by okropnie lamentowoł.

Dobrotliwie gderając zarzucił sobie plecak na ramię, wziął instrument pod pachę i wyszedł na dwór. Za nim Kos z garnizonową czapką rotmistrza w ręku. Przeszli obaj środkiem klombu, nie omijając już rabatek świeżo rozkwitłych bratków.

Betonowy grzyb bunkra szarzał w ciemności, przed nim połyskiwały zasieki, rozciągnięte nisko nad ziemią. Gustlik zeszedł do wnętrza. Kos tylko zajrzał, podając mu czapkę.

– Połóż na harmonii.

Czekał chwilę, spoglądając na wrota śluzy, na jej betonowe ściany i barkę przycumowaną w dole.

Stąd już nie ma dokąd się cofać.

– Chyba że jak kominiorz. – Gustlik pokazał metalową drabinkę prowadzącą do wody. – Zlazłbyś se po niej, siadł na ten okręt i popłynął.

Roześmieli się obaj, jak z dobrego kawału.

– Wiesz co, Janek – Jeleń spoważniał – Tomek pewno już u naszych, a jak nie, to tak się schował, że go do końca wojny sam pieron nie znajdzie. A tu gorąco się robi jak przy piecu.

– Trzeba będzie się spocić...

– Jo ci powiem: nie on, ino my czarny los wyciągnęli.

Kos nie odpowiedział. Nasłuchiwał ciurkania strumyka tryskającego przez wrota śluzy.

– Warto jeszcze parę tych faustów wyciągnąć? – spytał Jeleń.

– Nie zawadzi.

Janek jak kot zbiegł po szczeblach. Gustlik rzucił mu linę i holował zaczepione drewniane pudło.

– Załoga! – krzyknął Saakaszwili z okienka wychodzącego w stronę śluzy.

– Wracaj – zawołał Jeleń w dół i przyspieszył wybieranie liny.

Prawie równocześnie nad krawędzią betonu ukazała się kanciasta paka i głowa Kosa. Chwycili za automaty i pobiegli z powrotem.

Zza muru dobiegał warkot samochodowego silnika i jakieś głosy. Janek skoczył pierwszy na schody. Gustlik zatrzymał się sekundę, żeby karbidówkę zdmuchnąć.

Ktoś ciężko uderzył w metalowe płyty bramy raz i drugi. Trzasnęła pojedyncza seria na zewnątrz. W odpowiedzi równym ściegiem zaterkotał MG ulokowany przy strzelnicy na piętrze.

Jeleń westchnął, wybrał jedną ze skrzynek z moździerzowymi minami, zarzucił sobie na plecy i ruszył w górę po schodach.

– Chłopaki! – krzyknął przez łoskot wystrzałów – jo tu fajne handgranaty przyniósł.

Postawił skrzynkę na ziemi, odkręcił kapturek zapalnika i przez dziurę w dachu rzucił pocisk ku górze. Mina wyskoczyła jak z lufy ponad krokwie, obróciła się w locie łbem na dół. Sekunda jeszcze i z dołu trysnął oślepiający błysk, gwałtowna eksplozja zagłuszyła wszystkie dźwięki.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю