355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 37)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 37 (всего у книги 58 страниц)

Niemiecki dowódca oglądał przez peryskop przedpole – zaorany, lekko opadający stok, a na nim wraki samochodu i spalonego podwozia czołgu, działo bez obsługi, kilkanaście ciemnozielonych trupów. W głębi był obiekt ataku – podziurawiony pociskami dom z narożnikiem, utrąconym na wysokości pierwszego piętra, i mur otaczający śluzę. Zwrot peryskopu w prawo pokazał dwa czołgi, w lewo – dwa działa.

– Sturmpanzer? – rzucił Niemiec jedno tylko słowo.

– Feuerbereit – odpowiedział mu w słuchawkach głos artylerzysty i jednocześnie ponad krawędź pancerza uniosła się dłoń w grubej skórzanej rękawicy, potwierdzając gotowość do otwarcia ognia.

W czołgu nie słychać było ani wystrzału, ani świstu kuli, lecz karabinowy pocisk skrzesał iskrę o stal, rykoszetem trafił w podniesioną dłoń. W słuchawkach zabrzmiał okrzyk gniewu i bólu.

– Achtung! Uwaga! – wydał komendę dowódca. – Alle Panzerwagen und Sturmgeschütze... Wszystkie czołgi i działa pancerne...

Obniżyły się lufy armat, spojrzały na cel i jednocześnie wyrzuciły pięć płomieni.

Pięć granatów rozszarpało węgieł budynku, zwaliło mur, cisnęło w górę strome fontanny wybuchów.

Przez strzelnicę bunkra Gustlik zobaczył tę salwę z przeciwnej strony muru i po raz drugi pomyślał, że w noc przed forsowaniem Odry daremnie mu się ślub wyśnił. Chwycił menażkę z wodą, zdmuchnął z powierzchni kożuszek wapiennego kurzu, wypił parę łyków, a resztę chlusnął na głowę siedzącemu pod ścianą Grigorijowi, załamanemu po spaleniu podwozia „Rudego”.

– Zgłupiałeś? – Gruzin zerwał się z miejsca.

Jeleń, nie odpowiadając, rąbnął go w piersi płaską dłonią, aż zadudniło.

– Jak cię palnę – Grigorij wziął rozmach.

– Potem – wstrzymał go Ślązak. – Chciołech, cobyś ustał być markotny, a się zeźlił. Terozki bierz erkaem.

Opadł dym i kurz. Przez trójkątną lukę w zerwanej z zawiasu bramie Jeleń zobaczył w oddali gnający czołg, a bliżej, zupełnie blisko, pod zwaloną z dachu belką – rękę przyprószoną grudami ziemi i jasnowłosą głowę.

– Grześ! – krzyknął ochrypłym, nie swoim głosem i wskazał mu klucze detonatorów. – Mur po lewej, brama, a ten – chałupa. Jak dojadą – wysadzaj.

Ostatnie słowa dopowiadał już od drzwi. Wybiegł do krętego rowu, trzasnął włazem. Zatrzymał go ostry świst nadlatujących granatów. Zadudniły bliskie eksplozje, sypnęły kęsami rozszarpanej murawy.

Jeszcze gwizdały i furkotały w powietrzu odłamki, gdy Gustlik oderwał się od ściany okopu, wyskoczył i pobiegł ku bramie, raczej w tę stronę, gdzie była brama, a teraz na zmiętych arkuszach blachy płonęła olejna farba. Za rozwalonym murem galopowały trzy czołgi w szyku klina w przód, a w tyle, w lukach między nimi, pełzły działa pancerne.

Gustlik dopadł miejsca, w którym leżał Janek, odrzucił kawał muru, odwalił belkę, dźwignął z ziemi nieprzytomnego, który jednak nie wypuścił snajperskiego karabinu z kurczowo zaciśniętej dłoni. Zerknąwszy na czołgi, spostrzegł, że zaczynają zwalniać, że chcą przystanąć dla oddania celnego strzału.

– Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa – biegnąc z kontuzjowanym na rękach mamrotał rytmicznie pod nosem – dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery...

Wiedział, że te cztery sekundy starczyły tamtym, by wycelować po zahamowaniu, więc nie czekając padł na ścieżkę, odrobinę osłoniętą przez wypukły klomb, rozpłaszczył się obok Kosa. W tej samej chwili runął na niego błysk, gwizd, huk wybuchów. Pociski waliły w ściany domu i kruszyły mur rozszerzając wyłom.

Ciężkie odłamki rozdrapywały pazurami trawę. Gustlik położył szeroką dłoń na głowie przyjaciela – nie hełm, ale choć trochę osłoni. Poczuł ostre szarpnięcie za nogę. Poruszył ostrożnie stopą, zgiął w kolanie, żeby sprawdzić, czy mięśnie i kości całe. W porządku, widocznie ledwo podeszwę zaczepiło. Nie czekając dłużej zerwał się, zarzucił Kosa na ramię i dopadł włazu do bunkra.

Saakaszwili przy erkaemie widział przez strzelnicę tylko czołgi – rosnące, nadjeżdżające czołgi. Czekał, kiedy znajdą się tak blisko, by można je było oślepić serią po wizjerach u wjazdu na pole minowe.

Gdy Jeleń otworzył właz, przeciąg zmiótł pył z betonu. Grigorij osłonił oczy dłonią, odwrócił się i dopiero wówczas dostrzegł, że Gustlik z twarzą zmienioną nie do poznania układa na podłodze nieprzytomnego Kosa.

– Janku, Janiczku... – w głosie Ślązaka brzmiała rozpacz i strach.

Szarpnął mundur na piersi leżącego. Guziki prysnęły na boki, a Gustlik ostrożnie przyłożył ucho, by sprawdzić, czy serce bije. Biło, ale nierówno i jakby zbyt cicho. Pospiesznie dotykał rąk i nóg, odgarnął włosy z czoła w poszukiwaniu rany. Delikatnie starł krew na skaleczonym policzku.

– Tanki! – krzyknął ochryple Gruzin.

Nieprzyjacielskie wozy podjechały tak blisko, że skryły się za resztki muru. Widać było tylko ten, który na wprost bramy, a w głębi za nim działo pancerne. Wóz zrobił krótki przystanek, błysnął ogniem. Równocześnie zagrzmiały wybuchy paru pocisków. Jeden granat trafił w szczyt kopuły bunkra i we wnętrzu sypnęło bielidłem z sufitu.

– Gustlik!

Ślązak nie zwracał uwagi na wołanie. Cienkim strumieniem lał wodę z menażki na głowę i pierś Kosa, na twarzy miał wyraz krańcowego napięcia, rozpaczy i nadziei.

Saakaszwili zrozumiał, że w tej chwili zdany jest tylko na siebie. Wtulił się w beton na samym skraju strzelnicy, by mur go lepiej osłonił, rozchylił lekko usta. Górna warga obnażyła zęby.

Czołg rósł, wycie silnika stawało się nieznośne, stalowy łoskot gąsienic ranił uszy. Pokraczny grzyb przeciwodrzutowego hamulca na końcu lufy mijał już rozwalony narożnik budynku i nadkruszony słup betonowy, który ocalał z bramy. Desant zza wieży zaczął się sypać na ziemię, jazgocząc seriami pistoletów maszynowych.

Grigorij długich parę sekund ściskał klucz minerski w dłoni i teraz właśnie przekręcił kontakt.

Drgnął beton pod nogami. Na parę sekund wszystko przesłonił blask i chmura kurzu, z której strzelały na boki płomienie. Potem w górę trysnęła biała kita dymu i przyjaśniało nieco. Pantera płonęła i eksplodowała nie dalej niż pół setki metrów od bunkra.

Janek otworzył oczy i słabym głosem spytał:

– Strzelają?

– Żyje! – wrzasnął Gustlik jak opętany. – Sto pieronów klętych, żyje!

Chlusnął z rozmachu resztą wody na twarz, posadził Kosa pod ścianą, omotał mu głowę mokrym ręcznikiem i dopiero teraz skoczył na pomoc Gruzinowi.

– Wleźli?

– Jeden.

Jeleń patrzył, jak pod ciosami pocisków rozpada się mur ogrodzenia.

Czołgi nauczone doświadczeniem pantery nie kwapiły się wejść na pole minowe. Rozsypały piechotę desantu, która postrzeliwała z rzadka.

– Jakoś zdrada szykują...

Janek dźwignął się, z wysiłkiem rozprostowywał kolana, szedł dłońmi w górę po chropawym betonie. Zakołysał głową. Poprawił mokry kompres podobny do hinduskiego turbanu. Wolno ruszył szorując ramieniem po murze, ale ze snajperką w ręku, i stanął przy trzeciej strzelnicy.

W tej chwili z okna na parterze budynku z sykiem i świstem strzelił w ich stronę strumień płynnego ognia. Odskoczyli, dym sięgnął wnętrza.

Gustlik z klęczek rzucił się w stronę kontaktów, przekręcił klucz prawej grupy min.

Rozpadły się ściany domu grzebiąc strzelca z miotaczem ognia i innych piechurów, którzy tam przeniknęli, ale jednocześnie bunkier odsłonił się przed działem pancernym przyczajonym na połu za drogą. Działo natychmiast otworzyło ogień.

– Rozłupie! – po pierwszym uderzeniu pocisku krzyknął Grigorij, który seriami z emge omiatał przedpole, żeby przyciskać piechotę do ziemi.

– Albo i nie – odpowiedział Gustlik i chwyciwszy dwa pancerfausty wybiegł z bunkra.

Saakaszwili i Kos usłyszeli jeszcze jeden wystrzał armatni, a potem ciężką eksplozję obok działa, która zmusiła je do ruszenia się z miejsca.

Ledwo drgnęły traki, nadleciała druga głowica, podobna do ciśniętej z rozmachem futbolowej piłki, trafiła w boczny pancerz i Sturmgeschütz stanęło w płomieniach.

– Nie rozłupie! – wołał tryumfalnie Gustlik, wpadając z powrotem do bunkra, i jeszcze bardziej się ucieszył, widząc, że Kos z kolbą u policzka posyła kulę ze snajperki. – Strzelasz, Janiczku? Myślołech już... Tfu, nawet nie powiem, com myśloł.

Kos z lekkim uśmiechem i jednocześnie ze skrzywieniem ust, bo głowa bolała potężnie, ścisnął go za ramię.

– Cegłą w łeb dostałem?

– Belką – wyjaśnił Jeleń. – Alech podgrzał ta brytfanna, co?

– Nie jest dobrze – rzekł Janek.

– Nie mogło być gorzej – podkpiwał Gustlik.

– Cofają się – dodał Saakaszwili, obserwujący przez strzelnicę, jak odskakują piechurzy i odchodzą trzy wozy na tylnym biegu.

– Ano właśnie – zmartwił się Kos. – Staną poza zasięgiem pancerfaustów i będą walić granatami w naszą skorupę aż do skutku.

Na chwilę w bunkrze zaległo milczenie. Jeszcze jeden wystrzał z karabinu, jeszcze dwie serie z emge i potwierdzając słowa Janka rozerwał się tuż obok armatni granat, cisnął piachem i odłamkami w strzelnicę, odkruszył od pułapu garść kamyków słabiej wrośniętych w betonową masę.

kawał rozszarpanej skorupy pocisku wyrżnął w leżącą w kącie Tomaszową harmonię, rozsypał po betonie kawałki klawiszów i metalowe przyciski. Jeleń rzucił się do niej, ale rozbity instrument tylko westchnął bezsilnie.

– Pierony by ich spaliły – cisnął Gustlik przekleństwo i zagadnął: – A co my?

– Sam wiesz: tylko czekać.

Jeleń ustawił w kącie Grzesiową szablę i plecak Czereśniaka, położył na wierzchu czapkę rotmistrza, poprawił ją, żeby była prosto, i coś w sobie ważył.

– Uszy mi spuchną, jak o tej harmonii się dowie – mruknął pod nosem, a potem, przykucnąwszy obok Kosa, poradził: – Janek, a jakby tak po cichuśku do śluzy, na barkę i z prądem... Bo tego znaku, co ma być, to nie będzie.

Dwa pociski jeden za drugim uderzyły w kopułę i na lewej ścianie zarysowało się niewielkie, ale wyraźne pęknięcie.

Janek wiedział, że to oznacza szybką śmierć, lecz na propozycję Gustlika odpowiedział przeczącym poruszeniem głowy. Podszedł do strzelnicy i patrzył w pole. Na pierwszym planie miedzianym blaskiem płonęła pantera i działo pancerne, dwie kity jasnego dymu podpierały pogodne niebo.

W przeciwpowodziowym nasypie, jednym z tych, które gęstą pogiętą kratownicą leżą na niskich polach między Odrą a wąską odnogą, płynącą dnem starego koryta i zwaną Alte Oder, wyryli piechurzy w ciągu nocy stanowisko dowodzenia pułku, pospiesznie zamaskowali garściami trzciny i przywiędłymi gałęźmi.

W niewielkim schronie, zaopatrzonym od zachodu w podłużną szczelinę obserwacyjną, stało paru oficerów sztabowych, radiowcy, telefonista i dowódca pułku, który schrypniętym głosem krzyczał do słuchawki:

– Mówiłem, że co przed świtem – twoje. Leź teraz po gołej ziemi, czołgaj się, a do nasypu musisz dojść... Co będzie dalej, moja w tym głowa.

Naprzód, do ciężkiej cholery! „Borsuk” i „Kuna” na pozycjach wyjściowych, na ciebie czekamy.

Telefonista w locie złapał ciśniętą słuchawkę.

– Dać tu radzieckiego zwiadowcę i tego bosego czołgistę.

– Tak jest – zasalutował do hełmu dowódca ochrony sztabu i wyszedł odchylając brezent.

Pułkownik z lornetką przy oczach patrzył na płaskie łąki przedpola, na domy miasta oprawione w zieleń i biel zaczynających kwitnąć sadów, zgromadzone pod lesistym stokiem Wzgórz Seelowskich. Nieco dalej w lewo sterczały nad horyzontem dwie jasne kity dymu i słychać było stamtąd ostry huk systematycznie strzelających armat. Natomiast bliższe odgłosy frontu były stosunkowo spokojne – terkotały kaemy, prowadziły ogień dwie czy trzy baterie batalionowych moździerzy.

– Cwani – zaburczał pułkownik zwracając się do szefa sztabu. – Mają nas pod nosem, ale większość luf milczy.

– Czekają. – Major kiwał głową i dodał: – Groble jak pułapka. Jeśli nawet pancerniak samą prawdę mówi, to przez noc mogli jego kumpli wyprzeć ze śluzy.

– W nocy nie wyparli – uśmiechnął się pułkownik i pokazał ręką na wąskie słupy dymu na horyzoncie – ale nie wiem, czy teraz...

– „Borsuk” – rzekł telefonista podając słuchawkę.

– Słucham... Jasne... Czekać, tylko czekać, póki nie dam rozkazu.

Uniosła się brezentowa zasłona, weszli Czernousow z Czereśniakiem, a za nimi wśliznął się chorąży z żandarmerii i został u drzwi.

Pułkownik nikomu nie dał meldować. Wziął Tomasza za rękę i podprowadził do szczeliny obserwacyjnej.

– Gdzie wasza śluza?

– Nie widać.

– Tam? – spytał ze złością pułkownik i pokazał ręką na prawo.

– Nie. Będzie jak te dwa dymy. Pora by, obywatelu pułkowniku...

– Nie mądrz się. – Dowódca kiwnął głową i odepchnąwszy go lekko, spytał Czernousowa: – Dużo zasieków na groblach?

– Nie.

– Pod domami?

– Mało. Ale nad samą ziemią powybijali w murach strzelnice. Są dla kaemów, ale są i większe, znaczy armaty do ognia na wprost...

Koło mostku na placu stoi bateria przeciwlotnicza – wtrącił Czereśniak i na pytające spojrzenie pułkownika, dopowiedział: – Widziałem.

– Z daleka?

– Całkiem z bliska – stwierdził poważnie i dodał: – Była umowa, żeby o świcie czerwone serie...

– Starszyna – zwrócił się pułkownik nie słuchając – zostaniecie przy naszym sztabie do wzięcia Ritzen, a tam swoich spotkacie. Tak się dogadałem przez telefon. Miasto jak brama w murze. Kiedy ją wysadzimy z zawiasów, dwie armie tamtędy ruszą.

– Jest prośba, towariszcz komandir polka...

– Czternasty z „Rosomaka” – zameldował telefonista.

– No i jak? – rzucił pułkownik w mikrofon i słuchał chwilę. – Dobra.

Reszta mnie tyle obchodzi co nieboszczyka wesele. Na grobli jesteś? Czy na grobli?... Dobra. Siedź... Co z tego, że piekło. Krok do tyłu zrobisz, pod sąd oddam, a kto pierwszy do miasta wpadnie, odznaczenia nie pożałuję.

Skończywszy rozmowę rzucił swoim zwyczajem słuchawkę i rozkazał dowódcy ochrony sztabu:

– Skocz na stanowisko kompanii deszeka i niech kropną trzy długie serie samymi smugowymi na te dwa dymy. Czerwonymi i nisko nad ziemią...

– Czekają tylko – rzekł oficer salutując i wyszedł.

– Prośba jest, towariszcz komandir połka – powtórzył Czernousow.

– Jaka?

– Czekać przy sztabie dla nieprzywykłego – nudno. Proszę o zezwolenie dołączyć do batalionu „Rosomak”. Sierżant znajomy tam jest i towariszcz pałkownik mówił...

– Co mówiłem?

– Na szczot medali. Polskowo poka niet – pokazał na gimnastiorkę, odchylając brezent zarzucony na ramię.

Pułkownik popatrzył mu w oczy, mocno ścisnął dłoń i potem dopiero rzekł:

– Zgoda.

Czernousow, salutując, zrobił w tył zwrot. Za nim wyszedł Czereśniak, za Czereśniakiem jak cień chorąży z żandarmerii. Bez słowa ruszyli w stronę frontu, przebiegli kłusem, schylając się na odkrytym. Dopiero w rowie łączącym oficer przytrzymał Tomasza za ramię.

– Szeregowiec, wy dokąd?

– Za starszyną.

– Po jakiego czarta?

– Żeby bliżej. Koledzy tam zostali – pokazał ręką w stronę śluzy.

Kilkadziesiąt metrów w bok, z sąsiedniego kretowiska wyrytego w wale, zagdakał basem deszeka – karabin maszynowy kalibru 12,7 mm. Płaskim łukiem, niczym pręt żelazny rozżarzony w ogniu, przekreśliła niebo długa smugowa seria.


45. Wysoka woda

Armatnie granaty nadkruszyły betonową czaszkę bunkra. Pęknięcie na lewej ścianie grubiało z każdym uderzeniem i rozwarło się wreszcie, tworząc długą szczelinę o poszarpanych brzegach, przez którą wpływał do wnętrza świt. Brudny wojenny świt, padający z zadymionego nieba jak jesienna mżawka.

Gustlik popatrzył w górę czerwonymi od kurzu oczyma, westchnął i szepnął:

– Tego znaku to my nie doczekamy...

Dał ognia z pistoletu maszynowego do piechura, który się dźwignął, żeby rzucić granat. Było tych grenadierów kilkunastu, ukrytych za resztkami muru i w ruinach domu, czatujących na dwie sekundy nieuwagi obrońców. Prędzej czy później trafi który w strzelnicę i koniec, myślał Jeleń, chyba że wcześniej skorupa nam się na głowy zwali.

Dwa czołgi i działo pancerne, stojąc w bezpiecznej odległości, biły armatnimi granatami. Szczęściem rumowisko osłaniało strzelnice od przodu, pociski trafiały w płaski czerep pod ostrym kątem, rykoszetowały i oszalałe z wściekłości, wyjące i bulgocące padały na pole minowe za śluzą, detonowały razem z wetkniętym w ziemię trotylem.

Gustlik znowu zerknął w szczelinę i w pierwszej chwili nie uwierzył, przetarł wierzchem dłoni czoło i oczy – po burym błękicie przeszły rude kędzierzawe warkocze smugowej serii.

– Czerwona! – wrzasnął, przekrzykując jazgot emge i wybuchy czołgowych pocisków.

Nie odpowiedział mu ani strzelający z kaemu Grigorij, ani Janek przyczajony ze swą snajperką.

W ciągu tych kilkunastu minut, które upłynęły od rozbicia Czereśniakowej harmonii, walka odmieniła ich nie do poznania – Saakaszwili rozkrwawił ranny policzek o beton, Jankowi sfioletowiała skroń pod turbanem z mokrego ręcznika. Obaj pociemnieli od dymu, patrzyli głęboko wpadniętymi oczami, łapczywie łykali powietrze. Cofając się i znów przyskakując do strzelnic, zataczali się ogłuszeni nieustającym hukiem i pijani prochowym smrodem.

Wystrzelone łuski zalegały podłogę, dźwięczały przy każdym poruszeniu nogi.

Kos podrzucił broń, zmierzył i trafił. Grenadier wypuścił z ręki odbezpieczony granat, żeliwne jajo wtoczyło się między cegły, z suchym hukiem rozrzuciło je na boki.

Jeden z czołgów ruszył z miejsca, podpełznął bliżej, usiłując znaleźć stanowisko, z którego mógłby wsadzić pocisk w strzelnicę.

– Druga! – krzyknął Gustlik, pokazał na niską wiśniową smugę i wyciągnął rękę w stronę przełącznika.

– Czekaj – wstrzymał go Kos.

– Coby zdążyć. Germany czują, że nadkruszyli ta buda. Lezą jak psy do wursztu.

– A jeśli to jeszcze nie znak?

Wrzeszczeli do siebie nie odchodząc ani na chwilę od strzelnic.

Zagrzechotała seria z Jeleniowego automatu, druga z emge Grigorija, trzasnął pojedynczy wystrzał. Czekali przygryzając wargi, mierząc niecierpliwy czas pulsowaniem krwi w skroniach.

Janek położył rękę na przełączniku. Gdyby nawet w tej chwili zwalił się strop lub ręczny granat wpadł do wnętrza, to przecież zdążyłby jeszcze choćby ostatnim skurczem mięśni przekręcić metalową dźwignię. I jeśli to rzeczywiście sygnał, jeśli wysoka woda sięgnie Ritzen, gdy wojska ruszą...

Nikt wówczas nie mógłby powiedzieć, że zbyt wcześnie Kosowi powierzono dowództwo.

– Trzecia – szepnął cicho, widząc, jak wzdłuż chropawej krawędzi rozłupanego betonu mkną jedna za drugą czerwone jaskółki, ciągną przybrudzoną dymem krasną wstążkę.

– Trzecia! – krzyknął ochrypłym głosem.

Rozpromienili się w szerokich uśmiechach i Kos z westchnieniem ulgi przekręcił klucz detonatora. Ten ułamek sekundy nadał sens całej ich walce.

Wciągnęli głębiej hełmofony. Janek przycisnął dłońmi do uszu mokre szmaty swego opatrunku.

Jeszcze chwilę oczekiwali eksplozji z uśmiechami na twarzach. Potem został tylko skurcz mięśni, które trudno rozluźnić.

Kos powtórzył ruch kluczem i znowu sekundę czekał daremnie. Rozbił kolbą bakelitowe pudełko, wyrwał kable i przycisnął je palcami do kontaktów akumulatora. Stojąc bez ruchu czekali jeszcze, choć już wiedzieli, że wybuch nie nastąpi.

Janek zerwał ręcznik z obolałej głowy, cisnął w kąt. Czuł, jak wilgotnieją mu dłonie, a między łopatkami, środkiem pleców, zaczyna ściekać strużka zimnego potu. Na darmo, wszystko na darmo...

Zbudził ich z bezczynności bliski granat. Machinalnie obsypali kulami przedpole, zaczaili się znowu z bronią przy strzelnicach, rozumiejąc, że stawka gwałtownie spadła.

Nagle Gustlik zawył jak ranny wilk. Długi nieartykułowany dźwięk dobył się z samego dna jego piersi. Skoczył, szarpnął za drzwi prowadzące do schronu, przekręcił klucz raz i szarpnął wyrywając prawie zamek.

– Zadźgom ta Świnia!

– Stój! – Kos przypadł do niego, chwycił za ramię.

– Patrz. – Gustlik wyszarpnął mu rękę.

Pokazał rozerwaną, sterczącą na boki wiązkę kabli pod sufitem i siedzącego w kącie obergefrajtra z pokrwawionymi wargami, który zasłaniając głowę ramieniem oczekiwał ciosu.

– Nóż miał?

– Zębami, pieroński, podciep. Zasługiwał się, coby go tu posadzić, frische Luft prosił... – łzy wściekłości spływały po twarzy Jelenia.

Przerzucił do prawej pistolet maszynowy, odciągnął zamek i podniósł lufę do strzału.

– Co ci z tego? – wstrzymał go Kos. – Śluzy i tak nie wyrwiesz z zawiasów.

Jeleń opuścił pistolet. Stał chwilę jak ogłuszony, a potem podniósł głowę, spojrzał Jankowi w oczy.

– Mówisz, że nie wyrwę?

Zastanawiał się jeszcze sekundę i zatrzasnąwszy z powrotem drzwi do celi jeńca, powiedział głośnym szeptem:

– Z zawiasów? Jeszcze tylko dwie minuty strzymajcie...

Rzucił automat na ziemię, zwinął się w miejscu, trzasnął włazem.

Saakaszwili skończył taśmę, sięgnął po nową i zarepetował emge.

– Oszalał? – spytał Kosa, wskazując ruchem głowy w stronę włazu, przez który wybiegł Gustlik.

Kos dał ognia raz i drugi. Odskoczył od strzelnicy, przez którą bliski wybuch sypnął piachem, i dopiero wtenczas odpowiedział:

– Tylko cud może uratować naszą piechotę pod Ritzen.

– A nas? – rzucił pytanie Gruzin.

Wystrzelał długą serię, czekał chwilę, ale nie otrzymał odpowiedzi.

Trzasnąwszy włazem, Jeleń przypadł u końca okopu chroniącego zejście do bunkra. Przed sobą miał parę metrów płaskich jak powierzchnia stołu – kudłaty trawnik, potem betonowe obramowanie śluzy z grubym pachołkiem do cumowania. Tuż nad ziemią pogwizdywały serie z czołgowych kaemów, kule strzygły murawę, rykoszetowały od stalowego słupka, drapały beton, jakby z kamienia chciały krew wykrzesać.

Gustlik wyczekał na kolejny granat armatni i w tym momencie, gdy na sekundę zgasły serie, a kurz i dym przesłoniły widok, rzucił ciało do przodu, zsunął się przez krawędź.

Stopa o centymetry minęła klamrę drabiny, siła bezwładności szarpnęła go w dół, ale w ostatniej chwili zdążył chwycić linkę, z pomocą której przedtem wyciągali z Kosem skrzynki amunicji. Rozkołysał się na niej, zaczepił nogą o klamrę, podciągnął i przeszedł na drabinę.

W najwyższym pośpiechu zbiegł w dół na pokład barki. Zwijając się jak w ukropie, zamocował jeszcze dwie cumy do ruchomego haka w ścianie, osadzonego na pływaku. Potem chwycił pięść pancerną, przyległ za burtą i począł uważnie mierzyć w środkowy zawias stalowych wrót śluzy.

Nacisnął spust. Błysnęło. Płomienny jęzor wyleciał z rury, ciężka głowica uderzyła w metalowe sztaby, szarpnęła je i wygięła.

Nie o to jednak Gustlikowi chodziło. Ułożywszy sobie na ramieniu rurę następnego pancerfausty, wymierzył w to miejsce, wypatrzone podczas kąpieli, do którego saperzy podwiązali drutami ładunek wybuchowy.

U nasady grobli prowadzących przez podmokłe, niskie łąki do Ritzen, w płytkich okopach, za szańczykami ledwie osłaniającymi głowy, leżeli pod ogniem karabinów maszynowych i moździerzy skoncentrowani do natarcia piechurzy. Bezczynność rozwlekała minuty, a strach jak wilgoć wpełzał pod mundury, przenikał mięśnie aż do kości.

Kogoś trafił odłamek. Ranny jęknął, dźwignął się i zaraz dostał kulę.

Podpełzła do niego Marusia. Prawie nie unosząc rąk od ziemi starała się rozciąć nożem rękaw. Za nią Szarik taszczył w zębach torbę z opatrunkami, sunął z łbem przy ziemi położywszy uszy po sobie.

Czernousow obejrzał się na dziewczynę, niespokojnie poruszył wąsami. Nieco dalej, obok bosego Czereśniaka leżał chorąży żandarmerii. Usiłował zetrzeć rękawiczką odpryski błota z koalicyjki i pogadywał ze złością:

– Oczu nie mają... Serii nie dostrzegli... Niewielu zostanie, nim twoi śluzę wysadzą.

Gruchnęła salwa z moździerzy i kilka metrów w przodzie, kryty w leju po pocisku, zamilkł erkaemista. Chorąży nasłuchiwał, czy się nie odezwie.

Zrozumiawszy, że żołnierz poległ albo ciężko ranny, postanowił pokazać, kto tu odważny, zerwał się i pobiegł.

Tomasz wyskoczył za nim, dognał w trzecim skoku, podciął mu nogi.

Upadli obaj i dzięki temu gęsta seria karabinu maszynowego przeszła tuż nad głowami leżących. Jeszcze skok i stoczyli się do leja.

– Chybili – z lekkim uśmiechem powiedział oficer, chwytając oddech.

– Uważajcie na drugi raz, żeby mi się pod nogami nie pętać – gderał dobrodusznie, a jednocześnie wyjmował diegtiarowa z zaciśniętych palców nieżyjącego.

– Nie bądź głupi, nie daj się zabić.

– Szeregowiec, wy do mnie?

– Nie. W partyzantce mówili. Przysłowie takie.

Zerwała się szybka nawałnica ogniowa z naszej strony, strzelały działa i moździerze. Zwęszywszy, że to już przygotowanie do szturmu, obrońcy Ritzen odpowiedzieli mocno – równym ściegiem biły karabiny maszynowe, ogniem na wprost strzelały polowe działa. Bliski wybuch granatu posypał piachem leżących w leju.

– Cholera by ich nagła wzięła! – zaklął chorąży spluwając ślinę ciemną od piachu.

Tomasz nie zrozumiał, czy żandarm tak na szkopów sobaczy, czy ma pretensję, że sierżant Kos śluzy jeszcze nie wysadził. Żeby nie pozostawiać oficera bez odpowiedzi, filozoficznie zauważył:

– Trza się otrząsać, bo za żywa pogrzebie.

Trwała wymiana ognia, ważyła się, nie dając żadnej ze stron przewagi.

Błysnęło na porośniętych lasem wzgórzach za miasteczkiem, zaszumiały górą pociski i ciężka salwa bateryjna szarpnęła ziemią, wyrwała ku górze sześć słupów błota ze dwieście metrów za plecami piechurów.

– Cholera! – mruknął niespokojnie żandarm.

Zdawało się przez chwilę, że nasza artyleria jakby straciła tempo, że wróg bierze górę, lecz nagle po tamtej stronie poczęły gasnąć błyski, gęsty dywan huku wystrzępił się i rozpruł.

Chorąży otrzepał mundur, wypluł raz jeszcze piasek i ustawiwszy erkaem na krawędzi leja zaczął strzelać. Po dwu seriach przerwał, wychylił się, by lepiej widzieć, i krzyknął wyciągając rękę do‘ Tomasza:

– Woda!

– Mówiłem przecież – mruknął spokojnie Czereśniak.

– Woda! Za taką rzecz order powinni...

– Noża obywatel chorąży nie oddał i maści.

– Naprzód! – usłyszeli głoś śpiewny, lecz przecież mocniejszy od huku strzelaniny.

Zobaczyli tęgą postać sierżanta Szawełły wstającą z ziemi. Tuż obok wyskoczył z leja szczupły Józek, wybiegł do przodu, żeby osłonić stryja.

– Rebiata! Dajosz Bierlin! – krzyczał Czernousow do swoich i ruszył naprzód z rozwianą u ramion peleryną, jak żuraw startujący do lotu na czele klucza.

Chorąży zerwał się, pośliznął w nawilgłym piachu, lecz machnąwszy w powietrzu, diegtiarowem utrzymał równowagę i pobiegł tuż za pierwszymi.

Z traw przyżółconych kaczeńcami, z bruzd podmokłych, z płytkich okopów wstali piechurzy, wdzierali się na groble i rozgrzewając mięśnie w biegu, przyspieszali tempo. Lęk przed nieznanym, który ich męczył, gdy pod ogniem czekali rozkazu, zostawał coraz dalej za plecami. Wściekłość, poprzedzająca starcie wręcz, rosła im w piersiach i nagle od czoła potoczyło się ochrypłe i groźne:

– Huraaa! huraaa!

Dowódca patrzył z boku przez lornetkę. Widział, jak się przelewa i wypływa na łąki woda z kanałów, widział bure strzępy piany kipiące między domami Ritzen, lecz mimo to twarz miał chmurną, napiętą.

– Podciągnijcie enkaemy i niech natychmiast otworzą ogień ponad głowami kompanii strzeleckich. Jeśli Niemcy mają na tych strychach choć parę gniazd karabinów maszynowych... – urwał i skinął ręką na swój sztab.

– Idziemy.

Kiedy podeszli do grobli, zobaczyli sto metrów przed sobą dziewczynę w hełmie, która, klęcząc, zakładała jakiemuś piechurowi opatrunek. Potem zerwała się, pobiegła naprzód, a za nią wilczur dźwigający w zębach sanitarną torbę.

Od strony Ritzen niczym oszalałe kury zagdakały nagle szybkostrzelne działa. Świetlne pociski błysnęły nad tyralierą na tle czarnych wzgórz i granatowego nieba. Garść przeniosła, podziobała groblę parę metrów przed dziewczyną i psem.

– Wywołuj pułkowe moździerze – rozkazał pułkownik radiotelegrafiście towarzyszącemu mu z zielonym pudłem na plecach. – Szybciej, synu, szybciej!

Uderzenia dwu głowic pancerfaustów i wybuch części saperskiego ładunku wyszarpnęły zawias, zdarły parę blach z wrót śluzy. Woda rwała tymi wyłomami, spływała wodospadem potężniejącym z sekundy na sekundę.

– Załoga do mnie! – wrzeszczał Gustlik z pokładu barki, usiłując przekrzyczeć szum. – Załoga!

Potęga bijącego z wysokości potoku poczęła ze zgrzytem przeginać wrota.

– Załoga!

W bunkrze słyszeli nie krzyk, lecz wybuch. Kos zrozumiał, co się stało, dał rozkaz do ucieczki, popchnął ociągającego się Gruzina w stronę włazu.

I oto na betonowej krawędzi, na tle jasnego już nieba ukazał się Saakaszwili z karabinem maszynowym przewieszonym przez plecy, z szablą u boku. Zgrabnie wszedł na drabinkę, pospiesznie złaził w dół.

W chwili gdy skoczył na pokład, woda wyrwała wrota z drugiego zawiasu, uderzyła w rufę barki. Najmocniej napięta cuma pękła z jękiem.

– Janek! Janek!

Gustlik i Saakaszwili krzyczeli zgodnym chórem. Zalewani bijącą wysoko falą, podtrzymywali bosakami barkę u metalowego haka.

Na tle nieba zaczerniała garbata sylwetka Kugla z plecakiem Czereśniaka na karku, z czapką rotmistrza, którą przekładał z ręki do ręki, marudząc z wejściem na skoble.

– Schneller! – wrzasnął Jeleń. – Zginiemy przez tego gizda. Janek!

Dobiegły ich gęste serie osłaniającego odwrót i dopiero w chwilę później pojawił się Kos, przerzucił ciało przez krawędź. Stojąc na skoblach drabiny, dał jeszcze ostatnich kilka strzałów z automatu.

Granat rzucony przez niemieckiego piechura zatoczył łuk po niebie, spadł we wrzącą wirami wodę śluzy, rozerwał się z hukiem.

– Trzymaj! – krzyknął Kos rzucając pistolet maszynowy, a potem snajperkę, by mieć wolne ręce.

Gustlik chwycił broń w locie, ale gdy tylko puścił bosak, pękły napięte liny. Drzewce wyśliznęło się z rąk Grigorija. Barka uwolniona z więzów zerwała bez trudu dziobową cumę. Woda, która wyszarpnęła do reszty połowę wrót, poczęła teraz rozwierać drugą.

Widząc barkę unoszoną prądem Janek odbił się od betonowej ściany i skoczył. Przekoziołkował w powietrzu, w dziwnym półobrocie uderzył plecami w wodę. Zmierzwiony nurt porwał go, jak powódź porywa kota, obrócił parokrotnie w różne strony i wypluł na powierzchnię.

Chwycił oddech, począł płynąć. Piana oślepiała, biła po twarzy, wypełniała uszy głusząc wszystkie dźwięki. Fale usiłowały obrócić go, wziąć pod siebie. Byle tylko ze śluzy się wyrwać, byle wyniosło pod brzeg, przemknęło mu przez myśl. Pożałował, że butów nie zdążył zrzucić, ściągały go coraz silniej w dół.

Nagle dostał po głowie. Zapiekło jak od bata, otarło boleśnie szyję. Zanim jeszcze pojął, że to lina, ręce zacisnęły się odruchowo na mokrych chropawych konopiach. Poczuł szarpnięcie i jakaś siła powlokła go ostro do przodu. Prześcigając prąd wyskoczył ramionami ponad fale i parę metrów przed sobą zobaczył wysmołowaną burtę, a nad nią Jelenia zapartego nogą o reling, szerokimi łapami wybierającego rzutkę niczym winda kotwiczna.

Jankowi nagle pociemniało w oczach. Ustąpił ból w ramionach i dłoniach, ucichło łomotanie w głowie, oczy wypełnił mokry chłód i ogromna kosmata cisza.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю