355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 19)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 19 (всего у книги 58 страниц)

– Z tobą następny – obiecała i poprosiła Westa.

Bliźniaczki szybciutko zamieniły się Wichurą i Saakaszwilim, z czego można by sądzić, że obaj nie byli im całkiem obojętni. Pary zawirowały po sali.

– Zatańczysz ze mną? – Lidka spytała Janka, trącając go w nos kaczeńcem.

– Naturalnie. Patrz, od ojca dostałem – pochwalił się butami.

– A pamiętasz szal, który ci do szpitala przysłałam? Był na przeprosiny, za te oddane rękawice. – Odchyliła głowę, spod spadającej na czoło puszystej grzywki zalotnie patrzyła mu w oczy. – Wiem, że mnie kochałeś, i rękawice mogły być zaręczynowym pierścionkiem. Jeszcze dziś...

– Mogę ci dać te rękawice. Gdzieś chyba jeszcze je mam.

– Zamiast pierścionka? – przytuliła się mocniej.

Chwilę wirowali bez słowa i sala wirowała razem z nimi.

– Nie – powiedział poważnie. – Tak tylko. Nie gniewaj się...

– Ja się nie gniewam. Zrozum: ona zaraz po wojnie wyjedzie i co wtedy?

Nie odpowiedział. Tańczył patrząc ponad głową Lidki na salę, jakby szukał kogoś i nie mógł znaleźć.

Obaj generałowie przypatrywali się tańczącym.

– Starikow nie bierut.

– Taki nasz los – odpowiedział dowódca brygady i dodał: – Pora chyba?

– Pora.

Przesunęli się obaj ku orkiestrze, weszli na podium i nagle jak nożem uciął orkiestra umilkła. Trębacz zagrał sygnał: „Uwaga! Słuchajcie mego rozkazu”. Żołnierze i zdziwieni nieco cywile stanęli twarzami w stronę generałów. Jeden tylko Gustlik przemknął szybko do drzwi, wypadł na ulicę.

– Żołnierze – zaczął dowódca – w wyniku współdziałania między naszymi jednostkami, sprawdzonego wielokrotnie na polu boju, postanowiliśmy dziś wydać wspólny rozkaz o międzynarodowym znaczeniu...

Dalszych słów Jeleń nie słyszał, gdyż biegł co tchu do niemieckiego działa, porzuconego w ruinach, ale jeszcze całkiem sprawnego. Załadował przygotowany pocisk i zatrzasnął zamek. Dopiero potem, kiedy odwinął długi sznur spustowy i wrócił pod okno balowej sali, odetchnął z ulgą i otarł pot z czoła; generał nie tylko nie skończył, ale czytał dopiero punkt pierwszy:

– Mianujemy do stopnia sierżanta sanitariuszkę Marusię–Ogoniok i dowódcę czołgu Jana Kosa.

Oboje wymienieni stali tuż obok.

– Jest’!

– Jestem!

Tylko ich dwoje awans zaskoczył, dla innych przyjaciół rzecz była z dawna wiadoma, bo Czernousow zaraz zmienił naramienniki. Marusi na nowe, z szerokim czerwonym paskiem na ciemnej zieleni, a Saakaszwili błyskawicznie przyfastrygował Jankowi srebrny galon i rzymską piątkę.

Generał po krótkiej pauzie na brawa i przyjazne okrzyki czytał dalej:

– Punkt drugi: ogłaszamy zaręczyny obu wymienionych wyżej sierżantów sojuszniczych armii.

– Niech żyją! – krzyknęli Polacy.

– Uraaa! – zawołali przeciągle Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini i kto tam jeszcze był.

Wtenczas właśnie stojący pod oknem Gustlik pociągnął za sznur.

Błysnęło w gruzach i tak potężnie huknęło, że z brzękiem pękły ostatnie szyby, sypnęło tynkiem ze ścian i odleciała nadtłuczona kolbami hitlerowska wrona nad orkiestrą, odsłaniając stare, cięte w kamieniu krzyże gdańskiego herbu i skrzydło polskiego orła.

Muzykanci, że niejedno na froncie zdarzało się widzieć, ani okiem mrugnęli, ani nie okazali zdziwienia. Załomotał bęben w rytmie na trzy, harmonia i trąbka zaśpiewały przerwanego walca. Znowu zawirowała sala, tyle że inne tańczyły pary.

– Już mnie nie kocha – żaliła się Lidka, kładąc głowę na ramieniu Gruzina. – Jedyna szansa, że jak wojna się skończy, to ona musi wyjechać.

– U mnie jeszcze trudniejsza sytuacja – tłumaczył Saakaszwili – bo ja zaprosiłem Annę, potem one się nami zamieniły, więc ta, z którą tańczyłem, to Hanna. Ale jak ją teraz rozpoznać, żeby powiedzieć, że kocham?

Janek i Marusia nie mówili ni słowa. Zapatrzeni w siebie, zasłuchani w to, co im w sercach grało, tańczyli walca. Reszta świata wirowała wokół nich: mundury i gałęzie splatały się zielonymi pasmami z czerwienią flag, a twarze innych ludzi krążyły jak roześmiane planety. Nie spostrzegli, że w pewnej chwili oficer z paskiem pod brodą podszedł do radzieckiego generała, zameldował się i wręczył kopertę. Nie zobaczyli, że generał przeciął scyzorykiem nici, złamał pieczęcie i spojrzawszy na tekst począł żegnać dowódcę brygady, a potem wyszedł. Nie zauważyli, że po sali z ust do ust przechodzi rozkaz, że radzieccy żołnierze przepraszają dziewczyny, ściskają ręce czołgistom i nikną za drzwiami.

Luźno już było na parkiecie, gdy starszyna Czernousow podszedł do zaręczonej pary i uderzył dłonią po ramieniu Janka.

– Odbijany? – spytał wesoło Kos.

– Niet. Uchodim na Bierlinskoje naprawlenje. Praszczajties.

Młodzi skamienieli. Najchętniej objęliby się i przytulili, ale już między nimi stanęła wojna, więc tylko cień przemknął po twarzach i zbielały dłonie w krótkim uścisku, przygasły oczy.

– Jan, ja każdyj dień...

– Ogoniok...

W kącie sali, gdzie Hania i Ania dekorowały Grigorija i Gustlika błękitnymi wstążkami, dopadł ich zziajany Wichura i podtykał przed oczy stary przepocony kapelusz.

– Popatrzcie. Nie chcieliście wierzyć, a ja specjalnie przywiozłem na dowód.

– Bydź cicho – przerwał mu Ślązak. – Ruscy na front idą i Maruśka z nimi.

Patrzył na dziewczynę, póki nie zniknęła w ciemności, a potem dopiero wziął do ręki wojenną zdobycz kaprala, obejrzał dokładnie i stwierdził:

– Kiejby nie tak daleko, to bych powiedzioł, że Czereśniak blisko.

– Kto?

– Ten chłop, co u nas pod Studziankami prowadził. Mioł isto taki cylinder.


25. Tomasz i koń

Podczas sierpniowej bitwy wieś czternaście razy przechodziła z rąk do rąk i można byłoby powiedzieć: kamień na kamieniu nie został, gdyby nie to, że ocalały ściany jednej z folwarcznych stodół, z łupanego granitu kładzione. Do stycznia front przechodził tuż obok, żołnierze kopali rowy, budowali ziemianki i bunkry, rozciągając ostatnie cegły z kominów i nadpalone belki.

Kiedy front ruszył i na tydzień przed Gromniczną pierwsi chłopi wrócili zza Wisły do Studzianek, to nawet nie mogli znaleźć miejsca, gdzie wieś wskazać dokładnie, gdzie czyja zagroda, bo drogi po śniegu wydeptane były inne: od armat do dowództwa, z okopów do ziemianek, z punktów obserwacyjnych do stanowisk ogniowych – takie, jak żołnierzom potrzeba.

Dopiero kiedy śnieg zeszedł, wyleźli z ziemianek, rozpatrzyli się, co i gdzie było, zaczęli radzić, jak budować.

Radzili jeszcze, kiedy Czereśniakowi samochód wojskowy przywiózł drewno na dom. Dobre drewno – pod dostatkiem belek, żerdzi i desek, a jeszcze do tego dwie siekiery i skrzynkę gwoździ. Jedni powiadali, że to za syna Tomasza, co często do partyzantów biegał, a drudzy, że sam stary pokazał Ruskim, gdzie jeden generał niemieckie mapy i spirytus chował.

Czereśniak nic nie mówił, tylko od bladego świtu do ciemnej nocy toporzyska z ręki nie wypuszczał. Syn, pół głowy od starego wyższy, pomagał, a żona dla obu warzyła. W połowie marca tyle już mieli wyrychtowane, że kiedy przyszli saperzy, to w Czereśniakowej izbie chorąży stanął. A na początku kwietnia, tak jakoś po świętym Franciszku, skończyli.

Dzień był ciepły, na wypranym deszczami niebie świeciło słońce, kiedy Tomasz wyniósł na dach wiechę bogato ozdobioną czerwonymi wstążkami i stary, zsunąwszy na tył głowy zmięty przepocony kapelusz, przybił ją dwoma gwoździami do krokwi.

Otarł czoło i uśmiechnięty patrzył na wiechę, a potem na syna, który też siedział okrakiem na dachu i usiłował przygładzić palcami rozwichrzoną na wietrze czuprynę. Z góry widać było nie ogrodzone podwórze, skrzynię po wapnie, kozioł do piłowania, porozrzucane wszędzie strużyny, a dalej przyrdzewiały pług między zeschniętymi ostami. Od pola nadchodził młodziutki saper z karabinem przez plecy, z długim szczupem w ręku.

– Skończone już, panie Czereśniak? – spytał zadzierając głowę.

– Tak jakby – odpowiedział i dał synowi znak, żeby złaził.

Najpierw młody zjechał po słomianym poszyciu na dół, potem stary położył się na brzuchu i wydawszy cienki okrzyk, puścił krokiew. Tomasz podtrzymał go lekko przed lądowaniem.

– Tak jakby – powtórzył Czereśniak, nie patrząc na żołnierza. – Można żyć, za kołnierz nie nakapie. – Chwilę poprawiał zbakierowany kapelusz o barwie podeschniętej naci kartoflanej i spoglądał z dumą na swoje dzieło, potem na pole, na stojący opodal czołgowy wrak. – Ile dzisiaj?

– Cztery. – Odwijając szmatkę chłopak pokazał zapalniki, wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Jeszcze aby do zachodu słońca porobić i wasze pole będzie czyste.

Czereśniak zapukał w okno, które miało tylko jedną szybkę, a resztę kwadratów między szprosami zalepioną papierem i zabitą łaciatym brezentem z niemieckiej płachty maskującej.

– Jeść.

Żona uchyliła ramy i podała miskę, dwa glony chleba, dwie łyżki.

– Daj trzecią.

– Swojej nie ma? – burknęła i okno zamknęło się z trzaskiem.

– Masz?

– Co wart byłby żołnierz bez łyżki – odpowiedział saper. – Matka mi dała, jak na wojnę szedłem. – Wyciągnął zza cholewy drewnianą kopystkę, ładnie rzeźbioną, a z kieszeni ósemkę chleba owiniętą w czystą lnianą szmatkę.

Przysiedli na belkach, ustawili miskę na pieńku. Tomasz wyciągnął w jej stronę łyżkę, ale Czereśniak powstrzymał go wzrokiem, przeżegnał się, odczekał, póki młodzi nie pójdą za jego przykładem. Potem zaczęli jeść niespiesznie, po chłopsku, uważnie przestrzegając kolejności: Czereśniak, jego syn i saper zaproszony w goście. W ciszy słychać było siorbanie kartoflanki, postukiwanie garnków wewnątrz domu i ucieszone wiosną skowronki.

Miedzą nadszedł młody oficer. Pierwszy zobaczył go saper i zasunąwszy łyżkę za cholewę, stanął na baczność. Czereśniakowie obejrzeli się, wstali również.

– Wiecha, panie chorąży – pokazał stary.

– Zobaczyłem z daleka i pośpieszam, żeby na oblewanie zdążyć.

– Bieda u nas. W niedzielę święconej wody przyniosę, pokropię i będzie.

– A ja nie święconej przyniosłem. – Oficer postawił na pieńku butelkę.

Tomasz na znak ojca odniósł miskę i kłusem wrócił z czterema szklankami. Każda była inna w kolorze i w kształcie, jak to musztardówki z różnego czasu bywają, ale chorąży rozlewał równo, znacząc poziom paznokciem na szkle. Trącili się ze starym. Młodzi próbowali sięgnąć, ale Czereśniak, sam pijąc, powstrzymał ich gestem.

– Obiecałeś dziś pole skończyć – rzekł do sapera. – Wieczorem się napijesz – zapewnił, a potem zawołał: – Matka, a chodźże tutaj!

Podał chorążemu drugą pełną i żonie, która wstydliwie się odwróciwszy nadpiła trochę, skrzywiła usta i resztę zwróciła mężowi.

Saper zasalutował, zabrał szczup i bez słowa odszedł w stronę czołgowego wraka. Oficer uważnie patrzył za nim, częstując tytoniem gospodarza i Tomasza.

Kobieta zabrawszy szklanki wróciła do chaty, a mężczyźni kręcili cygarki. Czereśniak, trącając kawałkiem palnikowej stali o krzemień, skrzesał iskrę na knot oprawiony w karabinową łuskę, dał przypalić chorążemu i sam zakopcił. Gotową już kozią nóżkę w gazecie odebrał synowi, schował za taśmę kapelusza.

Chwilę milczeli przy pierwszych dymach, a potem odezwał się chorąży:

– No jak, panie Czereśniak? Dostał pan ziemię, chałupę pan zbudował, zaczyna się życie.

– Żeby tylko szybko się nie skończyło: nie mam czasu orać, nie ma co siać, a jakby hrabina wróciła, to by nam nie tylko ziemię wyrwała, ale i nogi.

– Mrużył oczy do słońca i z zakłopotaniem pocierał ręce o łaty na kolanach.

– Jak ojciec sam jej nie nadstawi, to nie wyrwie.

– Siedź cicho, smarkaczu – trzepnął młodego przez plecy – tu nie partyzantka, żebyś się miał mądrzyć, tu, Tomuś, póki żyję, moja głowa.

– Dziwny z was człowiek, panie Czereśniak: dostaliście dużo, a wciąż wam mało.

– Ziemię, obywatelu chorąży, wszystkim dają, poniektórych strachliwszych to nawet proszą, żeby brali, a na drewno uczciwie zarobiłem.

Cały batalion z okrążenia...

– Słyszałem. A kiedy Tomasz do wojska?

– Nie pójdzie. My starzy, on jedyny żywiciel. Orać trzeba.

– Nie wstyd, że dzieciuch na waszym polu miny wyciąga, a wy takiego byka w domu trzymacie? Rozumiem jeszcze, póki budowa... – chorąży urwał, wzruszył ramionami i wstawszy z desek poprawił pas. – Wieczorem wrócę na kwaterę – dodał odchodząc.

Czereśniak popatrzył za nim i też ramionami wzruszył.

– Orać trzeba – mruknął do siebie, a potem zwrócił się do syna: – Chodź, Tomuś, popróbujemy.

Wrak czołgu stał pośrodku nie zaoranego pola. Z daleka podobny był do dziwacznej czarnej skały, a stąd, z bliska, wyglądał mniej groźnie. Zielsko poprzerastało między trakami gąsienic, na rdzawym metalu marszczyły się lusterka wody po niedawnym deszczu. Z jednego na drugie skakała żaba, zielona jak młody liść, i pluskała drobnymi kropelkami na boki.

Ostry szczup, nakłuwający ziemię raz przy razie, trafił na opór. Saper przyklęknął. Rozgarniając trawę wypłoszył spod czołgu głupiego malutkiego zajączka, który zwiał w głęboką bruzdę przy miedzy. Patrzył chwilę, jak trawy się kołyszą nad szaraczkiem, a potem ostrożnie, powoli zaczął wykręcać zapalnik. Gwint z miejsca ruszył łatwo, ale chłopięcą, prawie dziecinną jeszcze twarz, z perkatym nosem i garścią piegów, pokryły grube krople potu. Kiedy tak klęczał pochylony, widać było, że mundur przyluźny i karabin przyduży.

Rozbroiwszy minę wstał, zdjął polówkę, otarł twarz dobytym z kieszeni czystym ręcznikiem i przemykając oczy wystawił ją na słońce i wiatr. Pod plecami miał chropawy wrak czołgu. Obok, w krzaku kwitnącej tarniny dogadywała się para sikorek i samczyk śpiewał coraz głośniej, wraz z wyższymi tonami grały mu w gardle srebrne dzwonki.

Otworzywszy oczy żołnierz obejrzał się na chałupę Czereśniaków. Na świeżo poszytym dachu sterczała wiecha z wiankiem i wstążkami. Westchnął, zmierzył wzrokiem, ile jeszcze zostało nie sprawdzonego ugoru i jak wysoko słońce, po czym wziął się znowu do pracy.

Pochylony, wpatrzony w ziemię i połyskliwe ostrze swego szczupa, nie dostrzegł, że dowódca plutonu z płaszczem na ręku, z plecakiem zarzuconym na jedno ramię, niesie na swą kwaterę spory odbiornik radiowy. Gdyby widział, pobiegłby pewnie obok czołgowego wraka przez rozminowane pole, żeby pomóc. A tak to chorąży sam taszczył niezgrabne pionowe pudło aż do tego miejsca obok chałupy, z którego spostrzegł trzy płytkie skiby na rżysku.

Skąd stary wziął konia? pomyślał ze zdumieniem, bo we wsi nie było ani jednego.

Zza węgła wyszedł nisko pochylony Tomasz, w chomącie na ukos przez piersi. Szarpnięciami wpierał nogi w ziemię, linkami bez orczyka ciągnął pług, który prowadził ojciec. Obaj zziajani, zmęczeni, niczego nie widzieli dokoła.

– Panie Czereśniak! – zawołał chorąży.

Pług stanął, stary z wolna rozprostował plecy.

– Czego? – spytał zachrypniętym głosem.

– Wieczór.

– Wieczór? No, to koniec. Wyprzęgaj się, Tomuś.

Obaj podeszli do oficera i wówczas błysnęło, usłyszeli wybuch i krótki krzyk. Chmurka szarego kurzu zawisła nad wrakiem czołgu.

– Cholera! – zaklął chorąży.

Rzucił radio i rzeczy na ziemię, pobiegł w tamtą stronę przez ugór.

Po kolacji Czereśniakowa wyszła z chałupy dać jeść prosiakowi, a mężczyźni zostali w izbie. Karbidówka jaskrawym płomieniem rozświetlała mrok. Tomasz reperował postrzelaną harmonię, którą kupił na targu w Kozienicach od rannego krasnoarmiejca. Zaciskając palcami dziury, próbował grać po parę taktów. Stary ośnikiem strugał orczyk.

Chorąży oparł w zamyśleniu głowę na dłoni, a łokcie o stół zbity z desek.

Leżało na nim parę kartofli w łupinie, połówka wojskowego chleba, stała konserwa rozcięta na dwie części. I samotnie na pustym miejscu kołysała się łyżka – rzeźbiona drewniana kopystka młodego sapera.

Reszta wódki drgała na dnie butelki, podzwaniały nie dopite szklanki od szturchnięć struganego na orczyk kołka, a Czereśniak opowiadał niespiesznie, z przerwami.

– ...po walce nie chciałem się nawet upominać, ale generał mnie dogonił i powiada: zasłużyłeś... – spadła gruba strużyna, błysnęło ostrze – ...jak niejeden nie zasłużył, tak ty zasłużyłeś, masz tu kwit na drzewo i bierz.

Tak powiedział. I order też miałem dostać, ale oni zaraz dalej poszli, na Warszawę.

Chorąży słuchał i nie słuchał. Sięgnął do saperskiej kopystki, przełożył bliżej siebie, w palcach zaczął obracać.

Przerwał Czereśniak swoją opowieść, potarł nie ogoloną brodę i powiedział:

– Wyżyje przecie.

– Pewno, że wyżyje – odrzekł chorąży – ale bez dłoni nieporęcznie mu będzie. Gorzko matka zapłacze, i to niejeden raz. Młody bardzo...

– Panie! – szeptem zawołał Czereśniak. – Ja nie żałuję: dwóch było, jeden został. Ale siać trzeba. Samą Polską gęby nie nasyci, trzeba orać i siać – uderzył pięścią w stół, spojrzał na syna i krzyknął: – Przestań ty na tej harmonii piskać!

– Kulą przebita. Jak wyreperuję, inaczej zaśpiewa.

– Niech się pan, panie Czereśniak, nie złości. O nic nie proszę, niczego nie żądam – powiedział chorąży, zerknął na zegarek i mruknął: – Choroba!

Wiadomości już idą.

Sięgnąwszy za siebie za okienny parapet, włączył radio, podstroił i trafił na ostatnie zdania komunikatu:

„...u boku wojsk radzieckich w walkach o wyzwolenie Gdyni i Gdańska brała udział 1 brygada pancerna imienia Bohaterów Westerplatte. Na Długim Targu, na wieży zabytkowego ratusza, przy dźwiękach hymnu narodowego zawieszono polską flagę. Gdańsk, miasto ongiś nasze, dziś znowu jest nasze...”

– Moja brygada! – nie wytrzymał stary.

Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale tylko ręką machnął i zamilkł. Nie słuchał ani radia, ani harmonii, ani żony, która go o coś prosiła, tylko strugał zapamiętale. Pachnące lasem wióry zwijały się w spirale, padały na podłogę i stamtąd, z cienia, świeciły jak białe kwiaty.

Skończywszy, obejrzał orczyk przy świetle, postawił go w sieni i głosem nie cierpiącym sprzeciwu zarządził:

– Pora spać!

Legł pierwszy, ale inni dawno posnęli, a on jeszcze czekał, aż go sen zmorzy. Zadrzemał, zdawało się na niedługo, ale jak się ocknął, było już dobrze za północ. Nie potrzebował zegarka, żeby wiedzieć, bo księżyc padał przez jedyną szklaną szybkę w oknie, świecił prosto właśnie na twarz. Leżał ze zmarszczonym czołem, z otwartymi oczami, nasłuchując, jak oddycha żona i pochrapuje lekko.

Potem wstał, podciągając gacie zbliżył się cicho do okna, otworzył je i patrzył na pole przecięte wąską krechą świeżo wyoranych bruzd. W wyszlifowanym lustrze pługa połyskiwało światło.

Westchnął głęboko ze trzy razy, cofnął się i stanąwszy nad legowiskiem syna, myślał długo, tak długo, aż z dworu powiało przedrannym chłodem.

Wówczas odchylił połę kurtki, którą Tomasz był okryty, żeby zobaczyć jego twarz. Chłopak poruszył się niespokojnie przez sen, odrzucił na bok ciężką rękę, zacisnął i otworzył pięść. Druga dłoń leżała na poduszce. Ojciec zdecydował: krzyżem świętym przeżegnał siebie i syna, a potem go zbudził.

– Wstawaj.

– Czego? Jeszcze nie świt.

– Wstawaj – powtórzył z naciskiem. – Do wojska pójdziesz.

Tomasz siadł, potrząsnął zdziwiony głową.

– Przecież byłem i zwolnili. Powiedziałem, jak ojciec kazał...

– No! – groźnie podniesiona ręka urwała rozmowę.

Ocknęła się matka, przeżegnała szybko, narzuciła spódnicę przez głowę i wstała.

– A ty czego?

– Na drogę co podszykuję.

Hałasując garnkami zaczęła się krzątać po ciemnej kuchni.

Skrzypnęły drzwi, z sąsiedniej izby wyjrzał rozbudzony chorąży.

– Stało się coś?

– A stało – zagderała Czereśniakowa. – Stary oszalał, syna goni.

– Dokąd?

– Do Gdańska, do pancernej brygady – wyjaśnił Czereśniak.

– Jak tam trafię? – ze złością zamruczał chłopak, wciągając spodnie.

– Razem z Wisłą. Zresztą ja ci, Tomuś, drogę pokażę.

O wschodzie słońca Czereśniakowie byli już parę dobrych kilometrów od domu. W krótkich kapotach, boso, z butami przewieszonymi na sznurowadłach przez ramię wędrowali szerokim krokiem po przeciwpowodziowym wale wiślanym. Tomasz niósł na plecach nieduży worek z zapasami, stary długą witkę. Nie mówili do siebie, bo i po co?

Przeszkód żadnych nie napotykali, aż do tej pory, kiedy zobaczyli pasiasto pomalowany szlaban i wartownika.

Podeszli nie zwalniając kroku i ojciec znurkował pod belką na drugą stronę. Żołnierz zagrodził mu drogę osadzonym na karabinie bagnetem.

– Kuda?

– Zdrastwuj, towariszcz. – Czereśniak, zrobiwszy jeszcze pół kroku, odsunął jedną ręką ostrze sprzed oczu, ukłonił się kapeluszem i wyjaśnił: – Łaciata nam uciekła, karowa udrała. Nie widział? Łaciata, tędy...

– Karowa uszła. – Wartownik kiwnął głową. – Wot tam widno – pokazał na pasące się w dali bydlątko.

Czereśniak raz jeszcze złożył ukłon, kiwnął na syna i obaj ruszyli kłusem.

Oddaliwszy się na bezpieczną odległość, zwolnili jednak, wrócili do rytmicznego, szerokiego kroku ludzi zdążających daleko.

– Przez to twoje żelazo tom się spocił – stwierdził ojciec. – Trza było nie brać.

– W dziupli by zardzewiało. – odrzekł Tomasz i wsunąwszy rękę pod kurtkę poprawił broń na brzuchu. – Może się przydać.

Minęły może trzy, może cztery godziny, gdy nagle stary za drobił niczym do polki. Tomasz zmienił nogę raz i drugi, starał się dostosować, ale na próżno. Ojciec coś sobie widocznie w mózgu obliczał, kalkulował poruszając bezdźwięcznie wargami i zwalniał, to znowu przyspieszał do wtóru myślom.

– Trudno by z tatą w jednym zaprzęgu – mruknął Tomasz.

– W zaprzęgu musi być koń – odpowiedział stary. – Człowiek się nie nada. Wczoraj za całe popołudnie trzy skiby żeśmy wyorali.

Chwilę szli w milczeniu. Czereśniak przyspieszył. Syn sadził za nim coraz większymi krokami i kiedy ojciec nagle przystanął mało brakło, a byłby wpadł na niego. Widząc, że stary nie rusza, chłopak zdjął z pleców worek z zapasami, zaczął sznur rozsupływać.

– Ty czego? Głodnyś? Jeszcze nie pora.

Ruszył przodem, a za nim Tomasz lokujący z powrotem worek na ramionach.

– Oni mają nie tylko czołgi – zaczął opowiadać ojciec, zwalniając. – Samochody mają. I konie też. – Odwrócił głowę.

– Kto?

– W brygadzie, generał.

– Po co im? – spytał Tomasz obojętnie.

– Pewno jakby się motor zepsuł... Albo może produkty do kuchni wożą: kartofle, chleb, kapustę.

– W brzuchu tak pusto, że burczeć zaczyna.

– Kupimy gdzie chleba. Suchary na potem.

Nie było gdzie chleba kupić, ale stary nie dawał stanąć, dreptał wytrwale bez obiadu i zatrzymali się dopiero wtedy, kiedy przed wieczorem dogonili na piaszczystym gościńcu przechyloną na bok ciężarówkę z podziurawionymi tylnymi kołami. Szofer czekał na lepsze czasy, bo lewarek właśnie koledze pożyczył, a tędy nikt nie jechał. Pomogli zładować, dźwignąć i załadować, za co dostali po dwie kromki z konserwą i całą noc jadąc spali na workach z kaszą, a rankiem, znacznie bliżej celu, pożegnali się czule z kierowcą.

Na skromnym ogieńku z suchych szyszek ugotowali jagły podebrane przez ojca z nadprutego worka i poszli dalej.

Wkrótce potem poszczęściło im się miasteczko nad samą Wisłą, a w nim na skraju sklep i wiele drogi nie trzeba było nakładać. Zadrżał dzwonek u wejścia, kiedy drzwi pchnęli, i sklepowy wyszedł z mieszkania, ale półki były prawie puste: czarna pasta do butów, żółte sznurowadła, na kontuarze duży słój z kiszonymi ogórkami.

– Pochwalony. Pan da bochenek – powiedział ojciec, zdejmując kapelusz.

– Nie ma chleba.

Stary sięgnął do słoja, grzebiąc palcami wybrał największy ogórek, odgryzł połowę i resztę oddał synowi. Wytarłszy palce o kapotę dobył woreczek zawieszony na piersi, a z niego zwitek banknotów i jeden położył na kontuarze.

– Chleba.

– Rano był, teraz nie ma. – Sprzedawca klasnął dłonią o blat.

Czereśniak rzucił drugi banknot, odczekał chwilę i przypasował obok trzeci.

Sklepowy patrzył uważnie, przysunął rękę bliżej pieniędzy.

– Może być połówka – skusił się.

– Cały – zażądał Czereśniak kładąc czwarty banknot i wszystkie razem przyklepał dłonią.

Sprzedawca sięgnął pod kontuar, dobył okrągły chleb. Tomasz odebrał od niego bochenek, wsunął do worka, a stary szybko cofnął rękę z pieniędzmi, zostawiając tylko jeden banknot. Sklepikarz ujął długi nóż do chleba, stuknął ostrzem po kontuarze.

– Reszta – zażądał groźnie.

– Tyle się należy. Niech będzie pochwalony.

Stary się ukłonił, wsadził kapelusz na głowę. Sklepowy zmierzył młodego oczyma, zrobił krok, by wyjść zza kontuaru, lecz cofnął się po namyśle i machnął ręką, że niech tam. Tomasz pochylił głowę i obaj z ojcem wyszli.

Długo brzęczał dzwonek u wejścia. Sklepowy stał przy szybie i patrzył, w którą stronę tamci odchodzą. Potem splunął na dawno nie zamiataną podłogę, włożył czapkę i przekręciwszy klucz w drzwiach szybkim krokiem ruszył ulicą w stronę miasteczka.

Czereśniakowie podjadłszy chleba z cebulą wędrowali dalej szerokim gościńcem, któremu po lewej las towarzyszył, a z prawej w dole widać było Wisłę. Tomasz zerkał co pewien czas za siebie. Z cienia wierzb wyszli akurat w słońce, kiedy nie hamując kroku pociągnął za rękaw starego, idącego w przedzie.

– Ojciec...

– Czego?

– Trzej na rowerach jadą. Skoczymy między drzewa?

Czereśniak przystanął, popatrzył, zastanowił się chwilę i bez słowa spokojnie ruszył dalej. Tomasz za nim. Rowerzyści byli coraz bliżej, prawie już doganiali, lecz stary jakby ich nie widział. Jeden z tamtych – właściciel sklepu – nieco zwolnił, a dwóch, chudy i gruby, zjechało na lewą stronę drogi. Nacisnęli mocniej pedały, wyprzedzili i zeskoczywszy z siodełek ustawili rowery pod wierzbą.

– Rozepnij kapotę – powiedział ojciec nie odwracając głowy.

O dziesięć metrów z tyłu czaił się sklepowy z ciężką pompką w ręku, a dwaj z przodu zastąpili im drogę. Czekali na rozstawionych, lekko ugiętych nogach i kiedy nasi podeszli bliżej, tamci jak na komendę dobyli noży, z trzaskiem otworzyli sprężynowce.

– Cała forsa albo będziemy pruć – zawiadomił chudy.

– Chyba żebym wypruł pierwszy – odpowiedział Tomasz i rozchyliwszy kurtkę błysnął automatem. – Scyzoryki równiutko na ścieżce i trzy kroki do tyłu... A teraz na pysk i leżeć. Ty też! – zawołał do cofającego się sklepikarza.

Tymczasem ojciec podniósł noże, palcem popróbował ostrza. Jeden zamknął i schował do kieszeni, a z drugim w garści dokładnie oglądał rowery.

– Ten najgorszy – powiedział z westchnieniem i przeciął sprężynowcem opony na damce sklepowego. – Panie Boże dopomóż – dodał uprzejmie na pożegnanie, kiedy obaj z synem przymierzali się do siodełek.

– Źle wychowane – rzekł Tomasz, bo z trzech leżących ani jeden głowy nie podniósł.

Na rowerze jedzie się znacznie prędzej niż jakby iść piechotą, nawet jeśli droga piaszczysta, a ścieżka wąska i kręta. Niedługo zresztą trakt lekko skręcił, wyprowadził na szosę. Stary poprawił kapelusz, pochylił się nad kierownicą i mocniej nacisnął pedały. Za nim na kółku podciągnął się Tomasz.

Dawali sobie zmiany, jak trzeba prześcigali zaprzęgi konne. Nawet raz z góry udało im się wyprzedzić powolną ciężarówkę. Tak dojechali do tablicy z napisem: GDANSK 172, spod którego, jak się dobrze przyjrzeć, przebijały świeżo zamalowane litery: DANZIG.

Za tablicą była górka, a z niej znowu zobaczyli Wisłę i miasto nad samym brzegiem leżące. Szosa prowadziła nad rzeką, w lewo żadnego skrętu nie było, więc chcąc nie chcąc zjechali między domy.

Cały brzeg był w tym mieście kamienny i ulica brukowana kwadratowymi kostkami. Co parę metrów sterczały żelazne pniaki, a do dwóch grubymi linami przycumowana była barka. Prowadziły na nią kładki – dla wchodzących na pokład i wychodzących. Niewysoki, krępy kapral w za oliwionym na kolanach drelichu kierował załadunkiem worków z mąką.

Czereśniakowie przystanęli i słuchali chwilę, jak pokrzykuje groźnie na robotników i pomagających im żołnierzy.

– Potrzymaj, Tomek – rozkazał ojciec złażąc z siodełka i podszedł bliżej. – Panie kapral... – zagadnął, ale tamten nie spoglądał na boki, nie słyszał nawet pewno, że go wołają.

– Panie sierżancie... – zagadnął głośniej Czereśniak, odczekał chwilę i krzyknął: – Panie poruczniku!

– Stopni, obywatelu, nie odróżniacie? – Kapral się odwrócił. – Nie jestem porucznikiem, do cholery.

– Ale pewno pan będzie. Z takim wyglądem.

– Czego chcecie, ojciec?

– Żeby pan zabrał.

– Nie mogę, transport wojskowy.

– Ale nie armaty, tylko mąka.

– To niczego nie dowodzi. A może w mące granaty?

– A może syna wiozę do Gdańska, do wojska?

– Od tego są RKU. – Kapral szmyrgnął perkatym nosem i spode łba popatrzył na rozmówcę.

– Ja do swojej brygady pancernej.

– Czemu to nasza brygada ma być wasza?

– Bo ja pod Studziankami prowadziłem odsiecz dla batalionu Baranowa na czołgu, co miał napisane 102.

– „Rudy”!

– Nie było rudego. Porucznik, co dowodził, był czarny, ten przy radiu – jasny jak len...

– Ten jasny teraz dowodzi... Szybciej wy z tymi workami! – popędził ładujących i dodał: – Teraz ja w tej załodze będę. Kapral Wichura.

– Czereśniak – stary uniósł kapelusza.

– No, co się ojciec patrzycie? Jak do naszej brygady, to siadać. Gdzie syn?

– Tomek! Pójdź no tu.

– Czekajcie. – Kapral zatrzymał nadchodzącego, pomacał muskuły.

– Może by pomógł?

– Można. Pomóż im, Tomuś. – Czereśniak odebrał rowery, zręcznie przeprowadził po kładce i ułożył je na pokładzie obok budki sterowniczej.

Tomasz szerokim krokiem poszedł ku otwartym drzwiom magazynu.

Zadali mu worek na plecy, a on wziął jeszcze drugi pod pachę i ruszył po kładce na barkę.

Na tej barce załadowanej workami z mąką, wleczonej przez mały, ale gęsto dymiący i czarny jak smoła holownik, płynęli od wieczora przez całą noc i jeszcze pół następnego dnia. Płynęliby może do samego Gdańska, gdyby się Tomasz nad miarę nie postarał. A zaczęło się od tego, że żołnierze mieli harmonię, jeden drugiemu do ręki ją wpychał, próbowali grać, ale nikt nie potrafił.

– Dajcie no tu – powiedział Wichura. – Nowych zapytam. Małorolni często potrafią.

Wziął instrument i przewędrował nad burtą ku tyłowi barki, gdzie pod sterówką siedzieli na swych kapotach Czereśniakowie.

– Umiecie grać, ojciec?

– Syn potrafi.

Tomasz wziął harmonię bez słowa, spróbował paru taktów i twarz mu się zmieniła, ciepło ją rozświetliło od wewnątrz. Nabrał tchu w płuca, zrobił oko do kaprala i po zawadiackiej przygrywce zaśpiewał:


 
Już kuferek stoi zrychtowany,
już tam stoi na stole.
Wynieś mi go moja najmilejsza,
wynieś mi go na kolej.
 

Kapral uśmiechnął się, oparł o malowaną w łaty sterówkę i zaczął do rytmu postukiwać w blaszany dach.


 
Już tam kolej stoi zrychtowana,
przy kolei wielki plac,
jak ja będę do wojska odjeżdżał
będzie za mną wielki płacz.
 

Holownik ryknął ostrzegawczo syreną, ale Tomasz nie przerwał grania.


 
Będą za mną dziewczyny płakały
com ja z nimi...
 

Od strony holownika załomotała ostra seria karabinu maszynowego, druga i trzecia.

– Co jest? – zawołał Wichura w stronę tych na dziobie, wyciągając z kabury pistolet.

– Mina! Mina na kursie! – odkrzyknęli żołnierze.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю