355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 39)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 39 (всего у книги 58 страниц)

– Pozwolił żech po imieniu.

– Ale ja w takiej sprawie, że lepiej według szarży.

– Coś chciał?

– Jakby się nie spieszyć do przodu, to mniej by ludzi zginęło. No nie?

– Nieprawda – gorąco zaprzeczył Saakaszwili. – Jak fryca nie pogonisz, to on kilometr dalej w okop wlezie, miny położy i znowu go wykurzaj... Gnać trzeba, zanim się opamięta.

– To jedna prawda – przytwierdził Jeleń. – Druga, że w lagrach, w więzieniach ludzie czekają. Co zegar godzinę wybije, to śmierć znowu tysiąc wykosi – zastanowił się chwilę i wspomniał: – Kugel mówił, że w tej cegielni jakiś niewolnik, co uciekł z fabryki...

Podeszli do Szarika, który od dłuższej chwili spoglądał w ich stronę, machał ogonem, ale nie ruszał się z miejsca.

– Gdzie Janek? Gdzie Marusia? – spytał Grigorij.

Pies zaskomlał, pokazał nosem na patyk, że mu pilnować kazali, więc z miejsca ruszyć nie może.

– No, ja to wezmę – Gustlik podniósł drewienko. – Kaj poszli?

Z nosem przy ziemi, węsząc wyraźny zapach na śladach, pies ruszył w stronę komina i pieców przysłoniętych garbem terenu.

– Zawołać można – rzekł Tomasz nabierając tchu w płuca.

– Bydź cichoj – wstrzymał go Gustlik i dodał z szelmowską miną: – Zajdymy niespodzianie.

Roześmieli się wszyscy trzej i pochylili, żeby ich Janek zbyt wcześnie nie spostrzegł. Idący w przedzie Szarik stanął nagle bez ruchu z uniesioną przednią łapą, jakby wystawiał zwierzynę. Nie wydał żadnego dźwięku, tylko zjeżyła mu się sierść na karku i zęby z wściekłości obnażył.

W jednej chwili spoważniały łobuzerskie roześmiane twarze czołgistów.

Przygięli się jeszcze mocniej do ziemi, odciągnęli zamki pistoletów maszynowych. Stąpali powoli pod osłoną krzaków, póki z krawędzi wykopu nie otworzył się widok na podstawę komina, na piec do wypalania cegieł.

Stał tam wysoki mężczyzna w butach z cholewami, w czarnych spodniach galife. Trzymając szmajser w ręku, wyglądał z poszczerbionego otworu w ścianie pieca, zerkając niecierpliwie na zegarek.

Grigorij i Tomasz spojrzeli pytająco na Gustlika. Jeleń położył najpierw palec na ustach, a potem szerokim ruchem ręki pokazał, że najlepiej będzie obejść od tyłu. Serce mu się ścisnęło w przeczuciu nieszczęścia. Diabli wiedzą, ilu takich ze szmajserami siedzi w cegielni?...

Razem z Szarikiem cofnęli się nieco i pełzli przez zarośla kwitnącego bzu. Od strony miasta dobiegło matowe głębokie uderzenie ratuszowego zegara, który bił wpół do jedenastej i zawiadamiał ocalałych mieszkańców, że zaczyna odmierzać nowy czas.


47. Rozstanie

Już wówczas, godzinę po świcie, kiedy zasłoniła mu oczy szczupłymi dłońmi, które tak miło pachniały jodyną i wodą utlenioną, równocześnie z radością ze spotkania poczuł gdzieś w głębi piersi cień smutku. Zdławił to uczucie, zapomniał o nim przytulając do siebie dziewczynę smukłą i zgrabną jak leśna kuna. Nie pamiętał o smutku, kąpiąc się, czyszcząc broń i mundur, ale teraz ta grudka lodu uwierała go znowu, nie chciała roztajać.

Objęci wpół szli zboczem wzgórza wśród kęp krzaczastych, pokrytych jasną wiosenną zielenią. Miasto cofało się coraz niżej, piękniało z odległości, kryjąc szare ściany w bladoróżowych gałęziach sadów, rozpościerając coraz szerzej czerwone kapelusze dachów. Janek pomyślał, że gdzieś między tymi domami rosną róże obergefrajtra Kugla, i ucieszył się, że nie zostały zniszczone – stopniowe wyłamywanie wrót śluzy spłaszczyło falę, ochroniło przed zalaniem dalsze od kanału ulice.

Marusia jakby poczuła, że myśli nie o niej, spojrzała mu w oczy i przystanęła. Przytulił ją mocniej, pocałował. Wargi miała jak deszcz wiosenny – pachnące i chłodne.

Szarik, buszujący wśród krzaków, zawrócił natychmiast, szczeknął i skoczył im łapami na piersi. Wysunąwszy koniec jęzora, różowiutkiego niczym płat świeżej szynki, wyciągał mordę to do swego pana, to do pani – też chciał się koniecznie pocałować.

– Nie mieszaj, pios – poprosiła Marusia.

Janek podniósł z ziemi kawałek patyka, udał, że na niego popluwa, i rzucił, jak tylko mógł daleko. Wilczur pobiegł, chwycił i chciał przynieść z powrotem, ale go zatrzymała surowa komenda:

– Zostań.

Przysiadł nad patykiem, zaskomlał z niezadowoleniem, ale położył uszy po sobie – rozkaz to rozkaz.

Ogoniok roześmiała się z psiego losu.

– Wot kak prikaz wypołniajet.

– Tak jak i my – odpowiedział Kos. – Naprzód, w lewo, w prawo, idź, zostań... – komenderował niewesoło.

Spotykali się często, gdyż armia, do której należeli zwiadowcy Czernousowa, często działała po sąsiedzku, stykała się skrzydłem z armią polską. Żadne regulaminy nie piszą o istnieniu jednostek szczególnie zaprzyjaźnionych, lecz w praktyce dowódcy frontów chętnie wyznaczają sąsiednie pasy działania wojskom, które już nieraz ramię przy ramieniu walczyły, a dowódcy armii posyłają na styk doświadczone we współdziałaniu dywizje. Znają się ich sztaby, znają dowódcy pułków, a tam, gdzie znajomość i przyjaźń osobista, o zwycięstwo łatwiej, trudniej o klęskę.

Oto cała tajemnica spotkań pod Warszawą, pod Gdynią i w Gdańsku, na wschodnim i zachodnim brzegu Odry. Gdy po sąsiedzku walczą ich armie, spotykają się sierżanci Kos i Ogoniok, ale przecież tylko na dzień, na godzinę, na kilkanaście minut. Stąd ten chłód smutku przy każdym spotkaniu.

Wystarczy, by ktoś z przełożonych rozkazał jednemu z nich – idź, a drugiemu – zostań...

– Jeszcze dziś napiszemy oboje – rzekł poważnie. – Jak tylko wrócimy. Ja do naszego dowódcy armii, a ty do swego.

U ciebie sprawa prosta: o zezwolenie na ślub – odpowiedziała smutno.

– A ja mam pisać raport nie tylko o zmianę przydziału i munduru, lecz o zmianę ojczyzny.

– Nie, to nieprawda – zaprotestował. – Teraz będzie inaczej niż przed wojną. Granica nie jak mur, lecz jak most. Przecież i ja nigdy nie zapomnę tamtych lat, ani Jefima Siemionowicza, ani cedrowej chaty w Kraju Nadmorskim. Dwojga nas na obie ojczyzny starczy...

– Mam prosić o rozstanie ze starszyną Czernousowem, który jest dla mnie tak jakby ojciec – mówiła nie zwracając uwagi na słowa, Janka. – Nad Wołgą zostały na spalonej ziemi kobiety i tysiące pokaleczonych kulami i odłamkami. Jakichkolwiek słów użyję w raporcie, będą znaczyły, że nie chcę do nich wrócić.

– Nigdzie po tej wojnie, a zwłaszcza w Polsce, nie zbraknie ludzi, którym potrzebne będą twoje dobre ręce, twoja pomoc – odpowiedział cicho, a potem dodał zniżając głos jeszcze bardziej: – Jest dużo prawdy i słuszności w tym, co mówisz, ale ja już nie umiem sobie wyobrazić świata bez ciebie.

– Ja toże – odszepnęła.

– A więc musimy napisać. Jeszcze dziś.

Chwilę stali bez słowa. Wojna przyzwyczaiła ich do spraw rozstrzyganych za cenę życia lub śmierci, lecz przecież jednoznacznych: tam wróg, tu przyjaciel; tam hańba, tu sława; tam faszyzm, tu wolność. Prawa walki nie zostawiały miejsca na wątpliwości, a o szczegółach rozstrzygał rozkaz.

To, o czym mieli decydować oboje, dotyczyło nie tyle ostatnich dni wojny, co lat pokoju. Rozkaz trzeba było dać własnemu sercu.

– Ułybnis’, uśmiechnij się – poprosiła dziewczyna.

Słowa i spojrzenie, które im towarzyszyło, były jak wiatr, starły chmurę z jego czoła. Skinął głową i chwyciwszy Marusię za rękę, pociągnął ją po trawiastym zboczu w stronę cegielni. Biegli wesoło, ze śmiechem. Ogoniok kuśtykała odrobinę, bo ten pożyczony but był jednak przyluźny.

Gdy stanęli kolo grubego poszczerbionego pociskami komina, koło długiego, obrośniętego chwastami pieca z ogromną dziurą w ścianie, między porzuconymi taczkami i zardzewiałą formiarką, przycichli znowu oboje. Janek długo całował czoło, policzki i wargi delikatnie i czule, a potem ona, wskazując palcem to na siebie, to na niego, podobnie jak czynią dzieci rozpoczynając zabawę, wyrecytowała dzieląc sylaby:

– Ja tie-bia lu-blu. A ty?

– Pan Twar-dow-ski na ko-gu-cie – odliczał sierżant, naśladując dziewczynę, i szybko dokończył: – w jednym kapciu, w drugim bucie.

Śmiał się pokazując jej nogi.

W starym piecu coś stuknęło. Janek błyskawicznie odwrócił głowę i położył dłoń na kolbie mauzera. Po sypkim jak popiół piasku toczyły się drobne okruchy wypalonej gliny. Wzruszył ramionami, zrobił krok naprzód i przez wybity w ścianie otwór zdjął jedną z szarych cegieł.

– Niewypalone – wyjaśnił Marusi. – Schną i pękają.

– Poszli abratno. Skoro dziś jeszcze mamy napisać...

– Zdążymy. Poczekaj tu chwilę – poprosił, gdyż za piecem na urwisku dostrzegł świeżo rozkwitłe krzaki bzu.

– Chwileczku poczekam – zgodziła się Marusia.

Siadła na przewróconych taczkach, zdjęła pożyczony but i starannie wytrząsnąwszy z niego kamyki zaczęła przewijać onucę.

Znowu stuknęło coś w stronie pieca. Drgnęła, lecz nie spojrzała nawet za siebie, wiedząc, że to pękają wysychające cegły.

W sekundę później usłyszała szelest tuż obok, chciała się odwrócić, ale już było za późno. Ktoś wysoki i silny jedną ręką chwycił ją za gardło, drugą wprawnym ruchem wepchnął szmatę w otwarte do krzyku usta i wykręciwszy do tyłu ramiona, pociągnął za sobą. Chwilę jeszcze widziała zdjęty z nogi but, który został obok taczki, na udeptanej glinie pokrytej kępkami świeżej trawy, a potem napastnik zarzucił jej na głowę przepoconą bluzę z szorstkiego wojskowego sukna.

Wspinając się po stromym zboczu nad cegielnią, Janek wyszukiwał w kępach liliowe i białe, co bardziej rozkwitłe kiście bzu i układał je w bukiet. Pogwizdywał piosenkę radiotelegrafistki. Kiedy spojrzawszy w dół nie zobaczył na przewróconych taczkach Marusi, uśmiechnął się tylko, przekonany, że to zabawa w chowanego.

Podskakując i naginając wysokie krzaki zerwał jeszcze kilka gałązek, obwiązał je dobytym z kieszeni kawałkiem kabla, a potem zbiegł w dół, wielkimi susami skacząc przez przeszkody. Wesoło nawoływał pod melodię piosenki:

To ja, to ja, to ja, wołam ciebie, miła, ja...

Stanął koło taczek i urwał zobaczywszy but. Przerzucił kwiaty do lewej, chciał rozpiąć kaburę, ale w tej samej chwili ktoś przyłożył mu lufę do pleców i wyrwał pistolet z futerału.

– Maul halten. Kehrt euch – rzekł cicho napastnik i mocno chwyciwszy go za ramię dopomógł w wykonaniu rozkazu.

Odwróciwszy się Kos zdrętwiał: w otworze prowadzącym do pieca stała Marusia z zakneblowanymi ustami i skrępowanymi z tyłu rękami, a rosły oficer SS bagnetem dotykał jej szyi – skóra uginała się lekko pod naciskiem ostrza.

– Ihr Mädchen... Tod oder Leben. – Ten, który z odległości dwu kroków celował doń z pistoletu, starał się wyszukiwać najprostsze słowna: – Trup oder żywy – usiłował tłumaczyć na polski. – Wir brauchen andere Kleider – pokazywał gestami, że chce się przebrać. – Verstanden?

Janek kiwnął głową, że zrozumiał, a tamten, rozcapierzając palce u ręki, tłumaczył dalej:

– Fünf Kleider... Zivilanzüge, nicht Uniformen. Du hast zehn Minuten Zeit – znowu pokazał, że chodzi o pięć cywilnych ubrań i dziesięć minut. – Oder...

Esesman obok Marusi cofnął bagnet i Zamarkował pchnięcie.

– Verstanden?

Kos powtórnie kiwnął głową i na przyzwalający gest Niemca rzucił się za siebie w tę stronę, z której najbliżej podchodziły do zbocza domy miasteczka.

Biegł bez jednej myśli pod czaszką. Głowę, nogi i ręce, całe ciało miał wypełnione lękiem. Krzaki, trawę i coraz bliższe domy widział przez mgłę lepką, szarą i oświetloną błyskiem tamtego bagnetu, przyłożonego do Marusinej szyi.

Nie wiedział i nawet znacznie później nie mógł sobie przypomnieć, do którego wpadł domu, z jakiej szafy czy może skrzyni wygrzebał pięć męskich ubrań. Oprzytomniał dopiero w czasie powrotu, kiedy potknął się o trupa piechura, którego na skraju miasta dognała jakaś daleka seria. Leżał na wznak, z rozrzuconymi rękami, a z torby wytoczyły się w trawę ciężkie jajowate granaty obronne w krokodylowych skorupach. Kos machinalnie stwierdził, że są uzbrojone zapalnikami, i przypomniał sobie, że każdy z nich daje ponad sto odłamków rażących śmiertelnie w promieniu pięćdziesięciu metrów.

Wyprostowawszy plecy biegł coraz dalej. Stromiejące zbocze skracało jego kroki. Na twarzy czuł coraz grubsze krople potu, które ściekały do oczu, piekły i mąciły wzrok. Sterta cywilnych ubrań, przewieszona przez lewą rękę, stawała się coraz cięższa. Garb przesłaniał jeszcze fundament komina i przewrócone taczki, kiedy lękając się spóźnienia zaczął krzyczeć:

– Halo! Halo! – chwytał łapczywie oddech i kiedy był już blisko, zawołał: – Wem soll ich den Anzug abgeben?

– Mir – odpowiedział esesman w koszuli i czarnych spodniach galife, wychodząc mu ze szmajserem w garści na spotkanie. – Du sprichst deutsch – stwierdził z zadowoleniem i wyciągnął rękę, by wziąć ubranie.

Kos cofnął się o krok.

– Wo ist das Mädel?

Od strony miasta soczystym pojedynczym dźwiękiem odezwał się zegar, wybijając pół którejś godziny. Niemiec nasłuchiwał sekundę, czy nie uderzy po raz wtóry, a potem uniósł lufę pistoletu maszynowego i zmienił ton:

– Dein Mädel, du dummer Kerl... – mówił, chwytając lewą ręką za marynarki i spodnie, a wyraz jego twarzy nie zapowiadał niczego dobrego.

Janek zorientowawszy się, że nie ma co liczyć na esesmańskie słowo, jednym ruchem przerzucił ubrania na lufę szmajsera. Stłumiona seria rozpruła powietrze. Kos wyrwał zapalnik z trzymanego w garści granatu, chwycił tamtego za szyję i podsunął pod same oczy karbowany pancerz.

– Mein Mädel oder...

Niemiec wyplątał już pistolet z ciuchów, ale na widok granatu opuścił broń – wystrzał oznaczał samobójstwo.

W tej samej chwili we wnętrzu pieca zawaliła się sterta cegieł. Przez dziurę w murze buchnął kłąb kurzu i rudego pyłu przemieszany z wrzaskiem.

Jak z katapulty wypadło stamtąd dwu esesmanów, przekoziołkował w powietrzu trzeci, na karku czwartego wyjechał warczący Szarik i powalił go na ziemię.

Wszystko to trwało nie dłużej jak dwie sekundy. Potem nastąpiła króciutka pauza, nim z ciemnego wnętrza wyszli Gustlik i Tomasz podciągający rękawy i oglądający pięści.

– Czterech było w środku, a ten piąty – policzył Jeleń. – Czemu żeś im odzienie nosił?

– Grozili, że zabiją Marusię. – Kos wskazał wzrokiem na Grigorija, który pod ramię wyprowadzał dziewczynę z wnętrza cegielnianego pieca, i uśmiechnąwszy się przepraszająco, dodał: – Czekajcie, bo ściskam w garści odbezpieczony granat i już mi palce sztywnieją.

Podbiegł do komina, przez otwór na metr powyżej ziemi wybity pociskiem rzucił stalowe jajo do środka i odskoczył w bok.

Usłyszeli stłumiony wybuch, zagwizdały w powietrzu pojedyncze odłamki, wywalił się kłąb sadzy i nagle gdzieś z dołu dobiegł jęk, a potem słabe wołanie:

– Leute! Hilfe!

– Pierona! – zaklął niespokojnie Gustlik i pierwszy wbiegł do kanału wiodącego pod komin.

– Pilnuj, Tomasz, trupiarzy – rozkazał Janek.

Chwyciwszy pistolet w garść ruszył za Jeleniem.

– Ogoniok, co z tobą? – spytał Grigorij, patrząc na pobladłą twarz dziewczyny.

– Panienko... – przeraził się Tomasz.

– Ranili. W ostatniej chwili pchnął bagnetem. – Marusia końcami palców dotknęła lepkiej plamy zwilżającej mundur na lewym przedramieniu.

– No, niczewo, lekko, do swad’by zażywiot.

Z podziemi komina Gustlik wyniósł na rękach chudego bardzo człowieka z ogoloną głową. Nietrudno było odgadnąć, że to ten jeniec, o którym wspomniał Kugel. W zakrwawionej na piersiach koszuli, w drelichowych spodniach odsłaniających patykowate łydki, w drewnianych sabotach, które ledwie się trzymały na stopach, uciekinier wyglądał niesamowicie. Jedynie ciemne zmrużone od światła oczy na trupio bladej twarzy zdradzały, że żyje.

– Ogoniok, bandaże! – wołał Janek, nie wiedząc jeszcze, że dziewczyna jest też ranna. – Psiakrew, odłamek mojego granatu...

Szarik szedł obok. Niemiec z przerażeniem śledził każdy ruch psa i obronnym gestem usiłował dźwignąć rękę bezwładnie opadającą ku ziemi.

Wnętrze sanitarki, sunącej wolno pod górę i pod prąd głównej ulicy Ritzen, wypełnione było do ostatniego miejsca: ranni leżeli na noszach ustawionych jedne nad drugimi, po trzy z każdego boku. W tylnych drzwiach, których jedną połowę urwał pocisk, siedział ze spuszczonymi nogami młody Szawełło i sprzeczał się z Konstantym, wyciągniętym na najniższych narach i ćmiącym machorkę w potężnej koziej nóżce.

– Stryjec widzieli przecież w ataku. Cóż z tego, że wskazujący sztywny, jeśli środkowy się przygina.

– Józku, nie marudź. My do szpitala na trochę; opatrzą, a potem zobaczymy, cóż nam czynić przystoi.

– Zeskoczywszy, do pułku powrócę.

– Nie skacz, Józku. Wypada nawet stryja odprowadzić, silnym ramieniem podeprzeć. Czekaj no, czekaj...

W bocznej ulicy Konstanty dostrzegł grupę czołgistów; rozegnał ręką gęsty obłok machorkowego dymu, poznał Tomasza i Marusię, a za nimi jeńców, którzy kogoś jeszcze na płaszczu nieśli.

– Stać, panie chorąży, stać! – zawołał i chwyciwszy z podłogi kij, który mu służył za laskę, załomotał o ścianę szoferki.

W prostokątnym okienku dawno już pozbawionym szyby pojawiła się wystraszona twarz niemłodego felczera.

– Nalot? – zapytał z pionową zmarszczką między brwiami.

– Nie. Rannego jeszcze weźmiemy – wyjaśnił sierżant i dodał, zwracając się do bratanka: – Przesunąwszy się, miejsce zrobisz.

Widząc, że sanitarka hamuje, czołgiści przyspieszyli kroku. Kos podbiegł do wozu i machnąwszy ręką Szawełłom na powitanie, zajrzał do szoferki.

– Obywatelu chorąży, sierżant Jan Kos melduje się z prośbą.

– Stanisław Zubryk – wyciągając dłoń przez otwarte okno przedstawił się tamten zupełnie po cywilnemu – z Mińska Mazowieckiego.

– Weźcie dwoje rannych.

– A czy tak wolno? Trzy tygodnie, panie, jak mnie wzięli, ponieważ jestem felczer, i sam nie wiem, co wolno, co nie. A tu jeszcze ciągle strzelają...

– Położymy ich chyba na sufit – warknął szofer.

– Ależ co wy! – oburzył się sierżant Szawełło. – My się zaraz postronimy i miejsce będzie. – Spełznął na podłogę i syknął z bólu. – Kula-dura nogę zaczepiła.

Gustlik i Tomasz ostrożnie zdjęli rannego z płaszcza i, obserwowani przez ponurych esesmanów, układali go na opróżnionych noszach.

– Ależ chudziutki – zdziwił się Szawełło. – Kompanijny kucharz u was ani chybi swołocz – zagaił rozmowę z nowym.

– Nie rozumie – wyjaśnił Kos. – Niemiec.

– Zjeżdżajcie z nim. Cholera! Miejsca brak dla naszych... – rozzłościł się kierowca i wyskoczywszy z szoferki podbiegł z karabinem w garści.

– Spokojnie. – Kos położył rękę na kaburze. – Chorąży zezwolił.

– Naturalnie, skoro się zmieszczą. – Felczer zaglądał do wnętrza przez okienko.

– Jakżeż tak, żeby ja Niemcu miejsce dawał? – zdziwił się raczej sierżant niż rozgniewał.

– Panie Szawełło – wtrącił Tomasz. – Tego Niemca gestapo do lagru wsadziło. Porządny człowiek.

– Rebiata, ja nie pojedu, z wami zostanę – prosiła Marusia cichym głosem. – Zaczem w hospital?

– Czort wie, jaki ten bagnet – tłumaczył Janek. – Zastrzyk dadzą, zdezynfekują... I dopilnuj, żeby jego opatrzyli, jak należy.

Sama pojmowała, że Kos ma rację, więc kiwnęła głową na znak, że dopilnuje, ale przekornie dodała:

– Zabieraj pierścionek, jakżeś taki.

– Zabiorę – uśmiechnął się Kos, pomagając jej wejść do samochodu.

– Przyjedź tylko szybko po niego.

Szarik, przeczuwając rozstanie, zaskomlał głośno i oparty o sanitarkę usiłował liznąć głaszczącą go po łbie dziewczynę.

– Razem niczego się nie boję, a sama...

– No widzisz – Janek pogłaskał ją po twarzy. – Ze szpitala napisz raport i wyślij.

– Gdzież ty sama, gołąbko? Z nami przecież – uspokoił ją basem Konstanty.

Tomasz ze swych przepastnych kieszeni wydobywał jakieś konserwy i wpychał je w ręce staremu.

– Pan dopilnuje, panie Szawełło. Pan jej nigdzie samej nie puszcza.

Warknął mocniej silnik, kierowca ze zgrzytem wrzucił bieg.

– Gdzie was szukać? – zawołała Marusia.

– W Berlinie – odkrzyknął Kos, wsuwając pierścionek na mały palec.

Wesoło machali rękami w stronę odjeżdżającego samochodu aż do chwili, kiedy zniknął w perspektywie ulicy zatłoczonej wojskami, ale potem wszystkie twarze spoważniały.

– Jak pod Studziankami – rzekł Janek.

– No to co? – usiłował pocieszyć go Grigorij. – Wtenczas nie minął miesiąc, jakżeście się spotkali.

– W szpitalu...

– Tfu, coby ci język zarościał... – rozzłościł się Gustlik. – Ale że z babami zawsze kłopot, to prawda. Jo mam czas. Będę się żenił, jak posiwieję...

– Tawariszcz. – Saakaszwili zatrzymał krasnoarmiejca, prowadzącego grupę jeńców. – Bieri naszych.

– Swoich chwatit – pokręcił głową tamten.

– Twoi marnota, chudziny poprzebierane, folksszturm wystraszony – wybrzydzał Jeleń. – A nasi, sam się podziwej, każdy jeden od Hitlera dwa razy większy. Za takich medal możesz dostać.

– Dasz zakurit’, waźmu – zgodził się wartownik.

Tomasz wgonił jeńców wziętych w cegielni w kolumnę, maszerującą z wolna w stronę Odry, szedł chwilę obok nich i stwierdziwszy, że nikt nie widzi, rąbnął obcasem po nagniotkach esesmana, który groził nożem Marusi.

– Żebyś z dziewczynami nie wojował – przykazał kulejącemu na pożegnanie.

Zeszła mu na to dłuższa chwila, więc potem musiał gonić resztę załogi, przeciskać się między jadącymi nieprzerwaną kolumną. Dopadł ich tuż u wejścia do ceglanego budynku przy placu trójkątnym w centrum Ritzen. Obok czekał Czernousow ze swymi zwiadowcami.

– Gdzie Ogoniok? – pytał niespokojnie.

– Ranna w rękę – odpowiedział Kos.

– Nie ubieregli znaczit – rzekł starszyna z wyrzutem. – A Gna u nas jak córka dla oddziału.

W zasadzkę wpadliśmy... – usiłował tłumaczyć Janek, ale widząc, że i tak w pośpiechu i na ulicy nie przekona, dodał: – Za pół godziny będzie w szpitalu, za parę dni wróci.

– Z naszej armii czasti idut. Pora praszczatsa.

Czernousow otworzył ramiona na pożegnanie, ale przeszkodził mu Tomasz.

– Tam na górze nikogo?

– Wszyscy tutaj.

– A rzeczy?

– Myślisz, że ci kto te zegary zabierze? – wtrącił Gustlik.

– Nie, ale plecak został. – Zaniepokojony Czereśniak ścisnął pospiesznie dłoń Czernousowa i biegiem ruszył do budynku.

– Gdzie tiepier wstretimsa? – spytał starszyna.

– Dawaj w Berlinie – zaproponował Janek. – Z Marusią też tak żeśmy się umówili.

– Dawaj. W samom centrie, odkuda Hitler komandujet.

– Rozwiedczyki smirno! Stanowis!

Bez pośpiechu, lecz przecież błyskawicznie sformowali czwórkową kolumnę. Nie znalazłbyś w niej dwu mundurów tej samej barwy, jednako wypłowiałych na deszczu i w słońcu, ani dwu furażerek wdzianych tak samo, ani dwu twarzy podobnych, a jednak na pierwszy rzut oka widać było, że stanowią oddział mocniej spojony niewidzialnymi więzami niż niejedna rodzina.

– Szagom... marsz! – skomenderował starszyna Czernousow.

Czołgiści patrzyli jeszcze chwilę, jak tamci przybiwszy trzy kroki zakołysali się w marszu i włączyli w ludzką rzekę płynącą jezdnią, a potem ruszyli po schodach na piętro. Saakaszwili zoczywszy, że Kos ma smutną minę, wziął go pod ramię.

– Z granatem przecież niechcący. A Marusia lepiej, że w szpitalu. Wróci na front, a frontu nie ma.

– Jak to nie ma? – zdziwił się Gustlik.

– Po prostu. Siedzą za stołem wszyscy sojusznicy razem: hał du ju du, bon żur, sie masz, zdrastwuj, a Niemiec chodzi i piwo podaje. Nie ma frontu, nikt nikogo nie bije.

Od ulicy dobiegł niski warkot dieslowskiego silnika i charakterystyczne podzwanianie gąsienic. Saakaszwili obejrzał się, chciał zawrócić i wyjrzeć, lecz w tej właśnie chwili Szarik nagle warknął i skoczył do przodu, pchnął drzwi łapami. Zaciekawiony Kos przeskoczył dwa ostatnie stopnie, wszedł za nim i stanął we framudze jak wryty. Grigorij i Gustlik wpadli na niego, znieruchomieli, i przez sekundę patrzyli zaskoczeni, jak po podłodze przetacza się splątany kłębek rąk i nóg. Pies sprężył mięśnie do skoku.

– Nie rusz – rozkazał Janek, a jednocześnie podał komendę: – Łapiemy obu.

Skoczyli do przodu, rozerwali walczących. Gustlik chwycił Tomasza i trzymał go w podwójnym nelsonie, a Kos i Saakaszwili obezwładnili nieznajomego żołnierza. Zgrabny, w dopasowanym przez krawca drelichu, miał zatknięte za pas skórzane rękawice o szerokich mankietach. Nie wyrywał się, tylko dyszał ciężko i oblizywał językiem kroplę krwi z rozciętej wargi.

– O co poszło? – spytał Janek Tomasza.

– Konserwy chciał kraść.

Nieznajomy wzruszył ramionami.

– Mogę wam swoich dodać, jak jesteście głodni – powiedział wysokim, dźwięcznym głosem. – Puśćcie, przecież nie ucieknę. – Zwrócił się do Kosa: – I psa weźcie, bo mnie zeżre. Chciałem nastawić, bo spieszy się o sześć godzin. – Wskazał na wiszący pośrodku zegar z kukułkami, wciąż jeszcze cykający w ekspresowym tempie.

Gustlik puścił Czereśniaka, a ten, utykając, podszedł do ściany, otworzył szafkę i z rezonującego pudła wyciągnął ukrytą tam metalową puszkę.

– Akurat ten chciał regulować. Mało tu innych? – pogadywał rozcierając ramię.

Saakaszwili i Kos również puścili swego jeńca.

– Jeśli można wiedzieć – spytał zadziornie Janek – co kogo obcego obchodzą nasze zegary?

– Nie obcego – odpowiedział tamten.

Podniósł z podłogi polówkę z celofanowymi okularami nad daszkiem, wdział ją na bakier. Potem, masując nadgarstek i poruszając nadszarpniętą ręką, dodał wyjaśniającym tonem:

– Będziemy współdziałać.

Przyjął postawę zasadniczą, stuknął obcasami i lekko wysunął dłoń, a kiedy po sekundzie namysłu Kos podał mu swoją, przedstawił się:

– Kapral podchorąży Daniel Łażewski.

– Sierżant Jan Kos.

– Kuku – potwierdziła ze ściany drewniana zazula.

– Do mnie, jeśli krótko, to po prostu Magneto.

– Do mnie po prostu Janek. Skąd wiesz o współdziałaniu?

– Stary chce przed podejściem sił głównych most na kanale uchwycić.

Zegar spieszący się o sześć godzin i kwadrans skończył wystukiwać piątą i punktualny jak zawsze wszedł generał, a za nim w czarnym czołgowym kombinezonie krępy oficer o śniadej twarzy i kędzierzawej czuprynie, mieniącej się granatem jak skrzydło kruka.

– Widzę, że z dowódcą motocyklistów zawarliście znajomość.

– Tak jest, nawet bliższą – odpowiedział podchorąży, spoglądając zezem na Tomasza.

– A to porucznik Kozub, dowódca patrolu.

Kos odruchowo zrobił pół kroku na spotkanie, drgnęła mu prawa ręka, ale czarny nie zdradził zamiaru ściskania dłoni, tylko ostro spoglądając piwnymi oczyma lustrował załogę „Rudego”.

– Obywatelu generale – zaczął Kos – w Kreuzburgu...

– Zdążył ci już powiedzieć? – Dowódca udawał, że burczy. – Nie w samym mieście, ale na południe od niego betonowy most. – Na desce do prasowania rozłożył mapę, przycisnął jeden jej koniec wystygłym żelazkiem.

– Pozwólcie zameldować – przerwał znów Kos.

– Pilne? – generał niechętnie zmarszczył brwi i spojrzał na zegarek.

– Mów.

– Więzień obozu koncentracyjnego przy fabryce amunicji w Kreuzburgu doniósł, że oddział wartowniczy ma rozkaz ich wymordować tuż przed wyzwoleniem. Gdyby zaskoczyć esesmanów, organizacja bojowa obozu uderzy od wewnątrz na wachy...

– Gdzie on?

– W szpitalu. Ranny był i wycieńczony...

– Polak?

– Niemiec.

– Czemu eses ma zwlekać do ostatniej chwili?

– Fabryka robi przeciwpancerne pociski o zwiększonej sile przebijania.

Cztery tysiące więźniów... On przyniósł dokładny plan. – Podał dobytą z kieszeni szmatkę wielkości chustki do nosa, pokrytą misternym rysunkiem.

Generał oglądał ją w zamyśleniu, a potem wygładził dłonią arkusz mapy i żeby równiej leżał, przycisnął go z drugiego końca garnizonową czapką rotmistrza. Okuty daszek legł półkręgiem na Szprewie, a orzeł zawisł tuż nad ciemną plamą ogromnego miasta.

W otwartych drzwiach stanęła Lidka, ale nikt jej nie spostrzegł, bo wszyscy chcieli dokładnie mapę widzieć. Pochylający się Czereśniak odepchnął Jelenia, tamten szturchnął go w bok, a Tomasz myśląc, że to zachęta do zabrania głosu, powiedział to, czego się niedawno od plutonowego nauczył:

– Jakby się nie spieszyć do przodu, to więcej ludzi zginie.

– Tak – kiwnął głową generał, wpatrzony w mapę i ważący decyzję.

– Tak – powtórzył uzmysłowiwszy sobie sens wypowiedzi żołnierza i z zaciekawieniem patrzył chwilę na młodego Czereśniaka. – Po ojcu widać taki jesteś filozof, ale masz rację.

Kos też podniósł wzrok na Tomasza i ponad jego pochyloną głową dostrzegł Lidkę, która wspięta na palce posyłała mu uśmiech i całusa. Uniósł rękę w cichym pozdrowieniu. Dziewczyna była ta sama, a jednocześnie inna.

Nie mógł zrozumieć, na czym to polega. Może włosy jakoś inaczej czesze, może mundur lepiej dopasowany? Oni tam przy sztabie mają różnych szewców, krawców...

Tymczasem generał ostro zatemperowanym ołówkiem zmienił ku północy kierunek najdalej wysuniętej czarnej strzały na mapie i zwrócił się do oficera:

– Wszystko, Kozub, jak przedtem, tyle że nie most, lecz ludzie.

Wydłużysz skok jeszcze o dziesięć kilometrów i po cichu musisz sforsować kanał.

– Jasne, towarzyszu generale.

– Przeniknąć, opanować, utrzymać do podejścia wojsk własnych – ostrym, zdecydowanym głosem rozkazywał dowódca. – Dla wykonania zadania wydzielam samodzielny patrol rozpoznawczy, w którego skład wchodzi pluton motocyklistów pod dowództwem Magneta, dwa ciężkie czołgi porucznika Kozuba i wasza załoga.

– Jako... – Saakaszwili zaciął się, z trudem przełknął ślinę – jako desant? – wydusił z siebie pytanie.

– Prawda, jeszcze nie mówiłem. – Generał klepnął się po kieszeni na piersi, wyjął kopertę i podał Kosowi. – Masz list. Był ojciec na tamtym brzegu, ale już was nie zastał. Zostawił pudełko od Pomorzan i ruszył na Szczecin.

– Co zostawił? – zdziwił się Kos, nieruchomiejąc z nożem w ręku, którym chciał rozciąć kopertę.

– Pudełko – powtórzył dowódca ze śmiechem. – Pamiętacie przecież, jak na zabawie w Gdańsku na czołg zaczęli zbierać. Wtenczas, co Franek Wichura i Grigorij Saakaszwili zakochali się w takich ładnych bliźniaczkach. Nawet fotografie przez ojca przysłały... – Dowódca szukał zdjęć w swojej torbie polowej.

– Nowy? Dla nas? Gdzie? – niczym szybkostrzelne działo wykrzykiwał pytania Gruzin, jeszcze nie dowierzając, ale już półprzytomny z radości.

– W podwórzu – odpowiedział generał z udawanym spokojem. – Myślałem, żeście słyszeli, jak podjeżdżał.

Saakaszwili skoczył do okna, za nim reszta załogi. Pod murem stał czołg – nowiutki, wprost z fabryki, nawet farba, podobna do wiosennych liści, nigdzie nie była zadrapana. Bielał na boku napis: RUDY, tylko odbitych rąk brakowało. W otwartym włazie mechanika siedział Wichura i podnosząc twarz ku górze, wołał:

– Cześć, chłopaki!

Chciał im pomachać ręką i swym zwyczajem stuknął głową o długą lufę potężnej armaty.

Ze znieruchomiałej przy oknie załogi pierwszy oprzytomniał Saakaszwili, rzucił się do drzwi i nie dostrzegłszy Lidki, choć mało na nią nie wpadł, zniknął, jakby go wymiotło. Za nim, zasalutowawszy w biegu generałowi, potętnił Jeleń i przebiegając głasnął dziewczynę po włosach. Tomasz wsunął do kieszeni konserwę, chwycił z kąta plecak, a z mapy rotmistrzowską czapkę.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю