355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 27)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 27 (всего у книги 58 страниц)

34. Hermenegilda z wody

Zasiedli przy stole poważnie, jakby w sztabie dywizji, a generał nawet położył na środku swoją mapę. Grigorij trącił w bok Gustlika i pokazał mu oczyma, że nie tylko na lądzie, ale i pośród niebieskości morza są różne znaki taktyczne. Ponieważ Kalita już przy bramie zdążył zameldować o gotowości szwadronu do wymarszu, więc teraz tylko wąs stroszył i postukiwał nogą o podłogę, od czego leciutko dzwoniła ostroga.

– Referujcie, Kos – powiedział generał.

Nie kazał meldować, tylko jak szefa sztabu poprosił: „referujcie”. Janek zerknął, czy usłyszała Lidka, siedząca nieco z boku przy swojej radiostacji, i odpowiedział odrobinę głośniej, niż było trzeba.

– W wozie i na ciężarówce półtorej jednostki ognia. Zbiorniki pełne i beczka ropy w zapasie. Możemy ruszać choćby zaraz i bez tankowania osiągnąć...

– Zaczekaj – generał przerwał mu niechętnym gestem. – Już powiedziałem, kiedy ruszymy. Teraz chcę wiedzieć, czy nie zauważyliście czegoś, co mogłoby wskazać, gdzie hitlerowcy mają zamiar przeprowadzić akcję? Czy podczas ostatniej nocy na waszym odcinku niczego nie dostrzegliście od strony morza?

Chwilę trwało milczenie, tylko dzwoniła ostroga, a z głośnika włączonej radiostacji leciutko popiskiwały sygnały Morse’a.

– Sprawdzałem czaty. Noc nie ciemna i widać byłoby, jakby kto płynął po wodzie – rzekł dowódca szwadronu.

A jeśli pod wodą? – niespodzianie spytał generał. – Kto na ten temat?

Szarik, wędrujący z wolna wokół stołu, podszedł akurat do Grigorija, warknął i zaszczekał.

– Ciszej. Nie ciebie pytają – skarcił go Gruzin.

Pies przemknął mu pod ręką, wyciągnął jakąś szmatę z kieszeni kurtki i przytrzymując łapą, począł szarpać zębami. Warczał przy tym z taką złością, jakby dopadł wroga.

– Każ mu leżeć – zwrócił się generał do Janka.

Kos przysiadł obok psa.

– Daj. No mówię ci, daj – rozprostował niebieskie sukno, obejrzał i położył na stole. – Okazuje się, że Szarik warczy na temat.

Generał wziął czapkę, przyglądał się złoconemu napisowi „Kriegsmarine”, a potem podniósł pytający wzrok na Saakaszwilego.

– W południe znalazłem. Na naszym odcinku, ale to przecież jeszcze z marcowego odwrotu.

– Nie z marcowego – wtrącił Janek. – Pies świeży zapach czuje.

Lidka sprawdziła dyskretnie, czy haftki pod szyją dobrze zapięte, podciągnęła kołnierzyk w górę, a potem dopiero zameldowała:

– Wołali dziś przez radio: „Hermenegilde, komm”. Może to jakiś okręt?

Generał się uśmiechnął, w zakłopotaniu postukiwał kostkami palców po stole.

– A więc jednak był tu ktoś nie zauważony.

Kalita i Kos wstali jednocześnie.

– Obywatelu generale – zaczął Janek – naturalnie jestem winien, choć to co najwyżej pojedynczy zwiadowca. Ale jeśli będzie desant, to nie przejdzie: nasz czołg, siedemdziesiątkaszóstka, erkaemy ułanów...

– Jeśli Niemcy wysadzą desant, to puścicie ich w głąb, bo inaczej nie dowiemy się nigdy, czego szukają. A dopiero potem trzeba nie wypuścić. – Generał zrobił pauzę, wstał i wsuwając swoje papiery do mapnika, spytał:

– Macie jeszcze coś do mnie?

– Meldowałem względem mego wrześniowego dowódcy – przypomniał wachmistrz.

– Proście.

Kalita otworzył drzwi do drugiego pokoju i wpuścił rotmistrza, który w milczeniu stanął na baczność przed generałem. Chwilę mierzyli się wzrokiem – choć obaj polscy żołnierze, byli przecież jednak z różnych armii. Generał wyciągnął rękę.

– Prosimy na razie w goście, nie do akcji. Sądzę, że za dwa, trzy dni potrafię w sztabie armii uzyskać przydział dla pana.

– Dziękuję.

Cały czas obok stał Jeleń wyczekując sposobnej chwili i teraz udało mu się zastąpić drogę odchodzącemu.

– Oni dziś, panie generale – zapewnił, robiąc dłonią ruch podobny do płynącej ryby.

– Niemcy? Skąd wiesz?

– Bo żech taka ciotka mioł. Dzisiok po północy będzie trzynasty. To jest świętej Hermenegildy.

Naftowa lampa, ustawiona na drewnianej skrzynce z amunicją, oświetlała radiostację i twarz Lidki, podtrzymującej lewą ręką słuchawkę przy uchu.

Obok z łokciami na stole, z głową opartą na dłoniach siedział rotmistrz.

– Na pułk brakło – powiedział cicho, patrząc na nadajnik.

– Słucham?

– Ja do siebie. Pani wybaczy.

Dziewczyna uśmiechnęła się przyjaźnie.

– Przepraszam – powtórzył oficer i pragnąc podtrzymać niezręcznie zaczętą rozmowę, spytał: – Czy pani dawno zna generała?

– Strasznie dawno. Półtora roku. Był dowódcą naszej brygady pancernej.

– Ma rosyjski order.

– Radziecki. Za bitwę pod Kurskiem. Jeszcze z Armii Czerwonej – wyjaśniła Lidka, nie zdając sobie sprawy z sensu pytania.

Energicznie szarpnięte, otworzyły się drzwi. Płomień w lampie zachybotał, przygasł i rozjarzył się znowu.

– Z generałem.

Zdjął polówkę, otrzepał ją z kurzu o kolano i rzucił na ławę. Kawaleryjski karabinek oparł o stół.

– Ta–ti–ti, ti–ta–ti – wywoływała Lidka łańcuszkiem okrągłych i podłużnych dźwięków, nasłuchiwała sekundę i szczęknąwszy kontaktem, podała mikrofon Kalicie.

– „Baca”, ja „Ryży Koń”. Wszystko gotowe na powitanie ciotki.

Odbiór.

– Zrozumiałem. Odbiór – usłyszeli z głośnika zniekształcony głos generała.

Wachmistrz oddał mikrofon. Z ławy pod ścianą podniósł wiadro z wodą i trzymając je oburącz, pił długo.

Oficer wziął karabinek do ręki, wyjął łódkę, sprawdził, czy nie ma naboju w lufie, i spuściwszy iglicę, poruszył zamkiem.

– Klekoce – powiedział do Kality.

– Mosin, dziewięćdziesiąt jeden trzydzieści – wyjaśnił tamten, nie chwyciwszy, o co chodzi.

– Radomski mauzer nie klekotał.

– Ale ten się piachu nie boi. Sypnę choć garść, potrząsnę i będę strzelał – Kalita pokazywał gestami.

Rotmistrz wstał z ławy, ujął swego dawnego podwładnego za łokieć i powiódł w stronę otwartego, lecz zawieszonego kotarą okna. Wprowadził go na drugą stronę zaciemniającego koca i przysiadając na parapecie, spytał:

– Różne rzeczy mówili w oflagu i potem też słyszałem od ludzi...

Powiedzcie mi, Kalita, czy prawda, że w Polsce po miastach rosyjskie komendy wojskowe...

– Póki front, muszą być.

– Że w lasach partyzanci.

– Panie rotmistrzu – serdeczny i życzliwy do tej pory ułan wyprostował się i głos mu stwardniał – partyzanci to byli w lasach, póki Niemcy naród gnębili...

Wartownik u bramy, który cały czas chodził tam i z powrotem, przystanął nagle, podrzucił karabin na „gotuj broń” i krzyknął:

– Stój! Kto idzie?

– Swój – odpowiedział dziewczęcy głos od strony szosy. – Sierżanta Kosa choczu widiet’!

– O rany, Marusia!

Lidka trzasnąwszy drzwiami wyskoczyła z domu, podbiegła do wartownika.

– Puść, puść ją, kochany. To przecież Ogoniok!

Nim chłopak zdążył odpowiedzieć, obie dziewczyny już się ucałowały na powitanie i szły w kierunku domu.

– Kiedy ja ich regulaminu nauczę? – mruknął Kalita do rotmistrza i zawołał: – Hej, przy bramie! Na posterunku stoisz, synku?

– Tak jest, obywatelu wachmistrzu.

– Bez zezwolenia dowódcy obcych wpuszczasz? Ułan, napiszcie do mamy, cholerny świat, żeby się za was modliła, bo ja was...

– Panie wachmistrzu, panie wachmistrzu! – przymilnie wołała Lidka, postukując go w ramię przez zasłonę, a kiedy kawalerzysta wyszedł spod zaciemnienia, przedstawiła go koleżance: Dowódca szwadronu ułanów...

Narzeczona sierżanta Kosa.

Kalita, podtrzymując lewą ręką szablę, trzasnął obcasami i ostrogami zadzwonił.

– Miło poznać.

– U mienia do utra propusk. Chciałabym Janka zobaczyć.

– Jak zejdzie z linii czat – odpowiedział surowo wachmistrz. – A tymczasem proszę tu czekać, nigdzie się nie oddalać.

Wcisnął czapkę, wziął oparty o stół karabinek i wyszedł. Przed drzwiami stał chwilę, czekając, żeby oczy do mroku przywykły. Nie patrząc otworzył zamek i wcisnął łódkę naboi do magazynka. Do dziś był prawie pewien, że w tym nowo narodzonym Wojsku Polskim on właśnie, wachmistrz Kalita, reprezentuje nie tylko przedwojenny fason i karność, ale i poglądy starej kadry. Tych parę słów, które przed chwilą z rotmistrzem zamienił, dowiodło, że dla tamtych przestał być całkiem swój, bo skoro rotmistrz, własny, Kality, rotmistrz, takie pytania stawia...

Postanowił domyśleć to za dnia, kiedy będzie jasno, a tymczasem ruszył w stronę morza. W wąskim rowie łączącym szabla zawadzała, czepiała o boki wykopu gacone wikliną. Zza zakrętu wartownik wystawił lufę automatu i szybko cofnął poznawszy idącego.

W przykrytym siecią okopie armatnim było trochę luźniej, a obok działonowego nawet tyle miejsca, żeby wygodnie przysiąść na skrzynkach.

– Przed kwadransem błysnęło na samym horyzoncie i to wszystko – zameldował młody kapral. – Na urodzaj błysnęło. Kalita podniósł słuchawkę polowego aparatu, zrobił pół obrotu korbką i spytał:

– Co u was?

– Blice idom, panie wachmistrzu – odpowiedział Gustlik, siedzący wśród gałęzi niskiej, ale rozłożystej sosny, pogiętej nadmorskimi wiatrami. – Koń się wom grzmotu nie boi?

Jeleń chwilę czekał na odpowiedź, dmuchnął w mikrofon i zawiesił słuchawkę na sęczku.

– Zły.

– To czemu konia się czepiasz? – mruknął Janek rozparty obok w rozwidleniu konarów.

– Jo też za godzina będę zły na tej gałęzi. Ogromnie ciśnie.

– Z większej wysokości dalej widać. – Kos podniósł lornetkę, przepatrzył horyzont. – Tyle że naturalnie nikt tej nocy nie przypłynie.

– Przyjdą – zapewnił Gustlik. – Trzynastego Hermenegildy.

Zawsze? na początku był tłusty, dobrze podsmażony krupniok...

– Krupnik – poprawił Janek, nie odejmując szkieł od oczu – Taki jak ten, co to cię pod Studziankami w zupę postrzelili.

– Nie. – Jeleń zamachał rękami i mało nie spadł z drzewa. – Krupniok to jest tako kiszka czarną kaszą napchana, a do tej kaszy... – urwał i dodał ściszonym głosem: – Krucyfiks, już się warzy.

– Gdzie?

– Schow ta lupa i patrz blisko.

Nie dalej niż półtora kabla od brzegu powstał pienisty krąg na wodzie: łamała się fala jakby o kamień podwodny, ale wyżej sterczał maszt, a od niego srebrzyły się skośne dwa druty. Wszystko to z wolna unosiło się w górę. Obaj tak byli zaskoczeni, że przez chwilę patrzyli bez ruchu.

– Zobaczą nas.

– I zdejmą jak gruszki. Spadomy?

– Skacz – zdecydował Janek i sam przewinąwszy się pod konarem zsunął błyskawicznie po pniu.

Tuż obok klapnął Gustlik i legł płasko na ziemi. Patrzyli na coraz bardziej wynurzający się okręt. Piana tańczyła wokół działa na przednim pokładzie, słyszeli jej niespokojny szelest poprzez szum morza.

– A telefon ostał, ptaszki pogadają – stwierdził Jeleń.

– Cholerny świat – zmartwił się Janek.

Dobywszy z mapnika blok meldunkowy skreślił po ciemku parę słów, a potem gwizdnął cicho.

Spod pagórka odległego o dwa metry od sosny wyłonił się łeb ze sterczącymi uszami i wilczur szybko wpełznął między leżących.

– Do wachmistrza! – rozkazał Kos.

Szarik patrzył w morze, obserwował zdumiony, jak z włazu wychodzą na pokład ludzie, rzucają pontony na wodę. Warczał cicho i szczerzył zęby.

– No już – Janek klepnął psa lekko po karku.

Wilczur odpełznął trochę do tyłu, dał nura za wydmę i ruszył galopem po piachu. Na ścieżce, którą w południe wracali z brzegu Grigorij i Lidka, zatrzymał się na sekundę. Zobaczył, że pontony spuszczone z pokładu okrętu przebyły już połowę odległości do brzegu, i pobiegł dalej.

Trasa nie była łatwa: łapy grzęzły w piasku, musiał omijać zasieki z drutu kolczastego, przeskakiwać leje lub zsuwać się na ich dno. Nim jednak minęła minuta, wpadł do artyleryjskiego okopu, przeszukał go błyskawicznie, zajrzał nawet do amunicyjnych schronów i rowem łączącym ruszył dalej, wybiegł na podwórze.

W stajni stało parę koni przy żłobach, podzwaniały łańcuchami, przeżuwały sieczkę. Dyżurny ułan przyjaźnie zawołał, ale wachmistrza nie było. Może w takim razie w domu? Drzwi zamknięte, więc skok na klamkę i do środka. Teraz łapami na ławę i najpierw służbowe szczeknięcie do wachmistrza, a dopiero potem, gdy tamten wyjął spod obroży kartkę z meldunkiem, można się serdecznie przywitać z Marusią, pocałować jej ręce przywracające zdrowie.

– Szarik, kochany, ja też się cieszę. Gdzie zostawiłeś Janka? Idzie tutaj?

– Kto inny idzie – odpowiedział Kalita i przykręciwszy knot, zgasił dmuchnięciem lampę. – Teraz bez rozkazu ani słowa, ani ognia.

Lidka nie tracąc czasu stukała kluczem, wywołując generała.

– „Baca”! „Baca”, tu „Ryży Koń”. Przekazuję mikrofon.

– Hermenegilda wychodzi z wody – zameldował wachmistrz.

Od podwodnego okrętu odbiły ostatnie gumowe pontony.

Marynarze jeszcze wspinali się z pokładu na kiosk, a długi wrzecionowaty kadłub już począł się zanurzać, cieniał, stopniowo niknął pod falami. Ostatni z załogi, do pasa zanurzony we wnętrzu, luzując zatrzask włazu, spoglądał w stronę plaży. Z tej odległości grupy desantowe, wysadzone wcześniej, musiały być dla niego prawie niedostrzegalne.

Ze szczytu wydmy, spod sosny o koronie rozgiętej na boki morskimi wiatrami, także zacierały się kształty wśród fal i tylko szarym pasmem kipiała woda pod wiosłami ostatnich lądujących. Bliżej jednak, na cielistym tle brzegu wszystko odcinało się dokładnie.

Po plaży, w odległości wyciągniętych ramion jeden od drugiego, pełzli saperzy, wysuwali przed siebie okrągłe pierścienie poszukiwaczy min, przekłuwali piach stalowymi drutami.

Kiedy wymacali ścieżkę prowadzącą między wydmy, zatrzymali się.

Jeden przyklęknął i dał znak ręką, że droga wolna. Zerwała się trójka szperaczy, wyszła na czoło.

Chwilę trwała cisza, w której słychać było tylko fale i miarowy szelest – to u samego brzegu marynarze przysypywali piaskiem ponton przewrócony do góry dnem. Już go prawie nie widać, stał się płaską górką na plaży.

Od strony wydm dwa razy krótko błysnęły latarki. Nieruchomi do tej pory wtopieni w piasek żołnierze desantu podnieśli się i łańcuszkiem, jeden za drugim ruszyli w głąb lądu.

Z odległości paru metrów, widziani oczyma leżących na ziemi, zdawali się wszyscy ogromnego wzrostu. Byli w łaciatych maskujących kombinezonach, a spod siatek na hełmach sterczały nadmorskie trawy. Nieśli gotowe do strzału automaty i erkaemy. U boku wisiały noże, za pasy mieli zatknięte granaty. Stąpali ostrożnie, wilczym chodem zwiadowców, nie w nogę, a jednak w wyraźnym rozkołysanym rytmie.

Tylko jedna grupa – dziewięciu ludzi – wyróżniała się od innych krokiem równiejszym, mniej ostrożnym. I ubrani byli inaczej – w czarne spodnie i kurtki, w czołgowe ochronne hełmy. Za nimi jeszcze tylko ubezpieczenie tyłowe i cisza.

O dwa metry od wypełnionego mrokiem śladu, który został po Niemcach, uniosła się krawędź brezentowego płaszcza–namiotu i ponad okopem zjawiły się dwie głowy.

– Myśloł żech już, że mi kiery na ucho nadepnie – użalił się Gustlik i dodał wesoło: – Na „Rudego” żadnej loftki nie mają, sam śrut.

– Ale po co oni ze sobą czołgistów prowadzą? – dziwił się Janek.

Wyskoczyli z okopu i szybkimi ruchami odpięli z kołków zbocze pobliskiego pagórka, a dokładniej – krawędź płachty maskującej czołg.

Gustlik wspiął się na gąsienicę, przerzucił brezent za wieżę, zesunął płachtę z obróconego do tyłu działa. Janek podważył nożem uchylony przedni właz, dźwignął go palcami i wsadził głowę do środka.

We wnętrzu pod zamkiem armaty siedzieli na skrzynkach z pociskami Grigorij, Tomasz i Wichura. W świetle malutkiej żaróweczki, używanej do podświetlania celownika, dwaj rżnęli w sześćdziesiąt sześć, a Czereśniak kibicował. Nie spostrzegli nawet, że ktoś zagląda. Kos zerwał z głowy hełmofon, trzepnął nim między grających. Odskoczyli jak od granatu.

– No czego? – skrzywił się Wichura, macając guza na czaszce, którego nabił sobie o pancerz. – Nie możesz powiedzieć, żeby kończyć?

– Miałeś zostać z Lidką przy radiostacji.

– Nie czas na ksiuty. Pojadę z wami.

Saakaszwili jak wąż prześliznął się na swoje miejsce i spytał, kładąc ręce na drążku:

– Ruszamy?

– Czekaj. Są jeszcze za blisko.

Wachmistrz Kalita oglądał ten sam desant z góry, z perspektywy siodła.

Niemcy przebrnąwszy nadmorskie wydmy wyszli na pole. Nie zmienili szyku, tyle że łańcuszek popękał na kolumienki drużyn. Jeden z nich, oficer zapewne, obok którego szedł żołnierz z radiostacją na plecach i dwu łączników, dał znak ręką. Drużyny przyspieszyły kroku, stopniowo nikły za niewielkim pagórkiem.

Wówczas spoza stogu wypadli dwaj kawaleryjscy szperacze, pokłusowali za desantem.

Kalita czekał jeszcze chwilę za wysoką, rozkwitłą już grzędą tarnin, potem ruszył konia, a za nim wyjechał trębacz, prowadzący na podwójnej lince wilczura. Złożywszy ręce przy ustach Kalita krzyknął trzykrotnie jak puchacz. Szwadron wysypał się z ukrycia na pole, rozciągnął półksiężycem i ruszył śladem szperaczy. Gdy dojeżdżali do szosy, wachmistrz dał znak ręką, a trębacz pochylił się w siodle.

– Pora – powiedział i wypuściwszy z dłoni jeden koniec linki, wyciągnął ją z obroży.

Szarikowi dwa razy nie trzeba było powtarzać – zawrócił i pocwałował do swoich. Trawy zmoczyły mu sierść, przyjemnie chłodziły boki. Prawy bark drapnął kolcem zaczajony w mroku krzak tarniny i zaraz potem mignęły pnie nadmorskich sosen. Równocześnie z szelestem piasku pod łapami usłyszał niski pomruk „Rudego” pracującego na wolnych obrotach.

Jednym susem wpadł w otwarty właz mechanika i czołg natychmiast ruszył, rozpędzał się, wyrzucając coraz wyższe fontanny piachu.


35. Pod ziemią

Kiedy wachmistrz powiedział do Marusi „kto inny idzie” i zameldował generałowi o wychodzącej z wody Hermenegildzie, Lidka miała zamiar prosić, żeby przysłał kogoś do obrony, sam żeby daleko nie odchodził, albo choć Szarika zostawił. Ale Kalita szybko wyśliznął się za drzwi, pies za nim i tyle ich obu widziała. Jeszcze z podwórza dobiegło stłumione zawołanie, lekki skrzyp siodeł i stukot kopyt, a potem zapanowała cisza.

Właśnie ta długa cisza była najgorsza. W mroku czas mijał powoli, a nawet „Bacy” nie mogła wywołać – po meldunku o lądowaniu radiostacja miała czterdzieści minut milczeć jak pień.

– Żeby tamtych nie spłoszyć – po ciemku wyjaśniła szeptem Marusi i opowiedziała, jakie dostali zadanie. – Mamy ich wpuścić, wybadać, po co przyszli, i dopiero potem wziąć do niewoli.

Obie przyklękły na podłodze u otwartego okna z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału. Nie rozmawiały, żeby lepiej słyszeć, co się dzieje na dworze, ale miały w uszach tylko własne oddechy i szybkie łomotanie serc. Potem niedaleko i bardzo głośno ryknął silnik.

– „Rudy”! – zawołała Ogoniok.

Czołg chwilę pracował w miejscu, ale zaraz potem ruszył, mruczał coraz dalej i ciszej, aż wreszcie utonął w nocy, choć przecież rosa niesie głosy daleko.

– Zostałyśmy same – stwierdziła radiotelegrafistka.

– Niezupełnie. – Marusia obejrzała się na rotmistrza, który cały czas stał nieruchomo w głębi ciemnego pokoju.

– Jakby desant wrócił, trojga też będzie mało.

– „Rudy” i ułani nie puszczą.

– Żeby nie moja katarynka, można by przejść do artylerzystów. Zawsze byłoby weselej. – Lidka rozpięła kołnierz pod szyją. – Parna ta noc.

– Grzmiało... Ojej, jakie ładne! – sanitariuszka zobaczyła bursztynowe serce na czarnej wstążce.

– Najpierw obiecywał być ze mną Wichura... – Lidka szła jeszcze tropem swych myśli. – Jak tak, to ślepiami przewraca, a teraz na czołgu pojechał.

– On ci podarował?

– Nie – zaprzeczyła spostrzegłszy, że może choć trochę odpłacić za sercowe porażki, i dodała szybko. – Kto inny.

– Grześ?... Gustlik?...

– Nie zgadłaś...

Na linii horyzontu strzeliła w górę czerwona rakieta, za nią wyskoczyły dwie bliższe. Świetlny rumieniec wolno spływał po twarzach obu dziewczyn.

– Jak do piątej nie wrócą, to się miniemy – powiedziała smutno Marusia. – A może im tam sanitariuszka potrzebna?

– Wachmistrz kazał nigdzie nie wychodzić – wtrącił milczący dotąd oficer.

Dziewczyny obejrzały się w głąb izby, gdzie stał w narzuconym na ramiona płaszczu. Poruszał białymi dłońmi, zacierał ręce, jakby mu było zimno, a może w ten sposób chciał opanować drżenie palców.

Ogoniok zdecydowała, że trzeba tego człowieka czymś zająć, choćby o coś zapytać, żeby przestał myśleć o tym, o czym myślał. Wiedziała, co znaczą takie niespokojne dłonie. Podobnie jak on zachowywali się najodważniejsi żołnierze, gdy po ranieniu zabierano im broń i zostawali z pustymi rękami wobec niebezpieczeństwa.

Uprzedziła ją Lidka, która stwierdziwszy, że fryce są już gdzieś daleko i nasi przydepnęli im pięty, czego dowodem rakiety, zaprosiła oficera do stołu i poczęła wypytywać o rozmaite rzeczy, które były dawniej. Odpowiadał chętnie, pełnymi zdaniami, językiem eleganckim, lecz jakby odrobinę przykurzonym przez te pięć lat niewoli.

– A bale? Ile urządzano bali co roku?

– Bywało naturalnie rozmaicie, ale nie mniej niż kilkanaście. Trzy jednak wśród nich były najważniejsze, największe i najbardziej dystyngowane – sylwestrowy, maskarada i na pułkowe święto – mówił rotmistrz siedząc na ławie, i temat mu się rozwijał gładko, a Lidka wciąż zagadywała o nowe szczegóły.

Z bardzo daleka dobiegło niewyraźne echo ciężkiego wybuchu. Marusia, oparta o framugę otwartego okna, drgnęła, lecz zasłuchana nie rzekła ni słowa.

– Suknie do ziemi i naszyjniki – wtrąciła zapatrzona w opowiadającego Lidka, dotykając palcami swego bursztynowego serduszka.

– Czy szabla w tańcu nie przeszkadza?

– Broń, proszę pani, należy pozostawić w domu, tak jak kobiety przed wyruszeniem na wojnę.

– To znaczy nas pan nie uważa za kobiety? – ruszyła do ataku zalotna radiotelegrafistka.

– Wojna jest brudna, krwawa. Pociski armat czołgowych, tratujące ludzi gąsienice... – Ręce oficera, leżące spokojnie na stole, znowu poczęły drgać, lecz spostrzegł to i ukrył je przed wzrokiem dziewcząt. – Kobiety powinny zachować nie okaleczone serca i czyste spojrzenia na powitanie wracających pod dach...

– To może dawniej. A teraz nie ma dachów. Spalone – przerwała mu Marusia i usłyszawszy drugi, wyraźniejszy huk eksplozji, dodała: – Może pan ma rację i gdzieś powinny być takie kobiety, ale Lidka czy ja... Czemu ja z „Rudym” nie pojechałam?...

Kos i wachmistrz jeszcze za dnia ustalili system najprostszej sygnalizacji, kreśląc na mapie cztery prawdopodobne trasy desantu w głąb lądu i dając trzem nazwę. Ostatnia, ich własna droga nad morze, pozostała bezimienna.

Ponieważ Szarik przyniósł pod obrożą czystą kartkę, Saakaszwili prowadził czołg w stronę folwarku i bitewnego pola swej kawaleryjskiej szarży. Jechał ostro, gdyż była umowa, że nim się zbliżą do przeciwnika, napotkają patrol ułanów.

Spory odcinek szli szosą z szybkością powyżej czterdziestu na godzinę.

Kawał drogi przeskoczyli raz dwa i widać już było na tle nieba potężne konary dębowej kępy u rozstaju, kiedy podejrzanie zadzwoniła prawa gąsienica i ledwo mechanik zdążył wyhamować – pękła.

Kos nawet nie podał komendy, bo po co, skoro i tak wszystko wiadomo.

W milczeniu wzięli się do roboty. Oszczędzanie słów w podobnych sytuacjach było tradycją załogi jeszcze ze studziankowskich czasów. Praca szła sprawnie, tyle że nowy trak, zakładany na miejsce rozdartego, też był nie pierwszej młodości. Wbili jeden sworzeń, kiedy w lesie załomotały gwałtownie kopyta, spomiędzy drzew wypadł trębacz i dwu ułanów.

Zobaczywszy czołg, ostro ściągnęli wodze.

– Pan wachmistrz pytają, czemu nie jadą? – zawołał zdyszany sygnalista.

– Motor nowy, łapcie stare. – Grigorij rozłożył ręce. – Podkuć musimy konia.

– A co Niemcy? – spytał Janek.

– Jedni gospodarzą w tym folwarku, cośmy się spotkali, a inni weszli w krzaki na górze i jakby się w ziemię zapadli.

– W ziemię? Krety czy co? – zakpił Wichura.

– Ten bunkier na samym czubku, pamiętosz? – podpowiedział Jeleń.

– Leśniczy, którego zadźgali, mówił, że tam jest coś pod ziemią... – przypomniał sobie Kos.

– Pan wachmistrz pytają... – powtórzył trębacz.

– Czekaj, sam mu powiem – przerwał dowódca „Rudego” i zdecydował: – Karciarze zostają i kończą robotę. Jakby szkopy wracały, to blokujcie ogniem szosę – rozkazał. – A plutonowy Jeleń i szeregowiec Czereśniak zabiorą się ze mną na koniach.

Trębacz zrozumiał, wyjął nogę z lewego strzemienia i podjechał bliżej.

Janek chwycił za łęk siodła wskoczył za plecy sygnalisty. Za jego przykładem poszli Tomasz i Gustlik. Szarik przyglądał się z zainteresowaniem tej nagłej odmianie środka lokomocji, warknął nawet niechętnie, że mu nie przydzielono wierzchowca, ale ruszył kłusem za końmi.

Patrząc za odjeżdżającymi Wichura zadeklamował:

– Zostać samemu na szosie i w nocy, to lubię, rzekłem, to lubię.

– Wiersze?

– A coś myślał. Mówiła mi Lidka, żeś ją po gruzińsku rymami czarował. Ja też potrafię.

– Jak potrafisz, to dźwigaj, wyrównać trzeba. – Grigorij pokazał, jak ma chwycić za sworzeń wetknięty w trak zerwanej gąsienicy. – Nasze szczęście, że ci z desantu nie mają z czego w czołg przygrzać.

– Chyba żeby granatem cisnęli.

– Nie podejdą. Stąd ostrzał dobry.

Podwójny ciężar zmęczył konie, coraz częściej przechodziły w stępa i nim przybyli na miejsce, wiatr zegnał chmury z księżyca, pojaśniało. Tak było, jak przewidywał Gustlik – na wzgórzu, z którego parę dni temu zobaczyli tabor w folwarku i stado krów, czekał Kalita, a parę metrów dalej szarzała obła kopuła, przyrzucona maskującą siecią drucianą z plastykowymi, łaciatymi liśćmi. Na betonie czernił się owalny obrys zatrzaśniętego włazu, a obok płytkie draśnięcia pozostawione przez rykoszetujące armatnie pociski.

Wachmistrz pokrótce opisał sytuację i zakończył ponuro:

– Bez saperów nie da rady. Albo wołać pomocy, albo czekać, póki Niemcy wracając nie wyliżą.

– A jeśli jest drugie wyjście? – spytał Kos. – Gdzieś na przykład w rejonie folwarku, który obsadzili?

– Folwark też blokujemy: dwunastu ułanów i trzy erkaemy.

– Czekajcie, niech popatrzę.

Kryjąc się między krzakami, Janek zeszedł po zboczu pagórka ku folwarkowi. W wąskim jarze stał luzak trzymając za uzdy cztery konie. W prawo od niego było zamaskowane stanowisko erkaemu i trzech ułanów w płytkim, świeżo wyrytym okopie. O dwieście metrów dalej księżyc oświetlał puste podwórze folwarku. Dochodziło stamtąd rytmiczne kucie, jakby kto łomem ścianę kruszył.

Z drzwi obory, nie zdając sobie sprawy, że ktoś go śledzi, wyszedł Niemiec i ruszył w stronę studni. Erkaemista długo prowadził go na końcu lufy, a wreszcie mruknął tak głośno, że Kos usłyszał:

– Zdjąłbym.

– Wachmistrz łeb by ci urwał – odpowiedział mu amunicyjny. – Czekać trzeba.

– Co oni tak stukają?

– Idź, zobacz.

– Sam idź, jakeś mądry.

– Mnie nie ciekawi.

Janek wiele by dał, żeby wiedzieć, czemu Niemcy stukają, czego szukają w folwarku i pod ziemią. Nie tylko dlatego, że generał nakazał rozpoznanie zamiaru przeciwnika, ale i po to, by móc odgadnąć, co wróg dalej uczyni. Nie rozumiejąc sytuacji można takie głupstwo palnąć...

Rozzłościła go głupawa odpowiedź amunicyjnego z obsługi erkaemu.

Niewiele można zwojować z takim żołnierzem, którego „nie ciekawi”. Kiedy wrócił, powiedział do Kality ostrzej niż powinien:

– Trzeba było nie pozwolić im wleźć pod ziemię, albo posiać za nimi kogo...

– Tego nie znajdzie w żadnym regulaminie, żeby kawaleria miała prowadzić pościg pod ziemią. I niby jak, skoro właz się nie otwiera?

– Sprawdzimy jeszcze. A wy tylko potem dokładnie o wszystkim generałowi zameldujcie.

– Jasne. Także o uszkodzeniu czołgu. Koń nie stanie na środku drogi bez dania racji.

– Idziemy – rzucił Kos do Jelenia i Czereśniaka.

Nie wiedząc jeszcze, co robić, odprowadził ich za drzewa i wszyscy czterej razem z Szarikiem przylegli o parę metrów od zatrzaśniętego włazu do bunkra. Tomasz, jedyny, który się wybrał z plecakiem, ściął kozikiem brzozową gałązkę, przysposabiał ją sobie pod naramiennik jako maskowanie.

– Jak zaroz nie wylezą, to zasnę – szeroko ziewając szepnął Jeleń. – Dołbyś mi ten majdan pod głowa – pociągnął plecak ku sobie.

– Twardy. – Czereśniak uśmiechnął się.

Trotyl! Trotyl trzeba zawsze ze sobą nosić, postanawiał w duchu Kos, choćby parę kostek. Jedna za drugą przemykały mu myśli przez głowę, ale żaden projekt otwarcia bunkra nie był realny.

Nikt z ludzi nie mógł tego zauważyć, ale Szarik poczuł, że jego pan się martwi. Trącił go nosem w rękę, a potem drapnął łapą po cholewie buta i pokazał w stronę tego, co wydawało mu się kamieniem, a teraz zaczynało być trochę podobne do łysego jeża.

– Patrzcie – szepnął Janek.

W betonowej szczelinie, dwa metry powyżej włazu, błysnęło odbite światło księżyca i z wolna zaczął sunąć ku górze cienki, sprężysty pręt.

– Urwać im to w pierony? – spytał Gustlik.

– Spłoszyliby się. – Kos pokręcił głową. – Trzeba sposobem. Jak mu zepsuję odbiór, to może wylezie, a wy...

– Jasne – stwierdził Jeleń i pociągnął Tomasza za rękaw. – Chodź, synku, temu to będziesz mógł przymazać – pokazał zaciśniętą pięść – i nie patrzyć jako gula wyskoczy.

Gdy ostrożnie podeszli i zaczaili się tuż obok włazu, Czereśniak jeszcze spytał szeptem, żeby się upewnić:

– Ile chcąc?

Ślązak potwierdził skinieniem głowy i położył palec na ustach.

Janek wspiął się na beton, przysiadł obok anteny i ostrożnie wdział na nią lufę automatu. Uniósł trochę i znowu opuścił. Szarik leżał obok trzymając mordę na wyciągniętych łapach i wodził wzrokiem za lufą. Tak bardzo dziwiła go ta operacja, że aż zapiszczał cichutko.

– Fale radiowe nie przenikają metalowego ekranu – równie cicho wyjaśnił mu Kos. – Na wszystkim chcesz się znać?

Oberleutnant zur See Zygfryd Krummel nie lubił Bałtyku. Dobrze czuł się na szerokich wodach Oceanu Atlantyckiego, nawet na Morzu Północnym, a znacznie gorzej „w tym płytkim talerzu z kluskami”, jak mawiał czasem. Jeśli w rozmowie brali udział sami przyjaciele, dodawał jeszcze:

– Za gęsto w powietrzu. Stale mam uczucie, że coś mi na łeb spadnie.

Rzadko jednak na wojnie można wybierać dania à la carte i od jesieni czterdziestego czwartego okręt podwodny dowodzony przez Krummla pływał po Bałtyku. Wywijając się coraz bezczelniejszym ścigaczom, kryjąc się przed iliuszynami, osłaniał linie komunikacyjne prowadzące do okrążonych w Łotwie dywizji. Potem były dywizje okrążone w Prusach Wschodnich, jeszcze później garnizon broniący zaciekle Kołobrzegu przed Polakami i wreszcie to morsko–lądowe zadanie.

Powiedziano mu w bazie, że chodzi o niezwykle cenny surowiec związany z produkcją Wunderwaffe, cudownej broni, która nie tylko uratuje Wielką Rzeszę i Adolfa Hitlera od klęski, ale zmusi jego wrogów do kapitulacji. Wierzył, a przynajmniej bardzo chciał wierzyć, że broń taka może być i zostanie skonstruowana, nim jeszcze będzie za późno, ale mimo to zostałby naturalnie na pokładzie swego U–boota, gdyby nie brat.

Grupa spadochronowa pod dowództwem Hugo Krummla nie wykonała zadania, została rozbita, ale ostatni meldunek radiowy, jaki udało się jej nadać, pochodził z rejonu folwarku. Tu więc gdzieś w pobliżu musieli się ukryć ci, którzy ocaleli. Nigdy tak nie bywa, by oddział wybito do nogi lub cały wzięto do niewoli. Zawsze ktoś gdzieś się przyczai, może właśnie w podziemiach, gdzie leży serce Wunderwaffe...


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю