355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 49)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 49 (всего у книги 58 страниц)

Trzasnęły pomarańczowe rakiety. Dwukrotnie gdaknęły działka, lecz nie zdążyły dokończyć serii – pocisk armatni, wystrzelony z odległości dwustu metrów, rozpruł transporter, przepołowił go jak cios topora.

Wystrzał był sygnałem, a płonący transporter – pochodnią. Malutka tyraliera rzuciła się biegiem do przodu, strzelając ze wszystkich luf.

Warknęły silniki motocykli, zwiadowcy wyskoczyli na czoło i prując z trzech diegtiarowów wpadli na szosę, zapalili ciężarówkę. Następne pociski z czołgu zmiotły dwa działa, rozerwały kolumnę.

Jakiś ogromny opel z brezentową budą zjechał w pisku hamulców do rowu, legł na boku, rozsypał niemiecką piechotę. Część grenadierów poderwana komendą wybiegła na beton i nie zdążywszy zająć stanowisk ogniowych, zderzyła się z naszymi twarzą w twarz. Pistolety maszynowe zawarczały długimi seriami, błyskały wylotami luf niczym drgające gwiazdy.

Jakiś dryblas z płaskim bagnetem na karabinie skoczył w stronę Marusi, ale tuż obok czuwał Józek, ściął go serią.

Na sierżanta Szawełłę, w chwili gdy zmieniał magazynek, trzech naraz natarło bagnetem i kolbą. Staremu błysnęły oczy, wspomniał przedwojenne lekcje szermierki – odskoczył w bok, przepuścił pierwszego jak torreador byka i przysiadłszy na rozkraczonych nogach rąbnął kolbą w pochylony łeb.

Drugiemu odbił w dół bagnet i trzymanym oburącz automatem trzasnął go w twarz. Ostatniego zwalił ciosem w kolano. Skoczył dalej, a gdy ten trzeci odwrócił się i podniósł broń, celując w sierżanta, nadbiegający felczer z rozpaczą na twarzy zamachnął się kolbą i wbił grenadierowi hełm na oczy.

Nasza tyraliera już sforsowała szosę, a czołg z działem wyjechał na beton, gdy zza płonącej niemieckiej ciężarówki wyskoczył szybki gąsienicowy transporter. Taranem roztrzaskał i stratował najbliższy zwiadowczy motocykl, ciasno zawrócił, kierując czołowy pancerz na drugi. „Rudy” spełzał już z szosy, gdy Kos dostrzegł, co się dzieje. Czołg obrócił wieżę, dał ognia za siebie, rozszarpując na części stalowe pudło.

Od strony rozbitego motocykla zerwał się żołnierz, popędził w mrok, a na ramionach niósł płomień. Marusia skoczyła mu naprzeciw, podgięła nogi i kiedy stoczył się w trawę, otuliła peleryną, dławiąc ogień. Potem rozcięła nożem mundur, zerwała go z żołnierza i chwyciwszy poparzonego za ręce zaczęła ciągnąć. Podskoczył z drugiej strony chorąży Zubryk, dopomógł.

– Do kosza! – wrzasnął Łażewski podjeżdżając na motorze. – Czepiajcie się.

Motocykl obciążony pięcioma ludźmi ciężko dobił na wybojach, silnik zawył w najwyższym wysiłku, opony cisnęły za siebie żwirem i gruzem przemielonym granatami.

Jak stadko dzików, które, forsując przesiekę, wpada gwałtownymi susami w zarośla żarnowca i gęstą zieleń leśnych krzewów, nurkowali w mrok, klucząc między ruinami. Coraz dalej od płonących na szosie wraków grzmiała armata „Rudego”, coraz rzadziej szły smugowe serie jego karabinów maszynowych i wreszcie zgasły, gdyż nikt ich nie gonił. Trafili znowu na ziemię, jeśli nie niczyją, to widać rzadko zaludnioną przez wojsko.

Motocykl Łażewskiego, jak ciężko ranny, kulejący człowiek, zataczał się i lawirował wśród rumowiska jezdni. Za nim człapał „Rudy” wlokąc działo.

Za haubicą kłusowało paru zziajanych kanonierów. Jedna strona ulicy była wypalona, druga rozbita w gruzy. Mała kolumienka poruszała się w chybotliwym, zmiennym świetle pożarów. Co ćwierć minuty oświetlał ją blask dyonu haubic strzelającego salwami. Kierowali się w tamtą stronę, ufając, że artylerzyści wiedzą jedni o drugich, więc może drogę do naszych wskażą.

Podchorąży pierwszy dostrzegł nad rumowiskiem flagę z czerwonym krzyżem, skręcił ku niej, zatrzymał motor.

– Jest tam kto? Weźcie rannych.

– Zaraz – odkrzyknęli mu z dołu.

Błysnęło światło, z piwnicy wyszli sanitariusze.

– Skąd was przyniosło?

– Ostrożnie, plecy poparzone... Noga...

W skośnym mętnym świetle sylwetki rannych, pomagającej im Marusi i felczera skracały się i jakby zapadły pod ziemię.

Łażewski zerknął na czołg, który zjechał w bok ulicy i obaliwszy resztki jakiegoś murku zatrzymał się osłonięty ruiną.

– Łapiduch – przytrzymał za ramię jednego z sanitariuszy.

– Czego?

– Gdzie tu haubiczna brygada?

– My z brygady.

– Fajnie. A sztab nie wiesz gdzie?

– Po drugiej stronie ulicy. Cholera by wzięła! Czołg prawie na samo wejście wjechał.

– Przed rankiem nie najdziesz – tłumaczył Gustlik Jankowi. – To jest tak, jakbyś chcioł po ciemku pchła za noga chycić.

– Daleko jeszcze do końca tego miasta? – spytał Tomasz.

– Wiorsta będzie, gospodarzu – odpowiedział mu z dołu Wichura. – Od Studzianek ze dwa albo i trzy razy większe.

– Co się wygłupiasz? – burknął Saakaszwili.

– Bo mi duszno. Otwórz szyber.

– Rozkazu nie było.

– Boisz się, że fryce pod czołgiem siedzą? – zakpił kapral.

Pod brzuchem czołgu już od paru chwil rzeczywiście chrobotało, a teraz ktoś rąbnął łomem w dolny pancerz.

– Kakoj czort? – zdziwił się Saakaszwili.

– Pancerni – krzyczał z zewnątrz Łażewski. – Ruszcie no pięć metrów do przodu.

– Podjedź – rozkazał Janek mechanikowi.

Nie czekając, aż czołg ruszy i zahamuje, wyszedł na pancerz, z pancerza zeskoczył na ziemię. Chciał zapytać Daniela, czemu im kazał czołg przesunąć, ale nie zdążył. Z miejsca, na którym przed chwilą stał „Rudy”, z wąskiego, prawie pionowego zejścia wylazł porucznik, pomagał wydostać się na powierzchnię starszemu oficerowi.

– Trzeba mieć pecha, żeby akurat...

– Żaden pech – kuksnął go w bok Magneto. – Melduj się, bo to ten, kogo szukasz.

– Nie kpisz? – spytał Janek.

– Słowo – Łażewski uniósł dwa palce jak do przysięgi.

Czołgista dobył pakiet z mapnika i stuknął obcasami.

– Obywatelu pułkowniku, pakiet z dowództwa armii. Melduje sierżant Jan Kos.

Artylerzysta odsalutował, wziął podaną kopertę.

– Kazali wam do sztabu czołgiem wjeżdżać? – burczał niechętnie.

Cofnął się pod arkę ocalonej bramy, przeciął nożem nici, złamał pieczęcie i czytał w świetle elektrycznej latarki trzymanej przez oficera, który pomagał mu wyjść z podziemnej kwatery sztabu.

– Ruszamy za godzinę – rzekł pułkownik zwracając się do porucznika. – Uprzedźcie pułki. Jedziemy do Charlottenburga wspierać w natarciu kościuszkowską dywizję.

Porucznik zasalutował, zniknął we włazie, a pułkownik podszedł do stojącego na baczność Kosa.

– Pojedziecie z nami.

– Prócz czołgu czterech piechurów, pięciu zwiadowców i haubica z działonem.

– Haubicę włączamy do baterii, a resztę zabierzcie jako desant.

– Tak jest.

– Nie spodziewałem się, że mnie kto znajdzie w tej kaszy, i to jeszcze nocą.

Pułkownik uścisnął ręce sierżantowi i podchorążemu, zawrócił w stronę bramy.

– Ja chyba też z wami – zaproponował Staśko.

– Dobra.

– Janek! – wołał Gustlik. – Chodź tu, pieronie, bo nie strzymam.

– Co takiego? – spytał niespokojnie.

– Podziwej się na piechurów, co nas w ataku osłaniali – pokazał na obu Szawełłów.

– Już ze szpitala? – zdziwił się Janek. – A jak sierżant Ogoniok?

– Sowsiem charaszo – oświadczyła triumfalnie dziewczyna, wychylając głowę zza pleców Konstantego i Józka.

– Marusia – powiedział cicho, nie ruszając się z miejsca. – Ty z nami szłaś przez tę cholerną szosę? Czemu nie powiedziałaś?

– Twoje miejsce w czołgu, moje w tyralierze. Nie było o czym mówić.

– Dlaczego tu przyszłaś?

– Po pierścionek – uśmiechnęła się dziewczyna i zarzuciła mu ręce na szyję. – I po znaleźne, bo bardzo trudno „Rudego” w takim mieście odszukać.

– W polskim mundurze? – nie przestawał się dziwić Kos.

– Awansem – odpowiedziała z uśmiechem, przytuliła się i szepnęła mu wprost do ucha: – Ja napisałam, tak jak prosiłeś, dowódca armii dodał „zgoda” i podpisał czerwonym ołówkiem.

– Załoga, kaj indziej patrz! – podał komendę Gustlik.

Odwrócili się wszyscy, żeby nie przeszkadzać w pocałunku. Jeleń oparł łokcie na skrzydle czołgowego błotnika.

– Chodź, Szarik. Tam się podziwej.

Objął psa za łeb, żeby też nie patrzył, i nagle znieruchomiał ze zdumienia.

Zobaczył, jak ze sztabu wychodzi porucznik, ich porucznik i pierwszy dowódca, tyle że w radzieckim mundurze, w stopniu kapitana. Z taką mocą zacisnął dłoń, że odgiął ku górze krawędź blachy. Zasłonił ręką oczy i odsłonił znowu. Kapitan odchodził w głąb ulicy, ale nie rozwiewał się w powietrzu.

– Janek...

– Nie przeszkadzaj – roześmiał się Kos.

– Grigorij! – zawołał Jeleń po chwili, gdy kapitan już niknął w ciemności. – Słuchajcie, widziołech na własne oczy.

– Drugi raz dzisiaj. Kogo?

– To nie on pod Wejherowem. Jo żech go teroz widzioł.

Na chwilę zapadło milczenie, a potem odezwał się Kos:

– Jeśli to miał być żart, chcę ci powiedzieć, że głupi.

– Janek.

Gustlik wymówił imię w ten sposób, że Kosowi nagle zrobiło się przykro.

Podszedł bliżej i objął przyjaciela za ramię.

– No już. Coś się nadął? W taką noc wszystko może się zwidzieć.

Zdawało się Lidce podczas kolacji, że generał uważniej niż zwykle na nią patrzy i tak jakby miał zamiar porozmawiać, a potem się rozmyślił. Dopijając swą wieczorną szklanicę mocnej herbaty milczał, bawił się niewielkim zgrabnym pudelkiem z ciemnego drewna, a potem rzuciwszy je w kąt, poszedł do swego pokoju. Przez uchylone drzwi widać było jego ciężką ciemnowłosą głowę skłonioną nad papierami.

Wyniósłszy naczynia do kuchni, Lidka zgasiła światło, otworzyła okno i zasiadła przy radiostacji. Miała dziś dyżur do północy – kwadrans nasłuchu, a potem pięciominutowa przerwa na odpoczynek i znowu nasłuch.

Ściągnęła buty, bose stopy oparła o puszysty dywan. Ręce ułożyła wygodnie na oparciu skórzanego fotela. Na ścianach ciemniały obrazy, ze szklanych szaf połyskiwały kryształy i srebra. Z zewnątrz wpływał przyjemny chłód przemieszany z zapachem sosen i lasu.

Sztab armii rozlokowany był w willowej osadzie podberlińskiej, której domy, czy może raczej pałacyki, jeszcze parę dni temu należały do hitlerowskich bogaczy. Pełno tu było cennych i pięknych przedmiotów, ale Lidce wydawały się naznaczone piętnem kradzieży, a więc odrażające. Nie rozkaz surowy ją powstrzymywał od wzięcia czegokolwiek, lecz jakiś dziwny, trudny do wytłumaczenia wstręt. Podobało jej się tak naprawdę tylko to pudełko, które generał rzucił na podłogę.

Podczas pierwszej pauzy podniosła je i ułożyła we wnętrzu swoje dziewczyńskie skarby: szminkę, pudełeczko z pudrem, nożyczki i pilnik, flakon perfum o zapachu fiołków.

Potem przyjęła dwa meldunki, pokwitowała, i generał słysząc stuk klucza przyszedł po nie. Czytał schylony nad wąskim paskiem światła padającego ze skali.

– Dobrze – powiedział i rozejrzawszy się spytał: – Gdzie pudełko?

– Czarne? – zdziwiła się. – Wyrzucone? – przysunęła je z cienia.

Skinął głową i opróżniwszy z zawartości zabrał do swego pokoju.

Zrobiło jej się przykro. Naturalnie nie ze względu na cenę przedmiotu, lecz z przyczyny zawodu, którego doznała. Cóż to za zachowanie? Najpierw wyrzuca jak coś zupełnie niepotrzebnego, a potem... Pewno zauważył, że podniosłam z ziemi, i wtenczas dopiero mu się spodobało. Poczuła pieczenie pod powieką, otarła łzę.

Generał znowu przyszedł, siadł obok i patrzył nic nie mówiąc. Rada była, że w półmroku nie mógł zauważyć wilgoci w kącikach oczu.

– Pauza – powiedział patrząc na zegarek i kiedy zdjęła słuchawki, spytał: – Mówiła ci Marusia, co w tym raporcie, który przywiozłaś?

– Nie.

– To przeczytaj.

Podsunął w światło kartkę papieru z czerwoną adnotacją radzieckiego dowódcy armii.

– Domyślałam się – odpowiedziała po chwili.

– Wiem, że to cię nie cieszy – generał mówił cicho i serdecznie – ale młoda jesteś, ładna, masz całe życie przed sobą, czeka cię w nim wiele dobrego. Sądzę, że nic powinnaś tamtej parze przeszkadzać.

– Dlaczego? – spytała rozgniewana, że dowódca wtrąca się do jej spraw osobistych.

– Bo byłoby to podobne do odbierania czegoś co raz już odrzuciłaś.

Czy nie dlatego cię to zainteresowało, że ktoś inny podniósł?

Nie odpowiedziała nic, gdyż złość ścisnęła jej gardło. Cóż za porównywanie człowieka z pudełkiem?

– Marusia przyjdzie teraz do naszej armii, po wojnie załatwimy resztę formalności – mówił generał. – Pierwsza zgoda jest najważniejsza. Ta kartka papieru decyduje o losie dwojga ludzi, o losie dwojga zakochanych – rozprostowywał dłonią zgięcia papieru i po sekundzie wahania dodał: – Chciałbym, byś zrozumiała i była im przyjazna.

Zwrócił jej pudełko z ciemnego drewna, lekko pogładził dziewczynę po głowie i wyszedł.

Lidka bez słowa włączyła radiostację. Z zaciśniętymi zębami, z przymkniętymi oczami nasłuchiwała, czy wśród gwizdów i pisków nie odezwą się znaki wywoławcze oddziałów pancernych. Zwidywało jej się, że trzyma w dłoni tamtą kartkę, drze na drobne kawałki i rozsiewa na wietrze. Albo że rzuca ją w ogień i patrzy, jak się zwija, czernieje i marszczy.

O północy zeszła z dyżuru i zasnęła niespokojnym snem. Nad ranem obudziło ją wycie syreny alarmowej, a w chwilę potem od bomb zakołysała się ziemia. Kiedy wybiegła na ulicę, samolotów już nie było.

– Stukasy – wyjaśnił kierowca transportera. – Trzy były, jednego zestrzelili nasi z przeciwlotniczej osłony sztabu. Narzucali sporo małych fosforowych, a las suchy jak pieprz...

Teraz dopiero Lidka spostrzegła, że willa, w której kwaterowali, płonie od strychu, że ogień skoczył już na piętro.

– Godzina, jak generała do dowódcy armii wezwali – ciągnął mechanik – ale u nas wszystko w porządku: nikt nie ranny, radiostacje na czas wyniesione, skrzynia stalowa wyniesiona...

– Papiery były na biurku – powiedziała mimo woli.

– Tego nie wiem. Myśmy nie brali – zastanowił się. – Chyba że może sam generał przed wyjściem do torby zgarnął. Ale i tak sprawdzić już nie da rady, nawet jakby kto złotem za znaleźne płacił.

Lidka patrzyła na złotawe jęzory, liżące ramę okienną pokoju generała, i serce jej biło coraz mocniej.


58. Marsz nocą

Otrzymawszy rozkaz towarzyszenia brygadzie haubicznej do Charlottenburga, Kos speszył się nieco. Wyglądało na to, że będą musieli wedrzeć się na tę samą szosę, którą przed kilkoma minutami forsowali i iść nią na wschód, w stronę centrum miasta, walcząc z prądem wojsk hitlerowskich płynących na zachód. Działania takie można prowadzić przy pomocy piechoty lub jeszcze lepiej, jednostki pancernej, ale jak tego dokonać samą artylerią?

Tymczasem przed upływem godziny sytuacja w Spandau zmieniła się radykalnie: przerzucone z odwodu radzieckie pułki pancerne siadły na karkach uciekających i naciskając coraz mocniej, pognały ich w matnię zastawioną o dziesięć czy piętnaście kilometrów dalej, gdzieś za przedmieściami Falkensee. Dziura w berlińskim worku została załatana.

Kiedy padł rozkaz wymarszu, szosa wiodąca do centrum Berlina była już pusta. Co sto, dwieście metrów czuwały grupki żołnierzy ze służby regulacji ruchu, wzmocnione plutonami fizylierów, gotowe w razie konieczności do odparcia jakiegoś błądzącego oddziału.

„Rudy” szedł w środku kolumny, razem z samochodami sztabu, niósł na pancerzu spory desant, a przy boku prowadził ostatni motocykl, który wyszedł z walki bez szwanku.

Noc była widna od pożarów. Kiedy dotarli nad Hawelę, leniwa woda w okutej betonom rzece wyglądała jak płynne żelazo. Wypalone domy dokoła zdawały się mieć tylko frontowe ściany, udekorowane jak na maskaradę strzępami afiszów, zerwanymi szyldami i dziesiątkami buńczucznych haseł, wśród których najczęściej powtarzały się słuszne skądinąd stwierdzenia, że milsza śmierć niż niewola „Lieber Tod als Sklawerei” oraz „Berlin bleit ewig deutsch” i ogromna litera V.

Janek trącił Gustlika w bok i powiedział:

– Naturalnie, że Berlin będzie niemiecki, ale nie hitlerowski.

– Prowda – odrzekł Jeleń. – I to V, czyli Victoria, to też prowda, ino na nasze zwycięstwo.

Tu i ówdzie części haseł były zakryte białymi szmatami różnych rozmiarów i kształtów – flagami kapitulacji.

Na wprost wylotu ulicy rozsadzono trotylem krawężnik betonowego nabrzeża i zjazd, udeptany wieloma kołami, opadał łagodnie po gruzowisku nad płonącą wodą, wprowadzał na most gęsto podparty pontonami.

Z brzegu widać było sporą część idącej w przedzie kolumny. Haubice kołysały się lekko. Na holujących ciężarówkach, na skrzyniach z pociskami siedziały przygarbione zmęczeniem działony. Zrolowane brezenty zastępowały kanapy. Na szkieletach rusztowań trzepotały chorągiewki biało-czerwone. Na burtach i szoferkach bielały hasła zarówno te oficjalne, jak i powymyślane przez szoferów.

„Za Warszawę”, „Pomścij Majdanek”, „Od Lublina do Berlina”, „Z iwana pomocą nasi fryców grzmocą”, „Przegrał wojnę głupi malarz” odczytywał Kos, czekając cierpliwie, aż przejdą wozy pułku poprzedzającego sztab, potem przepuścił całe dowództwo i wreszcie, korzystając z łuki, rozkazał Grzesiowi ruszać naprzód.

– Stój! – regulujący saper chorągiewką zatrzymał czołg przy samym wjeździe.

– My z nimi – tłumaczył Łażewski ze swego motoru.

– Zaczekać trzeba. Pukawki po trzy tony ważą, a ten grat trzydzieści trzy.

– Rzeka czy kanał? – spytał Kos z wieży.

– Rzeka Hawela, a tam trochę dalej na północ wpada do niej Szprewa.

– Dawno przeprawa pracuje?

– Od dwudziestego siódmego. Czwarta noc od tej pory, jak ją nasz batalion dla ruskich czołgów budował. Przyjemnie rodaków zobaczyć.

– Cześć, saper! – zawołał Wichura wyskakując z czołgu i wsunął mu w kieszeń płaszcza butelkę zdobycznego wina. – Jakbyś nogi przemoczył, to po robocie na rozgrzewkę dobre. Wlewasz z góry, a w pięty grzeje.

– Popróbuję. No to jazda – zezwolił regulujący wskazując pusty już most.

Podchorąży z miejsca dodał gazu i dudniąc po dylach przeskoczył na drugi brzeg. „Rudy” ruszył jak ostrożny słoń. Wichura podbiegł z tyłu, wspiął się na pancerz.

– Cześć, wiara! Miejsce dla kaprala.

T-34 wędrował kłapiąc trakami. Saakaszwili wyrównywał najlżejsze zmiany kierunku, bo zapasu na szerokość było niewiele. Przy zbliżaniu się czołgu pontony siadały głęboko w wodę, a po jego przejściu wypływały, nawierzchnia wyrównywała się z ulgą.

Na wieży siedzieli Tomasz i Janek, a teraz z dołu wylazł Gustlik, wcisnął się między ładowniczego a dowódcę i objął ich swymi potężnymi ramionami.

– Myśloł z was kto, że my aże do samego miasta Berlina, po samego pierona Hitlera dojademy?

– Do Radomia trzy razy miałem jechać i jeszcze nie byłem – roześmiał się Czereśniak.

– Trochę myślałem, że tak będzie – rzekł Kos. – Pierwszy raz wtenczas, kiedy czołgi nad Okę przyszły. Że jeśli trafię trzy dziesiątki, to może i do Berlina, bo skoro mnie porucznik do załogi przyjmie...

– Janek – Gustlik przyciszył nieco głos – tyś mówił, że po ciemku, że w noc, a jo żech go doprawdy widział.

– Wszyscy chcemy, żeby tu był – uśmiechnął się smutno. – Jak człowiek czegoś bardzo chce...

Klepnął Gustlika po ramieniu i obejrzał się w tę stronę, gdzie na pancerzu siedziała Marusia w polskiej połówce na kasztanowych włosach.


 
W ciemnościach błysnął krwawy ząb,
tygrysa bierz na cel i rąb!
W tygrysa z działa rąb!
 

Wyśpiewywał Wichura z zapałem i skończywszy, zapytał siedzącego obok sierżanta Staśkę:

– Dobre, no nie?

– Pod względem rytmu...

– No właśnie. A jak gdzie co nie tak, to można przecież poprawić.

Mam w czołgu prawdziwe wino hiszpańskie, więc pół tuzina butelek mogę odpalić.

– Wichura, ja dumała, żeś do mnie przyszedł, a ty kak astrachański kupiec.

– Jaki znowu kupiec? Ja, Maruśka, piosenkę układam o studziankowskiej bitwie.

– Dokoła Berlin płonie, a on na litieraturnuju konsultacju...

– Po prawdzie, Ogoniok, to ja na świeże powietrze. Jakby co, stamtąd nie wypłyniesz, a stąd... – zrobił rękami ruch, jak do żabki.

Rzuciło akurat czołgiem na przejściu z mostu na drugi brzeg, kapral zjechał w dół po skośnym pancerzu i ledwo się utrzymał na nogach podczas lądowania.

– Poczekajcie, a to Wichura nie dopływiot – wołała ze śmiechem Marusia.

Czołg nie brał rozpędu, lecz jeszcze bardziej zwolnił, zjechał w prawo i stanął, zatrzymany przez artylerzystę z plutonu regulacji ruchu.

– Dowódca czołgu do dowódcy brygady! – wołał porucznik ze sztabu.

Kos zmienił hełmofon na polówkę, zeskoczył na bulwar. Idąc w stronę grupy oficerów przy łazikach i półciężarówkach, obciągnął kombinezon, poprawił pas. Obok niego biegł Szarik i za przykładem dowódcy też wygładził jęzorem sierść potarganą na boku.

– Obywatelu pułkowniku, sierżant Jan Kos melduje się na rozkaz.

– Działa poszły na stanowiska ogniowe. Jedziemy z plutonami dowodzenia organizować punkty obserwacyjne. Wasz czołg będzie zamykał i osłaniał kolumnę. Plan miasta macie?

– Mam.

– Musimy się przedostać między Szprewę i kanał Landwehry.

Znaleźliście? Na północ od Politechniki, na zachód od parku Tiergarten.

– Już mam.

– Ruszamy za osiem minut. Możecie odejść.

Kos zasalutował, zrobił w tył zwrot i wrócił do czołgu. Gustlik i Tomasz szorowali wyciorem lufę, Wichura i Grigorij ostukiwali traki gąsienic.

Naturalnie przerwali zaraz robotę i ciekawi wieści obstąpili ciasno dowódcę.

– Magneto. Sierżant Szawełło – zaprosił Janek. – Narada sztabowa.

– Poetę by zawołać – zaproponował Wichura. – Też sierżant, a jeszcze podchorąży.

– Dobra – przyzwolił Kos i nie czekając, aż kapral sprowadzi Staśkę, zaczął przekazywać zadanie: – Mamy zamykać i osłaniać kolumnę dowództwa brygady. Tu ubezpieczeń nie wyślesz, bo jak?

– Jak Pragę żeśmy brali, przychodziło się dowodzić grupą szturmową – rzekł Szawełło. – Jeden uderza, drugi przykrywa.

– Trzeba tak, jak w powstaniu – zaproponował Łażewski. – Jakby kto ostrzelał, to wy z czołgu dajecie ognia. Ja wyskakuję do przodu na motorze, spieszamy się, we trzech atakujemy, a sierżant Szawełło z resztą wskakuje do budynku naprzeciw i przykrywa ogniem...

– Są starsi stopniem – skromnie stwierdził Konstanty i trąc kolano dodał: – W kościach łamie. Gdzież ty, Józku, ten spirt na mrówkach zapodział...

– Ja dopiero ze szkoły, bez praktyki – wyjaśnił Staśko. – Może następnym razem.

– Toż to Berlin! – rozzłościł się niespodziewanie Wichura. – Jakim znowu następnym razem?

Szarik, z przedniego pancerza obserwujący naradę, szczeknął na kaprala, niezadowolony z krzyków.

Od chwili, w której zjechali z mostu, cały czas po pontonowej nawierzchni szły samochody kolumny amunicyjnej,

warsztatów remontowych, kwatermistrzostwa. Jednym słowem tyłowe, spore przecież gospodarstwo haubicznej brygady.

Saakaszwili zaraz na początku narady wlazł na przedni pancerz i trzymając się ręką lufy, siedział swoim zwyczajem na piętach, słuchał, zerkając na przejeżdżającą kolumnę.

– Wejdeda... – szepnął nagle i osłonił oczy od blasku.

Rozprostował się jak sprężyna, skoczył ponad głowami innych i wrzasnął w locie:

– Janek! Gustlik!

Odbił się niczym piłka od ziemi, biegł kilkanaście kroków ścigając ciężarówkę, w której obok szofera siedział w mundurze radzieckiego kapitana człowiek o tak dobrze znanej mu twarzy.

Samochód wyjechał na nabrzeże, ostro dodał gazu, by dogonić jadące w przedzie. Gruzin zatrzymał się, widząc, że pościg beznadziejny. Ciężarówka odjechała w mrok i tylko przez chwilę jeszcze było widać dziwne hasło, wypisane białymi literami na tylnej klapie: „Stukniesz – znikniesz”.

Pierwszy dogonił Gruzina Szarik, tuż za nim Kos.

– Co się stało? – spytał zdyszany.

– Dziouszki jechały abo wino wieźli? – zagadnął Gustlik.

– Widziałem go.

– Jaki miał mundur? – Jeleń nie spytał nawet, o kogo chodzi.

– Radziecki z gwiazdkami kapitana.

– Ja go też tak widział. Coś w tym jest – stwierdził Ślązak po chwili milczenia. – Numeru nie pamiętasz?

– Nie. Tylko na burcie były dwa słowa.

– Jakie? – spytał Kos.

– Coś jakby: „Przyjdziesz – wyjdziesz”. Nie pamiętam.

– Niemożliwe – pokręcił głową Janek. – Sami przecież...

– Wszystko może być – upierał się Gustlik. – Jedna znajomka od mojej ciotki Hermenegildy, co w Katowicach mieszkała i u której jo żech parę lat mieszkał...

– U znajomej? – zainteresował się Gruzin.

– Nie, godom przeca, że u ciotki. Ale znajomka miała szwagra, co go sześć razy na pierwszej wojnie zabili i przeżył.

– Wiesz, jak mogło być? – tłumaczył Saakaszwili. – Może on pod Wejherowem dał komu płaszcz, żeby się ogrzał, tamtego zabili, a dokumenty były w kieszeniach. Jego tymczasem ranili...

– Oszaleliście chyba – powstrzymał ich Kos. – Kto dokumenty w płaszczu nosi?... Niemożliwe, żeby żył i znaku nie dał.

Podbiegł Tomasz.

– Jechać każą – zawiadomił.

Od strony sztabowych samochodów usłyszeli potrójny klakson.

– Do wozu – rozkazał Janek.

Zmienili się w jednej sekundzie. Rozkaz odsunął wszystkie problemy na później, zmusił do natychmiastowego działania. Gdy tak biegli w jednym rytmie do swego wozu, każdy patrzący z boku musiał od razu zrozumieć, że wszystkich czterech – naturalnie czterech i psa – wiąże jedna nić, że są całością niepodzielną, czyli po prostu załogą.

W piwnicy narożnego domu, której wąskie okna wychodziły na dwie krzyżujące się ulice, urządzili piechurzy pułkowe stanowisko dowodzenia. W głębi przy stole, oświetlonym przenośną lampą elektryczną, siedział szef sztabu i paru jego oficerów, a bliżej drzwi radiotelegrafista, telefoniści i dowódca, który schrypniętym głosem krzyczał do słuchawki:

– Przestań, Rosomak, dreptać w miejscu. Melduj o wzięciu tych domów nie później niż za godzinę. Borsuk i Kuna gotowi, na ciebie czekamy.

Przed świtem musimy uderzyć na stację.

Telefonista w locie złapał słuchawkę. Wszystko było podobnie jak przedtem pod Lenino, na Pradze, na Wale Pomorskim czy pod Ritzen, a jednocześnie zupełnie inaczej, bo dokoła płonął i huczał wybuchami Berlin.

– Jak ci radzieccy czołgiści? – spytał pułkownik szefa sztabu.

– Nie meldowali o nowych stratach. Tylko dwa spalone na początku.

– Nie ma sensu pchać ich do przodu. Między murami byle pętak z pancerfaustem może dobrą załogę wykończyć... Co zeznał jeniec?

– To jest U–Bahnhof. Cała stacja pod ziemią, stropy żelbetowe. Dokoła bunkry i domy umocnione, połączone chodnikami w piwnicach.

Niedaleko zerwała się strzelanina. Major nasłuchiwał parę sekund, a potem ciągnął dalej.

– Mają wkopane w ziemię tygrysy. Jeniec twierdzi, że nie wie ile, ale przynajmniej cztery. Załoga stacji mieszana: kadrowi esesmani, kompania ze szkoły oficerskiej i trochę młodzików z folkszturmu.

– Tego, co schowane pod ziemią, nie ugryzą ani radzieckie, ani nasze siedemdziesiątkiszóstki. Kiedy będą obiecane haubice?

– Godzinę temu minęli most na Haweli.

Kilkadziesiąt metrów od piwnicznych okienek sztabu gruchnęło naraz kilka granatów, zawarczały automaty.

– Chorąży.

– Na rozkaz – zameldował się młody oficer żandarmerii z medalem „Zasłużonym na polu chwały” przypiętym do munduru.

– Co to za hałasy? Przegońcie ich, bo przeszkadzają pracować.

– Kanałami przełażą, obywatelu pułkowniku.

– Rozpoznajcie w kierunku Berlinnerstrasse, czy tam kogo z artylerii nie widać.

Chorąży zasalutował i wybiegł ze sztabowej piwnicy.

– Dajcie mi Rosomaka – rozkazał pułkownik telefoniście.

– Przerwany kabel.

– A ty siedzisz?

– Poszli koledzy na linię.

– Cholerny świat! – zaklął pułkownik. – Dosyć tego. Przenosimy się bliżej frontu. I bezpieczniej, i mniej będzie drutów do przerywania.

– Zaczekajmy na artylerzystów – doradził szef sztabu. – Nocą łatwo się zgubić.

Krótka kolumna łazików i półciężarówek z plutonami dowodzenia haubicznej brygady skręciła ze Spandauer w szeroką Eerlinerstrasse, lawirowała między wielkimi lejami po bombach, wrakami, resztkami barykad i zapór przeciwczołgowych. Kilkanaście metrów za ostatnim samochodem człapał „Rudy” z desantem na pancerzu i motocyklem u boku.

Łażewski został w tyle, potem przyspieszył i zjechał w bok, by odczytać nazwę ulicy na słupie oblepionym dziesiątkami niemieckich, rosyjskich i polskich drogowskazów.

Nagle od przodu, z ciemnego domu po prawej stronie ulicy zagrzechotały serie erkaemów. Świetlne pociski poczęły rykoszetować po bruku przed czołem kolumny.

Kos błyskawicznie zatrzasnął właz.

– Mechanik, w lewo pod mur... – podał komendę. – Do erkaemu na trzecim piętrze odłamkowym.

– Gotowe – zameldował Tomasz.

– Mom, pierona – stwierdził Gustlik.

– Ognia!

Błysk wystrzału oświetlił gnający do przodu motocykl Łażewskiego i osłonową grupę Szawełły, która zeskoczyła z pancerza. Piechurzy i zwiadowcy znikli we wnętrzu domu po lewej, otworzyli ogień. Zaatakowani artylerzyści szukali schronienia za wrakami, strzelali do okien.

Zagrzmiał drugi wystrzał armatni, granat zerwał cały balkon, a z nim jeden z erkaemów prowadzących ogień.

Chorąży Zubryk, który przed chwilą, podczas zeskakiwania z czołgu, przewrócił się i skręcił nogę, pokuśtykał za wrak spalonej ciężarówki, przyklęknął i ponad osmolonym blokiem silnika obserwował walkę.

Zwiadowcy Łażewskiego wypędzili Niemców z zasadzki na dach budynku, grupa Szawełły ich ostrzeliwała, wganiając za kominy. Teraz na każdy wystrzał tamtych odpowiadało parę naszych. Trzeba powiedzieć, że wyglądało to ciekawie, a stalowy masyw „Rudego”, czerniejący kilka metrów przed kryjówką Zubryka, przydawał scenerii spokoju.

Niespodzianie z ciemnego okiennego otworu na parterze stoczyła się po usypisku gruzu puszka od konserw, grzechocząc uderzyła we wrak. Felczer schował się głębiej w cień, osłonił twarz i znieruchomiał. Kiedy ostrożnie uniósł głowę, by otrzeć pot, spostrzegł ze zgrozą, że kilka metrów od niego czai się w okiennym wykuszu dwóch cywilów, mierząc do czołgu ciężką maczugą pancerfausta.

Chorąży odruchowo się zgarbił, zatkał uszy, ale zebrawszy w sercu wszystką odwagę, pokonał strach i drżącą ręką odciągnął zamek pistoletu maszynowego. Wysunął drgającą lufę ponad silnikiem spalonej ciężarówki i z całej mocy zacisnął rękę na spuście.

Zagrała opętana, niekończąca się seria, zaświstały rozsiane szeroko kule i choć żadna z nich nie trafiła, to jednak spłoszyły Niemców w chwili strzału.

Celowniczemu drgnęła ręka. Głowica wymierzona w silnik przeniosła nieco, zahaczyła o dodatkowy zbiornik i rozszarpała go, zapalając ropę na tylnym pancerzu.

Obaj niszczyciele, cisnąwszy niepotrzebną już rurę, pobiegli piętro wyżej, zaczaili się z pistoletami maszynowymi na załogę.

Przez przedni właz płaskim szczupakiem skoczył Saakaszwili z gaśnicą w ręku, przetoczył się po chodniku za czołg. Nie bacząc na gwizd serii i rykoszety dzwoniące po pancerzu, rąbnął głowicą o krawężnik, skierował smugę piany na płomień.

Lekko uchylił się górny właz, lufa snajperki wyjrzała ze szczeliny jak żądło. Między iskrami, które zapalały na stali kule niemieckich automatów, błysnął pojedynczy wystrzał. Pocisk wyłuskał strzelca w mroku, ściągnął go przez parapet. Drugi chciał trafionego podtrzymać, wychylił się i dostał całą garść kul od Zubrka, któremu udało się zmienić magazynek i znowu otworzyć gwałtowny ogień.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю