355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 13)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 13 (всего у книги 58 страниц)

17. Krzyże walecznych

Bitwa nie skończyła się zdobyciem Studzianek. W parę godzin potem ruszyli przez las na południe, zajęli stanowiska w szykach gwardii na zewnętrznej linii okrążenia. Pod wieczór odpierali atak piechoty i czołgów.

Nocą mieli być zluzowani, ale przeszkodził im w tym przeciwnik i dopiero o dwadzieścia cztery godziny później, nad ranem, wycofano brygadę do tyłu.

Słońce już wyszło zza horyzontu, kiedy mijali pobojowisko. Na studziankowskich polach, wypukłych jak obrócona ku górze tarcza, stały martwe czołgi o pokrytych sadzą wieżach i lufach schylonych ku ziemi. Stały uszkodzone wozy z zerwanymi i poskręcanymi gąsienicami. Patrzyli na nie uważnie: z żalem na własne, z mściwym zadowoleniem na kanciaste kształty średnich czołgów niemieckich, na długolufe pantery, przysadziste i ciężkie tygrysy. Dopiero później przedstawiciele sztabów mieli je policzyć i stwierdzić, że zostawiwszy na polu walki osiemnaście czołgów, Polacy spalili czterdzieści czołgów i dział pancernych wroga.

W sporym lasku pośrodku przyczółka brygada zajęła stanowiska jako odwód 1 armii, której dywizje przekroczyły Wisłę i zajęły obronę na północy, wzdłuż Pilicy.

Pod wieczór tego samego dnia, w którym nastąpiło luzowanie, mimo że znajdowali się w zasięgu ciężkiej artylerii, mimo że w dalszym ciągu samoloty Luftwaffe szły szerokimi falami i po bezchmurnym niebie, czołgiści stanęli na zbiórkę. Słońce już było nisko, skośne promienie z trudem przedzierały się przez korony drzew, a gdzie gęściej rosły sosny, półcień leżał pod pniami. Wzdłuż szeregów, od czoła, szedł generał, a za nim oficer sztabu i żołnierz ze zbitą z dwu desek tacą. Załoga „Rudego” stała na lewym skrzydle, na końcu. Im bliżej był generał, tym wyraźniej słyszeli jego głos:

– Za bohaterskie czyny w walce z niemieckim najeźdźcą podporucznik Aleksander Marczuk odznaczony Krzyżem Walecznych... Chorąży Józef Czop odznaczony Krzyżem Walecznych... Kapral Marian Babula odznaczony Krzyżem Walecznych.

Generał minął kilku żołnierzy i znalazł się tu przed nimi.

– Dowódca czołgu, porucznik Wasyl Semen, odznaczony Krzyżem Walecznych... Działonowy, kapral Gustaw Jeleń; mechanik–kierowca, plutonowy Grigorij Saakaszwili; radiotelegrafista kapral Jan Kos – odznaczeni Krzyżami Walecznych...

Każdy z nich wypowiadał te same słowa: „Ku chwale Ojczyzny”, ale każdy po swojemu, rozmaicie. Wasyl spokojnie, Gustlik głośno, Grześ z zapałem, a Janek raczej nieśmiało. Generał brał krzyże z drewnianej tacy, którą za nim niesiono, i szpilką przypinał je do zaoliwionych, brudnych od kurzu kombinezonów nad lewą kieszenią na piersi. Każdemu z nich patrzył w oczy, ściskał dłoń, a potem obejmując, całował w oba policzki, prostował się i salutował.

Gdy przypiął odznaczenie Jankowi, taca była już pusta, ale generał nie odchodził i stojąc naprzeciw chłopca, marszczył brwi z wyrazem niezadowolenia na twarzy. Potem spojrzał w stronę Semena i spytał:

– Co to za nieporządki? Gdzie reszta załogi?

Semen, nie wierząc własnym uszom, zerknął w prawo. Nikogo nie brakowało.

– Wszyscy, obywatelu generale.

– Widzę tylko czterech pancernych. Gdzie pies?

– Szarik! – zawołał Janek.

Wilczur zostawiony koło czołgu nudził się setnie, nie pojmując, czemu kazano mu tutaj warować i na głos swego pana natychmiast przybiegł.

– Każ mu siąść.

– Do nogi, Szarik. Siad!

:– Kucharz, do mnie – zawołał generał.

Spomiędzy drzew, ubrany w biały fartuch i czapkę, wyszedł nie znany im żołnierz. Kroczył uroczyście, niosąc przed sobą duży fajansowy talerz nadtłuczony z boku, na którym piętrzyło się kilka zwojów podsmażanych kiełbas. Generał zabrał mu z rąk półmisek i przykucnąwszy postawił przed psem.

– Inaczej nie potrafimy się odwdzięczyć – powiedział ni to do siebie, ni to do wilczura, a może do załogi.

Potem wstał i zwróciwszy się do Kosa podał mu blaszkę mosiężną, wyciętą z łuski artyleryjskiego pocisku.

– Zawieś na obroży – powiedział.

Janek wziął i przeczytał napis wyryty starannie sporymi drukowanymi literami: „Szarik, pies brygady pancernej”.

– Jeju! – szepnął Jeleń. – Som generał mu dali. A kucharzowi się nie chciało, pomocnika z kiełbasą wysłał.

Mimo że słowa przeznaczone były tylko dla sąsiadów w szeregu, generał usłyszał i spojrzawszy na Jelenia wyjaśnił:

– Kapral Łobodzki nie żyje. Wracał nad ranem, daleki pocisk z ferdynanda rozwalił samochód z kuchniami i śmiertelnie go ranił odłamkiem.

Jeleń opuścił głowę i patrzył w ziemię pod nogami.

Generał pomyślał o tym, że oni jeszcze nie wiedzą i dopiero w miarę jak będą mijały dni, poczną odnajdywać szczerby w szeregach, zorientują się, iż wielu kolegów nigdy już nie spotkają. Tymczasem tylko on wie, że tych porozrzucanych na polu i w lesie mogił jest przeszło siedemdziesiąt i przybędzie jeszcze spośród przeszło dwustu żołnierzy, których odwieziono do szpitali. Nie tylko żywi dostali pod Studziankami krzyże.

Oficer ze sztabu zrobił krok naprzód i pokazując ręką, powiedział:

– Goście przyjechali.

Padła komenda:

– Baczność, na prawo patrz!

Generałowie ze sztabu armii przyjęli meldunek, a potem wręczyli dowódcy brygady Virtuti Militari.

Dowódca wyszedł na środek polany, odpiął wstążkę od swego munduru.

Podniósł Virtuti w ręku. Słońce wiśniowo błysnęło na metalu, obudziło czerń i granat na wstążce. Silnym, donośnym głosem generał zawołał:

– Czołgiści! To nie ja, to wy ten krzyż zdobyliście dla swego dowódcy, dla brygady.

Gdy padła komenda „Rozejść się”, żołnierze nie od razu wrócili do czołgów. Wokół nagrodzonych potworzyły się grupki, zewsząd wyciągano ręce, składano gratulacje.

Lidka podeszła także. Była w wyprasowanym, czystym mundurze, miała puszyste, świeżo umyte włosy. Po kolei ściskała dłonie załodze, a na końcu Jankowi.

– Nie wiedziałam... Bałam się o ciebie – mówiła. – Wszyscy teraz opowiadają. Trudno nawet uwierzyć, że ty, że twoja załoga...

Słuchał i milcząc patrzył jej prosto w oczy.

– Powiadają, że wieczorem, tutaj na polance, będą nam wyświetlać film. Przyjdź do wozu radiostacji, wybierzemy się razem.

Janek nie wiadomo czemu pomyślał o chorążym Zenku, spojrzał na swoich przyjaciół.

– Chyba, że może razem – powiedział. – Wszyscy razem, z całą załogą.

Urwał nagle. Spostrzegł, że poza kręgiem ludzi, na tym samym miejscu, na którym stali w szeregu, Szarik siedzi nad półmiskiem pełnym smażonych kiełbas, ziewa nerwowo, wciąga powietrze czarnym nosem, a z kącika mordy zwisa mu cieniutka niteczka srebrnej śliny.

– Przepraszam bardzo, bo zapomniałem – usprawiedliwił się przed dziewczyną i podbiegłszy do psa położył mu rękę na łbie. – Szarik, weź to twoje, to twoja nagroda.

Lidka skrzywiła usta, zawróciła na pięcie i odeszła.

Pies jadł spokojnie, z godnością, a Janek siadłszy przy nim na trawie usłyszał, jak Grześ półgłosem powiedział do Jelenia:

– Dobra dziewczyna wierzy dżigitowi i wtenczas dżigit bohaterskich rzeczy dokonuje. Zła dziewczyna nie wierzy dżigitowi. Jeśli on mimo to bohaterskich rzeczy dokona, wszyscy widzą, wszyscy wierzą, a ona mówi:

„Trudno uwierzyć”?... Sam powiedz, czy to dobra dziewczyna?

– Chce się z jego Krzyżem Walecznych pokazać – odburknął Gustlik.

Kos odwrócił głowę, by nie dać poznać po sobie, że słyszy. Nie miał ochoty pójść z Lidką do tego kina, ale mimo to przykro mu było, że tamci widzą i wiedzą wszystko, że mówią o tym między sobą.

Kiedy wrócili do czołgu, słońce już zaszło, gasły resztki dziennego światła. Grześ wyciągnął skrzynkę z narzędziami, zdjął Szarikowi obrożę i zgrzytając pilnikiem, postukując młotkiem przymocował do niej mosiężną blaszkę z napisem.

Pies, zainteresowany nowym szczegółem swego stroju, obiegał go to z lewej, to z prawej i przeszkadzał, wtykając mordę, usiłując schwycić zębami za rzemień. Saakaszwili bronił się przed nim to lewą, to prawą ręką i spokojnie wyjaśniał, o co chodzi:

– Szarik, nie przeszkadzaj, nie bądź głupi. Chcesz wiedzieć, co tu pisze. A czemuś się sam czytać nie nauczył. Tu jest napisane: „Szarik, pies brygady pancernej”. Odczepże się wreszcie!... Medalu ci, bracie, nie dali, medale są dla ludzi..: A ten w sam raz dla ciebie pasuje, z tym nie zginiesz.

Janek przeszedł na drugą stronę wozu i zerknąwszy, czy nikt go nie widzi, zdjął krzyż z kombinezonu, przyłożył go do pancerza wieży, rdzawego od ognia. Cichutko, jakby do siebie, powiedział:

– Tobie, „Rudy”, też powinni dać. To ty nas przecież osłoniłeś i wywiozłeś.

Robiło się coraz mroczniej. Zachodnie niebo traciło ostatnie ciepłe blaski, nabierało coraz chłodniejszego, głębszego błękitu. Tylko na północy zachowało wiśniowy, ponury odblask. Semen podszedł do Janka, pokazał mu wzrokiem w tamtym kierunku.

– To od ognia – powiedział. – Miasto płonie, strach patrzeć.


18. Most

Kiedy żniwiarze tną łan zboża i w brzęku kos posuwają się naprzód krok za krokiem, ścieląc do stóp słomę i kłosy, podobni są do nacierającego frontu. Kiedy zmęczeni zatrzymują się na chwilę przed nawrotem i łapiąc oddech, ocierają czoło, ostrzą kosy, są również podobni do frontu przed nowym natarciem.

Na początku sierpnia armie radzieckie dotarły do Wisły, przekroczyły ją ostatnim wysiłkiem i wsparte przez polskie dywizje broniły przyczółków, odskoczni do dalszej ofensywy. Wróg wszystko, co miał do dyspozycji – dywizje ściągnięte z Holandii, Belgii i Włoch – rzucił, by te przyczółki odebrać. Nie oddali ich jednak, utrzymali w ciężkim boju.

Za plecami mieli rzeki z wysadzonymi w powietrze mostami, drogi nadgryzione wybuchami bomb, linie kolejowe, na których wielki stalowy pług starannie przełamał podkłady, poskręcał szyny. Trzeba było to wszystko odbudować i naprawić, przerzucić tysiące transportów z armatnimi pociskami, z paliwem dla samochodów, czołgów i samolotów.

W pobliżu, w stolicy Polski, w samym sercu kraju, gorzał pożar powstania, przyciągał ludzkie oczy, serca i myśli. Gdy tylko dojrzała możliwość, gdy front zebrał siły, przygotowano cios. Na 4 korpus pancerny SS, broniący się w widłach Bugu i Narwi, wkopany w ziemię na południe od Pragi, spadło uderzenie.

W szykach 47 armii radzieckiej, atakującej z południa, poszła do natarcia 1 polska dywizja piechoty. Żołnierze jej zdobyli Anin i parli naprzód, mijając podmiejskie domki, sosnowe laski na piachach, szturmując głęboko w ziemię wkopane bunkry. Dotarli pod Grochów i do Utraty. W tych walkach rozbita została 73 niemiecka dywizja i 1131 brygada, daremnie kontratakowała swymi czołgami 19 dywizja pancerna.

Gdy się zarysowało powodzenie natarcia na kierunku Pragi, zapadła decyzja przerzucenia całej polskiej armii. Pewnego wieczoru radzieccy gwardziści poczęli luzować nasze dywizje nad Pilicą i pułki jeden po drugim ruszyły z powrotem na wschodni brzeg Wisły, do szosy, rozpoczynały spieszny marsz na północ. Wśród nich powtórnie, prawie w tym samym miejscu, w którym ją forsowała na początku sierpnia, przekroczyła Wisłę brygada pancerna.

Przejechali po moście i rozpędzając coraz ostrzej czołgi, skoczyli nocą do Starej Miłosnej. Stamtąd, z piaszczystego pagórka, zobaczyli już niedaleko jęzory płomieni na horyzoncie i ciężką chmurę czarnego dymu. Od świtu, nie zamknąwszy ani na chwilę oczu, poczęli szykować wozy do boju, jak wówczas pod Studziankami.

„Rudy” był rudym już tylko z nazwy. Pancerz jeszcze na przyczółku pokryli świeżą farbą, poprawili sylwetkę orła na wieży. Głupi Szarik rozmazał mu prawe skrzydło, trąciwszy Janka w rękę podczas malowania.

Załoga Wasyla cały dzień krzątała się przy maszynie, sprawdzając kolejno wszystkie mechanizmy, wymieniając nadpęknięte ogniwa w gąsienicach. Dopiero przed wieczorem, znużeni śmiertelnie, przylegli koło wozu, stojącego między drzewami wawerskich lasów.

Semen, wskazując oczyma na zachód, gdzie niebo ponad drzewami było skłębione i brudne od dymu, powiedział:

– To najgroźniejsza z burzowych chmur, jakie widziałem.

Obok siedział Szarik, ponury i niespokojny. Drażnił go widać zapach dymu i miejskiej zgorzeli.

– Weźmiemy Warszawę? – spytał Kos.

– Głupie pytanie – wtrącił się Grześ. – Jak tu przyszliśmy, to wiadomo, że weźmiemy.

Dotychczasowe doświadczenie nauczyło go, że tam, gdzie się pojawiają, do nich należy zwycięstwo. Nie zastanawiał się, że to doświadczenie dotyczy na razie jednego tylko przypadku.

– Nie jestem taki pewny – pokręcił głową Semen. – Żadne z wielkich miast, leżących za rzeką, nie było w tej wojnie brane od czoła.

Zawsze je okrążano, z północy albo z południa. Ale jeśli powstańcy utrzymają przyczółek, nie dadzą się odepchnąć od rzeki...

– Przyczółek lebo most żeby utrzymali – zaproponował Jeleń.

– Z mostami sprawa niełatwa – ciągnął Semen. – Pewno podminowane od dawna. Gdyby się jednak udało przerwać czołgami i piechotą, zaskoczyć ich...

– Jak naszego „Rudego” poproszą, jak nacisnę gaz, to on przeskoczy

– Saakaszwili obejrzał się za siebie, z uśmiechem popatrzył na maszynę.

Chwilę trwała cisza, każdy sam z sobą w myślach rozmawiał.

– Dlaczego niemieckie czołgi mają takie ładne bojowe nazwy —

pantery, tygrysy, a nasze nazywają się tylko technicznie i uczenie: T-34, T-70 – spytał Janek.

– Jasna sprawa – rozpędził się Grześ. – Dlatego... – urwał, pomyślał chwilę i powtórzył z bezradną miną: – No właśnie, dlaczego?

Wszyscy obrócili twarze w stronę porucznika, Wasyl popatrzył na nich, roześmiał się.

– Ja też na pewno nie wiem, ale wydaje mi się, że oni lubią wojnę.

Hitler chce przybrać nazwą jak kwiatkiem narzędzia śmierci, wychowuje zawodowych żołnierzy.

– A my też nazwaliśmy nasz czołg. To źle czy dobrze? – zmarszczył brwi Kos.

Semen sięgnął ręką w stronę psa, chwilę potargał go w zakłopotaniu za kudły, nim odpowiedział:

– Chyba dobrze. Polubiliśmy nasz wóz, daliśmy mu imię, ale przecież tylko dlatego, że chcemy na nim przynieść ludziom wolność, chcemy jak najszybciej skończyć wojnę. Potem będzie pokój, zgoda między narodami, rozbrojenie... Żaden z nas nie ma zamiaru pozostać w tym rzemiośle. Ja wrócę do swojej meteorologii, Grześ do traktorów, a Gustlik do młota w kuźni, a Janek...

– No właśnie, a ja?

– Ty byłeś, co prawda, myśliwym, zabijałeś tygrysy, teraz też podpalasz tygrysy, ale jesteś, nie gniewaj się, chłopcem. Wrócisz do szkoły.

– Wrócę, ale przedtem muszę ojca odnaleźć.

Znowu przez minutę czy dwie nie zamienili ani słowa, dopóki Grześ nie szturchnął Janka w bok i nie pokazał oczyma:

– Popatrz... – Chyba do ciebie.

Ścieżką między drzewami nadeszła Lidka. Skinęła im głową i przysiadła obok, ogarniając dłońmi spódnicę na kolanach.

– Mówią w sztabie, że tam ciężko idzie, o każdy dom się biją.

– Walka w mieście zawsze trudna – odpowiedział Semen.

– Ale nasi już są na Grochowie. Jutro od rana będziecie nacierać razem z piechotą. Uważajcie na siebie, bądźcie ostrożni.

– Naturalnie, będziemy ostrożni – roześmiał się Grześ. – Jedna mama mówiła do pilota: „Lataj, synku, nisko i bardzo powoli”.

– Daj spokój, nie śmiej się. Ja wiem, co wy myślicie, ale wy moich myśli nie znacie... Przyszłam do was, bo wiem, gdzie będziecie działać, i chciałam prosić: na Wileńskiej, niedaleko dworca, trzeci od brzegu stoi dom tynkowany na żółto, ja w tym domu przed wojną mieszkałam.

– Momy se podziwać, czy stoi? – spytał Jeleń.

– Zobaczcie. Tam brat mój został, może jeszcze teraz mieszka. Bo my z mamą pojechałyśmy na wschód, a on został.

Mówiła miękko, cicho, inaczej niż zwykle. Jankowi zrobiło się żal.

Wydało mu się, że niezbyt uprzejmie przyjęli dziewczynę i wyciągnąwszy rękę, dotknął jej dłoni.

– Zobaczymy, Lidka, i powiemy. Jak dodam przy meldunku „w porządku”, to znaczy, że stoi. Rozumiesz?

– Dobrze, dziękuję – wyjęła spod pachy termos i podała go Wasylowi.

– Przyniosłam, bo wiem, jak pod Studziankami męczyło was pragnienie.

Może i tu będzie ciężko z wodą, a nam zawsze łatwiej. Radiostacja stoi z tyłu, jest okazja, żeby nabrać z jakiejś studni.

Nawet Wasyla zaskoczył ten prezent i nie od razu się zdobył, by odpowiedzieć: „Dziękuję”. Resztę załogi jakby zamurowało. Lidka chwilę jeszcze głaskała leżącego obok Szarika, mruczała coś do niego, pogadywała, a potem wstała i rzekła na głos:

– Zdaje się, że z waszej załogi to on jeden mnie lubi. Dobrego, chłopcy, do zobaczenia.

Patrzyli w ślad, póki nie minęła zakrętu ścieżki i nie zniknęła między drzewami. Potem Saakaszwili ujął głowę w obie ręce i oświadczył:

– Po gruzińsku czytam, po rosyjsku czytam, po polsku – prawie wszystko czytam. Po oczach dziewczyny nic nie czytam.

– Mówi się „z oczu” – poprawił go Jeleń – ale jo też nic nie mogę pomiarkować. Ona cie mo rada, Janek, czy ni?

– Daj spokój, nie czas na takie gadanie.

– Z akacji by powróżyć: kocha, lubi, szanuje... Ale tu żadnej nie widzę – roześmiał się Semen i nagle oczy mu zbłękitniały, obrócił pojaśniałą twarz do Janka. – Powiadasz, że nie czas teraz? Nieprawda, czas. Czy my wojnę toczymy tylko z nienawiści? Przecież także z miłości. Po to ją toczymy, żeby chłopcy chodzili z dziewczętami, żeby wplatali im kwiaty we włosy, żeby razem spoglądali w obłoki... No, właśnie, powiedziałem wam przecież, że ze mnie przede wszystkim meteorolog. Ja znowu o chmurach.

Z głębi lasu, gdzie gęsto stały ukryte czołgi, odezwało się urywane buczenie sygnału, nie ustawało, niosło się między drzewami, tłukąc o pnie.

– Do wozu, chłopcy. Pora ruszać.

O zmierzchu przez las, a potem polami, po pustynnych wertepach i między rzędami domków, przeprowadzili ich piechurzy 2 pułku piechoty na przedmieścia Pragi. Stali tam dość długo, a potem nowi przewodnicy powiedli ich nocą przez stromy nasyp kolejowy i w dół na brukowane ulice, między wąwozy wysokich ścian. Gąsienice łoskotały po bruku. Dudnienie silnika tłukło się dziesięciokrotnym echem, swąd i dym przenikał do wnętrza czołgu.

Cienie były ostre, czarne, od czoła szedł blask pożaru. Parokrotnie skręciwszy, zgubili kierunek w tym labiryncie, wjechali na podwórze brukowane kocimi łbami. Po lewej i prawej mieli dwupiętrowe oficyny, z przodu zamykał przejazd frontowy budynek. Zatrzymali się naprzeciw bramy wysokiej, półkoliście sklepionej, którą kiedyś na podwórze wjeżdżały stromo ładowane wozy.

Przewodnik, siedzący na pancerzu zeskoczył, poszedł szukać dowódcy i po chwili od strony bramy usłyszeli głos:

– Czołgiści, chodźcie na rozpoznanie.

Jeleń i Szarik zostali w czołgu, a reszta wyszła na podwórze. Pod murem przywitał ich szczupły, wysoki oficer z piechoty i mocno uścisnąwszy ręce, wprowadził do bramy. Stąpając prawie po omacku, skręcili w prawo do sieni, a potem w lewo, przez wyrwane drzwi weszli do pokoju. Pod butami chrzęściło szkło. Od okna skośnie przeciętego wiszącą na jednym zawiasie ramą dmuchało przeciągiem.

– Ostrożnie – szepnął piechur. – Głowy niżej.

Poprowadził ich do parapetu, na którym leżały worki z piachem, i wskazał Semenowi wąską szczelinę strzelnicy.

– Przypatrzcie się.

Przed nimi był spory placyk, zamknięty z drugiej strony murami domów.

Dachy miały spalone, sterczały krokwie i belki, obrysowane wiśniowo na tle rudego nieba.

– Gotowi? – spytał znowu piechur. – Uważajcie teraz. W domu na wprost są strzelnice w piwnicach. Zaraz się postaram, żeby ożyły.

Gwizdnął przeciągle i na ten znak z górnych pięter odezwały się serie, sprowokowały odpowiedź Niemców. Błyski wskazały czołgistom ich przyszłe cele. Kiedy ucichło, piechur przysiadł na podłodze i zaprosił gestem ręki, by usiedli koło niego.

– Chciałbym, żebyście na umówiony znak, kiedy zacznie świtać, obalili bramę i ogniem z działa zniszczyli tamte punkty ogniowe. Wtenczas my ruszymy, a wy za nami.

– Po co obalać? Wystarczy trochę uchylić, żeby lufę wysunąć – powiedział Semen. – Spróbujemy zrobić co do nas należy, a jak będziecie ruszać, to się bramę otworzy do reszty.

– Ostrożni jesteście – uśmiechnął się piechur.

– Jesteśmy ostrożni, ale najważniejsze, że ludzie tu będą dalej mieszkać. Po co im bramę psuć.

– Jak chcecie. Zgoda.

Kiedy wrócili z powrotem na podwórze, przystanęli zdumieni. Cały czołg był oblepiony ludźmi: siedzieli i stali na pancerzu, otaczali wóz dokoła.

– Kto to? – spytał Semen. – Przecież nie wasi żołnierze.

– Skądże – odpowiedział oficer. – Cywile. Rady dać sobie z nimi nie mogę. No, pocoście tu wyleźli! – zawołał podnosząc głos. – Prosiłem przecież, żeby w piwnicach.

– Maszynkie zobaczyć, panie poruczniku. Faktycznie niewąska, nie można powiedzieć.

– Uszanowanie, panowie czołgiści. Przepiórkowskiego czasem nie znacie? Bo on z naszej ulicy, taki z krótkim wąsikiem pod Hitlera.

– Takiego z wąsikiem nie znamy – odpowiedział Jeleń, siedzący na wieży czołgu.

– Może zgolił, ale Przepiórkowski się nazywa. Panowie nie słyszeli?

– Niestety nie.

Ludzie otoczyli ich ze wszystkich stron, ktoś podsuwał papierosy, ktoś inny proponował, że gdyby tak było czym zakąsić, to może by się coś do wypicia znalazło.

Janek ośmielony serdeczną atmosferą i ciemnością zapytał:

– A może kto słyszał o poruczniku Stanisławie Kosie?

– Jakoś w ucho nie wpadło. A kto to? Rodak? Z Warszawy?

– Nie, z Gdańska, bił się na Westerplatte.

– Na Westerplatte – powtórzyło naraz kilka osób.

Tęga kobieta westchnęła i zaproponowała schrypniętym nieco głosem:

– Panowie mają chwilkie czasu? Helcia, powiedz panom wierszyk.

Ludzie odsunęli się nieco, utworzyli półkole i na środek wyszła niewielka, może ośmioletnia dziewczynka. W mroku nocy nie widzieli rysów jej twarzy, tylko jasną plamę krótko przyciętych włosów i nie sięgającej kolan, białej sukienki. Helci nie trzeba było dwa razy prosić. Widocznie mówiła wierszyk nie pierwszy raz, bo dygnąwszy zgrabnie, zaczęła:


 
Kiedy się wypełniły dni
I przyszło zginąć latem,
Prosto do nieba czwórkami szli
Żołnierze z Westerplatte.
(A lato było piękne tego roku...)
I tak śpiewali: – ach, to nic,
Że tak bolały rany,
Bo jakże słodko teraz iść...
 

Gdzieś blisko trysnęła seria karabinu maszynowego, potem druga, huknął ręczny granat. Dziewczynka nie speszyła się, lecz mówiła dalej:


 
...Na te niebiańskie polany,
(A na ziemi było tego lata
tyle wrzosu na bukiety)
W Gdańsku staliśmy tak, jak mur,
Gwiżdżąc na szwabską armatę...
 

– Panie, ona byle rozpylacza się nie boi – wyjaśniła głośnym szeptem mamusia. – Na byle bombę też się nie rozpłacze.


 
...Teraz wznosimy się wśród chmur
Żołnierze z Westerplatte.
I ci, co dobry mają wzrok
I słuch, słyszeli pono,
Jak dudnił w chmury równy krok
Morskiego batalionu.
 

Janek słuchał, miał łzy pod powiekami. Dalsze słowa mijały go, a w głosie tylko tłukło się to pierwsze, że zginęli wszyscy, że martwi szli czwórkami. Tymczasem dziewczynka dygnęła, dokoła zaklaskano.

Ktoś ująwszy mamę pod rękę chwalił:

– Panina Helcia jak powie, to już powie.

Jeleń podawał z czołgu papierowe zawiniątko, przejął je Saakaszwili i wręczył dziewczynce dzienną porcję cukru dla całej załogi.

– No, dobrze, koniec tego przedstawienia – złościł się oficer z piechoty. – Ludzie, idźcie wy z powrotem do piwnic. Prosiliście, to zostawiłem was tutaj, ale nie przeszkadzajcie.

– No, dobrze, dobrze. Po co ta mowa, już idziemy.

Jeleń przypomniał sobie, o co prosiła Lidka, i zeskoczywszy na bruk, chwycił jeszcze za rękaw jednego z odchodzących.

– Nie wie pon, czy dom stoi na Wileńskiej ulicy, taki na żółto malowany, trzeci zarozki od stacyi.

– Dwa dni temu stał. A bo co?

– Nic, dzieuszka jedna prosiła, żebych się dowiedzioł.

– Ma może kto klucz od bramy? – dopytywał się Janek na polecenie Wasyla.

– Panie Ziółko, panie Ziółko! – ucieszyli się odchodzący do piwnic cywile. – Wojsko się pyta o klucz od bramy. Dychę pan, jak nic, zarobisz, bo przecie po nocy.

– Spiesz się pan, bo zaraz będzie jasno i z dochodu nici.

Znalazł się pan Ziółko z siwą głową, szczupły, przygarbiony, pospiesznie kroczył przez podwórko.

– Przestańcie się mądrzyć. Swoim po pięciu latach darmo otworzę na całą szerokość.

– Kiedy nam właśnie nie szeroko trzeba.

– Powiedz pan jak, to się zrobi.

Niebo przyblakło. Dołem od dymu i mgiełki było jeszcze mroczno.

Kolumienkami przecinały podwórze grupy szturmowe, nikły we wnętrzu domu. Szczupły wyrostek przykleił się do jednej z nich, poprosił:

– Daj pan, panie żołnierz, to pociągnę te karetkie – wprzągł się do uchwytu ciężkiego karabinu maszynowego. – Co się pan sam będziesz męczył, we dwóch zawsze lżej pójdzie. A poza tym tutejszy jestem, Prażanin, ulice pokażę, zabytki objaśnię.

Zniknęli obaj w ciemnej bramie, a po chwili wyszedł stamtąd oficer i skinął na czołgistów:

– Będziemy zaczynać. Jak wjedziecie do bramy, to moi ściągną ogień i wtenczas od razu walcie.

Przytrzasnęli włazy, ruszyli ostrożnie naprzód, wpełzając powoli do ciemnej wnęki. Zgodnie z umową pan Ziółko rozepchnął ciężkie, blaszane wierzeje. Utworzyła się szczelina na szerokość metra.

W tej samej chwili trzasnęły pierwsze serie piechoty, odpowiedziały im niskie, zrywające się tuż nad ziemią błyski karabinów maszynowych z przeciwległego domu. Semen raz po raz trzykrotnie odpalił, trafiając nieomylnie. Blisko zresztą było, nie więcej niż dwieście metrów i zaraz z okien parteru wysypali się nasi. Janek zobaczył w wizjerze tego szczupłego cywila ciągnącego karabin maszynowy, ale zaraz stracił go z oczu, bo z piętra przeciwległego domu znowu Niemcy poczęli strzelać. Odpowiedział im ze swego erkaemu, starannie mierząc, ale nim skończył serię, Wasyl władował w to samo miejsce pocisk, wybijając dziurę w ścianie.

Ruszyli za tyralierą, przecięli placyk, wjechali w ulicę. Orientując się na błyski i wybuchy granatów bili z działa i karabinów maszynowych do okien, do piwnic. Szli samym środkiem jezdni. Grupy szturmowe znikły w bramach, przedzierały się przez podwórza i korytarze, tylko od czasu do czasu, jak szydło idące ściegiem przez gruby koc, wynurzały się na ulicę, by z krzykiem dopaść następnego domu.

Podjechali w ten sposób do zakrętu ulicy i tutaj Kos spostrzegł tego samego cywila przyklejonego do węgła, jak unosząc rękę pokazywał za zakręt muru i dłońmi rysował w powietrzu kształt grzyba.

– Uwaga, za zakrętem bunkier – ostrzegł Janek.

Wysunęli się ostrożnie i rzeczywiście o niespełna sto kroków zobaczyli betonową kopułę przywartą do ziemi. Wasyl oślepił ją odłamkowym granatem, poprawił przeciwpancernym i jeszcze raz odłamkowym. Trysnęły ku górze grudy betonu, błysnęły szyby wylatujące z okien sąsiednich domów.

Janek powiódł za nimi wzrokiem i spostrzegł na trzecim piętrze wysuwającą się lufę erkaemu. Nacisnął ramieniem kolbę diegtiarowa, obrócił go do samego końca uchwytu, ledwo sięgając celu. Zamajaczyła mu sylwetka człowieka, pociągnął za spust i w chwilę potem broń upadła na bruk, a za nią zwalił się głową na dół strzelec.

Ruszyły grupy szturmowe, czołg poszedł za nimi i dotarł do wjazdu na szeroką, poprzeczną ulicę, środkiem której biegły trawniki i szyny. Z przekrzywionych słupów zwisały poskręcane przewody. Nieco dalej w lewo stało czerwone, podziurawione pudło tramwaju.

Znowu koło czołgu pojawił się znajomy z podwórza i wysunąwszy głowę z bramy, żeby go lepiej widzieli, pokazał na migi, że kiedy będą przecinać ulicę, muszą się pilnować od prawej.

Wasyl obrócił lekko wieżę i rozkazał Grzesiowi:

– Ruszaj ostro na tamtą stronę, całym gazem.

Nim tu dotarli, pojaśniało już całkiem i kiedy wyskoczyli na aleję, zobaczyli po prawej oświetlone słońcem, złote kopuły cerkwi. Zza cerkwi błysnął armatni wystrzał, świst rozdarł powietrze, lecz pocisk chybił. Wpadli już w ulicę po drugiej stronie.

– Piechota została – zameldował Jeleń.

– No to co? Cofać? – spytał Saakaszwili.

– Stój, zaczekamy. Uważajcie tylko na bramy i okna.

„Rudy” stał pośrodku ulicy samotny i czujny jak dzikie zwierzę we wrogim, obcym lesie. Obracał wieżę to w lewo, to w prawo, wietrzył lufą ku ciemnym, niebezpiecznym oknom. Na przedzie przed nimi bruk był rozkopany, przegrodzony barykadą z wozów, belek i zwalonych pospiesznie worków z piaskiem. Janek spostrzegł za nimi ruch: biegło dwu w hełmach z pancerzownicami. Znikli za nasypem, ale zasadził się na nich i kiedy zamajaczyli w sąsiedniej szczerbie, oddał serię. Jednego jakby trafił, ale drugi na pewno dotarł na przeciwległą stronę ulicy i zniknął w bramie. Nietrudno się było domyślić, że przebiegnie podwórzami, lada chwila pojawi się w oknie, gdzieś z boku czołgu i z odległości kilku metrów odda strzał. Piechota, która by mogła ich osłonić, odcięta ogniem została za tamtą szeroką aleją. Kos podjął błyskawiczną decyzję – chodziło przecież o życie całej załogi – otworzył właz desantowy w dole tuż koło swego siedzenia i klepnąwszy psa po karku rozkazał surowo:

– Bierz go, Szarik, bierz!

Wilczur warknął, przez okrągły otwór wyśliznął się na bruk i w sekundę potem wyskoczywszy spomiędzy gąsienic mignął niewyraźnym cieniem na krawędzi wizjera, wpadł w bramę.

– Uwaga, Gustlik – powiedział Kos. – Pilnuj się tego domu z prawej, przyszykuj granat.

Na wypadek ataku z bliska, gdy nieskuteczne są karabiny maszynowe ani działo, gdy wróg może się znaleźć na pancerzu, czołg ma w swej wieży niewielkie, owalne otwory, przesłonięte gruszkami z metalu. Otworzywszy je, można wyrzucić granat na pancerz, zdmuchnąć z niego wybuchem nieproszonych gości.

– Nie bój się nic, dowom pozór.

Janek trwał nieruchomo przy celowniku i zdawało mu się, że minął chyba kwadrans od czasu, kiedy wypuścił psa. Wypatrywał oczy, nie mając jednak nadziei, że cokolwiek zobaczy, bo Niemiec zapewne podkradnie się do czołgu całkiem z boku.

Przecenił przeciwnika. Widocznie tamten bał się podejść zbyt blisko do nieruchomej, lecz groźnej maszyny, bo nagle jego głowa zamajaczyła z prawej, z przodu za kupą gruzu. Głowa zniknęła, za chwilę ukazała się znowu, a obok niej ciężka grusza pocisku osadzonego na wylocie pancerzownicy.

Kos starał się chwycić cel na muszkę karabinu maszynowego, ale uchwyt nie puszczał, nie mógł go sięgnąć.

– Grześ, obróć w prawo – zawołał wiedząc, że nie zdąży, że jest już za późno, bo tamten tylko naciśnie palcem na spust i odpali.

W wybitym oknie na parterze mignął długi, rozciągnięty w skoku cień i wilczur jednym susem opadł na kark zaczajonego strzelca. Pancerzownica, wypuszczona z rąk, zsunęła się po gruzie ciężkim łbem ku przodowi, oparła o bruk.

Janek wetknął głowę w otwarty właz i z całej mocy zawołał:

– Do mnie, Szarik!

Odczekał chwilę, krzyknął po raz drugi, trzeci i wreszcie tuż obok jego twarzy wynurzyła się psia morda, wilczur wśliznął się z powrotem do czołgu.

W tej samej chwili z prawa i z lewa zaterkotały serie nadbiegającej piechoty. Wasyl dał rozkaz:

– Naprzód!

Ruszyli już z miejsca, gdy Janek jeszcze mocował się z włazem, podciągając go i zatrzaskując zamek. Kiedy znowu przypadł do celownika, zobaczył przed sobą poszczerbione, sterczące ostrymi łukami ku górze, ruiny gotyckiego kościoła. Dymiły jeszcze resztkami żaru. Spoza nich szedł ogień karabinów maszynowych, pohukiwały moździerze, którym odpowiedział Wasyl z czołgowego działa.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю