355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 18)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 18 (всего у книги 58 страниц)

24. Zaręczyny

Od południa, ze strony lotniska w Pruszczu nadciągnęła dziewiątka szturmowców. Ostatni ledwo wszedł po starcie na swe miejsce w szyku, gdy pierwszy poczynał już kłaść się na skrzydło, by zatoczyć krąg bojowy. Wszystko to działo się trzysta metrów nad trójkątnym placem Targu Drzewnego i ryk silników zwielokrotniony echem, odbity od murów wypełnił szczelnie pokój. West przerwał w pół zdania, bo i tak własnych słów nie słyszał, a generał, na znak, że się nie zgadza, trzepnął dłonią po stole, aż kałamarz podskoczył. Potem obrócił się na krześle w stronę okna i przez wielką pałacową framugę, pozbawioną nie tylko szyb, lecz i okiennej ramy, patrzył na brunatne, pofałdowane usypisko ceglanego gruzu, z którego, niczym zardzewiałe wraki zatopionych na płyciźnie okrętów, sterczały okopcone pożarem ściany. Ciepły wiatr rozwlekał siwe dymki nad rurami sterczącymi z piwnic, w których mieszkali już ludzie. Na horyzoncie przeświecała słonecznym srebrem Zatoka Gdańska.

Zamaskowany rykiem iliuszynów niepostrzeżenie nadleciał od morza ciężki pocisk, błysnęła eksplozja. Za kanałem Raduni zachwiała się czteropiętrowa ściana, wybrzuszyła, przełamała wpół i runęła w obłoku kurzu.

Zamykający szturmowiec błysnął jasnobłękitnym podbrzuszem, przeczesał niebo grzebieniem rakiet naczepionych pod skrzydłami, z gwizdem dał nura tuż pod same fale, kryjąc się w blasku przed celowniczymi okrętowych pelotek.

– Znowu Kriegsmarine. Chcieliby dranie zniszczyć Gdańsk do reszty – mówił generał podniesionym głosem, choć odległość stłumiła już wybuchy rakiet i szczekanie dział. – Ale szturmowce włączą im „całą wstecz”... – Uśmiechnął się, spojrzał na Westa i znowu spoważniał.

Siedzieli naprzeciw siebie po dwu stronach rzeźbionego, sczerniałego ze starości stołu, jak bokserzy w narożnikach ringu.

– Więc nie dacie? Generałowi odmówicie, poruczniku?

– Nie dam.

West obciągnął skórzaną kurtkę, rozluźnił golf na szyi, jakby mu było duszno, i uparcie pokręcił głową. Wyrównał na rękawie biało-czerwoną opaskę, przesunął na pasie ciężki mauzer.

Pchnięte z zewnątrz, otworzyły się wysokie drzwi, trzepnęły klamką o mur. Za nimi dwaj wartownicy ze skrzyżowanymi karabinami zagradzali drogę tłumowi rozgorączkowanych ludzi, który wypełniał salę o stromych gotyckich sklepieniach.

– Stać!... Puszczajcie... Ile mamy czekać?!

Generał obrócił się na krześle i zmarszczywszy brwi patrzył na otwarte usta, rozgorączkowane twarze. Zdawało mu się, że w głębi dostrzegł Marusię.

Ogoniok. West wstał, podszedł do drzwi i uniósł rękę.

– Towarzysze! Obywatele!... – Odczekał, póki gwar nie przycichł. – Krzykiem niczego nie zwojujecie. Zaczekajcie...

– Puśćcie! – wrzasnął ktoś z tylnych rzędów.

– Kto nie może czekać?

– Ja! – Przepchnął się do przodu starszy wąsaty mężczyzna z milicyjną opaską, z pepeszą na piersi.

Chwilę mierzyli się wzrokiem.

– Ludzie mrą – dodał i trzepnął po lufie szeroką dłonią o przygiętych sękatych palcach.

– Puśćcie go – ustąpił West.

Tamten dał nura pod bagnetami, a porucznik Kos zamknął drzwi i czekał spoglądając pytająco.

– W lesie pod Jasieniem. Stu dwudziestu ludzi. Różnymi językami gadają. Podczas nalotu z obozu uciekli, skryli się... Konają z głodu.

West, słuchając, pisał jednocześnie w notesie, a teraz przywalił różową pieczęć, wyrwał dwie kartki i podał wąsatemu.

– Na chleb i transport. A to adres, doprowadzisz ich i niech zajmują baraki.

– Tak jest! – Milicjant zasalutował i podtrzymując pepeszę dał nura w uchylone drzwi, pod skrzyżowane niebieskawe bagnety wartowników.

West wrócił na swe miejsce za stołem, przysiadł i chwilę pisał w notesie, a potem podniósł oczy na dowódcę brygady i powiedział:

– Dlatego nie dam ze składów nic, choć zdobyli je żołnierze waszej brygady.

– Odwróciły się role. Teraz cywile dowodzą – mruknął generał ze zrozumieniem, choć jeszcze trochę kpiąco.

– Szliście przecież, żeby wyzwalać, a nie rządzić – spokojnie, lecz ostro, uciął West – Miasto musi żyć.

– Prawda. Ale skąd mam brać chleb dla wojska?

– Dam kwit na mąkę i barkę z holownikiem. Poślecie swoich w górę Wisły. Z tego, co przywiozą, połowa wasza. Zgoda?

– Zgoda.

Znowu się uchyliły drzwi, warta wpuściła oficera radzieckiej marynarki, który zasalutował generałowi i jak ze starym znajomym przywitał się z Western.

– Zawtra moi tralszczyki idut w morie.

– Dobra. To ja śladem poślę kutry, żeby ryby trochę dla miasta...

Odpowiadając, West nie przestawał pisać, a teraz podał papier z pieczęcią dowódcy pancernej brygady.

– Pamiętajcie: połowa moja.

– A wy, obywatelu burmistrzu, nie zapomnijcie o paru śledziach dla żołnierzy. Inaczej syn wam schudnie...

Uścisnąwszy dłoń Westa generał otworzył drzwi. Wartownicy cofnęli karabiny, a ludzie się rozstąpili, tworząc wąskie przejście. Ruszył nim ostro niby czołg, chmurzył jeszcze brwi, gdy zobaczył po drugiej stronie tłumu Marusię opartą o kamienną kolumnę.

– Co tu robisz, rudzielcze?

– Nasza dywizja też w Gdańsku. Was szukam, towariszcz generał.

Powoli szli przez ogromną i pustą salę – tłum został pod drzwiami Westa, mijali mniejsze grupki ludzi przy stołach, za którymi rozpoczynały urzędowanie nowe władze miejskie.

– Słucham.

– Chciałabym wiedzieć, dokąd dalej pójdziecie?

– Brygada zostanie na Westerplatte. Po ostatnich walkach żołnierzy mało, a wozów jeszcze mniej i to zajeżdżone, pokaleczone. Parę co lepszych czołgów pójdzie na front, na Berlin.

– „Rudy” zostanie?

– Ma nowy silnik, ale załoga niepełna.

– A ojciec Janka?

– Sama widziałaś, że tu bardziej potrzebny. Rządzi.

Ogoniok podniosła oczy, zaczerpnęła powietrza w płuca i zaczęła śmiało:

– W czołgu jednego brak, a ja... – zapomniała dawno obmyślonego słowa, urwała i powtórzyła: – Ja mogłabym...

Generał zdziwił się, potem uśmiechnął.

– A ty mogłabyś strzelać z armaty... – pomógł dopowiedzieć zdanie do końca i cicho dodał: – Zmykaj. Ale to już, i szybko.

Stojąc u poręczy patrzył, jak biegnie w dół po schodach, podobna do spłoszonej wiewiórki.

Niesprawiedliwy jest świat, myślała Ogoniok, idąc ulicą między wypalonymi, cuchnącymi zgorzelą domami. Gdybym była chłopakiem, to generał na pewno nie kazałby mi zmykać. Zostałabym przyjęta do załogi na miejsce strzelca–radiotelegrafisty. Nauczyć się przecież nietrudno i wcale nie trzeba strzelać z armaty, dźwigać ciężkich pocisków, bo to robi Gustlik. Im potrzebna jest właśnie radiotelegrafistka...

Przystanęła, zamyśliła się jeszcze smutniej: przecież Lidka doskonale potrafi posługiwać się radiostacją, na pewno już dawno stanęła do raportu i ona właśnie...

– A właśnie że nie – zawołała Marusia radośnie – bo dziewczyn do czołgów nie biorą!

Rozejrzała się, przestraszona dźwiękiem własnego głosu, ale nikogo w pobliżu nie było, nikt nie słyszał prócz krzaków bzu, które na przekór wojnie wypuściły jasnozielone listki i wyciągały gałęzie przez pordzewiałe pręty ogrodzenia. Powąchała je, pogładziła dłonią i podśpiewując wybiegła ścieżką na garb gruzowiska. Stąd widać już było ustawione równymi rzędami czołgi i koszarowe budynki ocalałe od ognia.

Wartownik ją poznał, uśmiechnął się i podrzucił karabin na prezentuj broń. Ogoniok zasalutowała, robiąc marsową minę w odpowiedzi na te generalskie honory, i spytała wesoło:

– Nie uciekli mi?

– Nie. Wszyscy w domu.

Powędrowała chodnikiem między czołgami a budynkiem, spoglądając w szyby otwartych po wiosennemu okien parteru, zbyt wysoko jednak umieszczonych, by mogła zajrzeć do środka. Przy trzecim stanęła i zaczęła nadsłuchiwać. We wnętrzu gwizdał Gustlik. Poprawiła odświętnie wyprasowany mundur, wygładziła fałdy pod pasem i zawołała ostro:

– Ekipaż k boju!

Pierwszy jak błyskawica wyskoczył Szarik z własną obrożą w zębach, a za nim w oknie pojawili się wszyscy trzej czołgiści z hełmofonami w garści.

– Marusia! Ogoniok!

– Mam wolne przedpołudnie...

Nie czekając na koniec zdania, Janek skoczył przez parapet.

– Ja zaraz! – zawołał i dał nura do wnętrza „Rudego”.

– Myślałem, że ze mną pójdziesz na spacer – użalił się Grigorij.

– Albo ze mną – dopowiedział Jeleń.

– Ja z tym, co najszybszy. We trzech w czołgu będziecie?

– Trza nam czwartego... – rozejrzawszy się na boki, czy nikt nie słucha, Gustlik dodał tajemniczo: – Mówili my, co to będzie, Wichura ino on je taki, co kręci – pokazał gestami i przymrużył oko.

– Chyba żebyś ty do nas, Marusia, przystała – podpowiedział Grigorij.

– Ee tam, dziewczynie nie uchodzi... – Zaczerwieniła się i pragnąc zmienić temat zerknęła w stronę „Rudego”. – Czego on w czołgu szuka?

– Pewnie czapki. My tam wszystko momy – zaczął tłumaczyć Gustlik. – Ino śpimy w izbie, ale to pieruńsko głupio.

– Niewygodnie – wtrącił Saakaszwili. – Za miękko. Dopiero jak wyrzuciłem poduszkę, jak podłożyłem kaburę pod głowę...

Janek słuchał tej rozmowy z wnętrza wieży czołgowej i mierzył polówkę przed lusterkiem na zamku działa ustawionym, poprawiał lok swoich lnianych włosów, by jak najbardziej niedbale zwisał nad czołem. Spoważniał, kiedy Jeleń powiedział, że czwartego trzeba, i obrócił się w stronę, gdzie do pancerza przyklejona była fotografia dawnego dowódcy i zawieszone jego dwa krzyże – Walecznych i Virtuti Militari. Zamyślił się patrząc w twarz nieżyjącego przyjaciela, nią słyszał żartów Grigorija na temat przyjęcia Marusi do załogi.

– Janek! Pójdź ino.

– Idę! – odkrzyknął na wołanie Gustlika.

Wspiął się do włazu, wyskoczył na pancerz, a z pancerza na ziemię.

Biorąc Marusię pod rękę, z przepraszającym uśmiechem zasalutował kolegom.

– Nie musisz się spieszyć – rzekł mu Jeleń na pożegnanie i ciężką dłoń położył na ramieniu Gruzina. – Jakby co, to domy se radę we dwóch.

Chwilę jeszcze wyglądali przez okno za odchodzącymi.

– A ja sam – westchnął Grigorij.

– Co się martwisz. Już ino jedna rzeka i koniec wojny. Potem baby będą rządzić i ani się oglondniesz, jak cię chycą.

Szli obok siebie pustą, pokaleczoną przez pociski ulicą zdobytego Gdańska. Onieśmieleni nie tyle bliskością, co niezwykłą dla żołnierzy ciszą, milczeli. Szarik biegał wokół, przystawał przed nimi, patrzył to na Janka, to na Marusię i zachęcająco szczekał.

Wilczur, w którego życiu wszystko było wyraźne, a głód i sytość, nienawiść i miłość sąsiadowały ze sobą, dziwił się i nie pojmował ludzkich zawiłych spraw. Skąd mógł przypuszczać, że o rzeczach prostych i oczywistych dla każdego, kto tę parę choć raz z daleka zobaczył, najtrudniej mówić właśnie im dwojgu. Najtrudniej, gdyż nie wiedzą, jak w małych paru słowach zmieścić duże uczucie. A nie potrafią przecież mówić długo i ozdobnie – przywykła do zwięzłych komend, do okrzyków, które muszą być szybsze niż kule.

Kwietniowy wiatr, słonawy od zapachu morza, głaskał ich ciepłą dłonią po twarzach, cichutko naszeptywał do uszu. Na skrzyżowaniu Ogoniok zebrała się wreszcie na odwagę, zwolniła kroku, żeby powiedzieć, lecz w ostatniej chwili zmieniła decyzję.

– Chodźmy nad morze – zaproponowała, zdejmując z głowy beret.

– Dobrze, ale przedtem pokażę ci dom.

– Charaszo. – Podała mu rękę.

Skręcił w rozbitą bramę, ostrożnie przeprowadził dziewczynę pod nawisem porudziałego żelbetu i dalej wąwozem między górami gruzu, na podwórze porośnięte przyżółkłą zeszłoroczną trawą. Na grzędzie starego zleżałego usypiska stało drzewko w pierwszej zieleni wiosny i Szarik pobiegł obejrzeć je z bliska.

– Tu mieszkaliśmy we troje. – Janek wskazał puste prostokąty okien na pierwszym piętrze. – Dawno temu, przed wojną.

Marusia zdjęła mu czapkę, pogładziła po włosach, a potem rzekła, kładąc Jankowi ręce na ramionach:

– Znalazłeś ojca. A ja zupełnie sama.

– Nieprawda, Ogoniok. Właśnie tu, blisko mojej mamy, chciałem cię poprosić... Obiecajmy sobie, że razem na zawsze.

– To będzie niełatwe – odpowiedziała cicho.

Trzymała w ręku polówkę i swój granatowy beret z czerwoną gwiazdą, uniosła je, jakby pokazując, że są różne, że do innych należą armii.

– Ale będzie. – Z uporem pokręcił głową, palcami przeczesał włosy.

– Wojna nie skończona. A żołnierski dzień bywa czasem jak rok: smutek i radość, powitanie i rozstanie, życie i...

Położył palec na jej wiśniowych ciepłych wargach, by powstrzymać słowo, którego frontowi żołnierze starają się nie wypowiadać głośno.

O śmierci mówi się – ona. Tak jak za dawnych czasów, kiedy ludzie omijali imiona groźnych bóstw nie chcąc ich drażnić czy przywoływać.

Na ulicy terkotał samochodowy silnik i raz po raz buczał klakson. Ktoś krzyczał. Słyszał już od chwili, ale dopiero teraz zrozumiał, że to jego wołają.

– Janek! Plutonowy Kos!

Chwycił czapkę, energicznie wcisnął ją na głowę i wybiegł na ulicę. Za nim Marusia, a na samym końcu wilczur, zaniepokojony tym nagłym pośpiechem.

Przy krawężniku stała jadowicie zielona ciężarówka, z kabiny wyglądał Wichura.

– Czołem. Cześć, Ogoniok! – wołał wesoło. – Szukam was i szukam. Ostrożnie! Świeżo malowane – ostrzegł podnosząc palec do góry.

– Taka farba cholerna, że schnąć nie chce...

– Chciałeś czegoś? – przerwał mu Kos.

– No pewnie. Słuchajcie: płynę barką w górę Wisły po mąkę. Słońce, wiosna i te rzeczy. Skoczymy razem?

– Chciałabym, ale dyżur w szpitalu.

– Ja nie. Dziś uroczysty apel na Długim Targu, jutro wieczorem zabawa.

– Na zabawę wrócimy.

– Nie.

– No to cześć. – Wichura zasalutował i cofając głowę do szoferki, rąbnął ciemieniem w ramę, zmarszczył perkaty nos. – Cześć, Kosy! – zawołał, dodał gazu i ruszył gwałtownym zrywem. Janek rozchmurzył twarz.

– Może by go do załogi? Warszawiak, bystry chłopak.

– Tak, Janek. Naturalnie, nikogo innego tylko Wichurę.

– Słyszałeś, jak on do nas powiedział? Obiecaj, że zaraz po wojnie.

– Słyszałam. Obiecuję.

Podała mu ręce, a on mocno chwycił dziewczęce dłonie i nie puszczał, ściskał jak granat z wyrwaną zawleczką, patrząc na pociemniałe nagle zielone oczy pod czarnymi brwiami, wygiętymi niczym łuk mongolski.

Szarik przysiadł u nogi swego pana, spoglądał ku górze na twarze ich obojga i choć miał wielką ochotę radośnie szczeknąć, nawet nie zaskomlał.

Z daleka, znad Bałtyku, wracały górą szturmowce, mruczały niczym syte, ciężkie trzmiele nad łąką i było bardzo uroczyście, bowiem za sprawą Wichury powiedziana została rzecz najważniejsza i najpiękniejsza z tych, które mogą sobie ludzie powiedzieć.

Na Długi Targ przyszła masa ludzi. Prócz naszych i radzieckich żołnierzy zjawiła się gromada cywilów i tłum sięgał aż po Bramę Zieloną, po most na Motławie. Do nich właśnie przemówił generał, by z niewolników przywleczonych tu siłą przez hitlerowców stali się dziś jeszcze gospodarzami miasta, co ongiś nasze, znowu i na wieki wróciło we władanie Rzeczypospolitej.

Ojciec Janka dziękował żołnierzom radzieckim i polskim pancerniakom za trud i krew, za szturm gwałtowny, dzięki któremu choć część domów i fabryk ocalała, ocaleli skazani na zagładę jeńcy i polska ludność.

Przemawiali obaj z tarasu przed wejściem do Dworu Artusa, wyniesionego o sześć wysokich stopni ku górze. Głośniki powtarzały ich słowa, ale Janek, Grigorij i Gustlik i bez tego widzieliby i słyszeli wszystko, bo „Rudy” stał tuż obok z dumnie uniesioną lufą i cała załoga siedziała na pancerzu, na wieży, a z nimi Marusia i Lidka, sierżant Czernousow, no i naturalnie Szarik.

– Kiejby nas tak piecowym srebrem pomalować, to by był ale pomnik – powiedział Jeleń głośnym szeptem.

Lidka zaczęła chichotać wyobraziwszy sobie posrebrzonego Gustlika, Grigorij jej zawtórował i dostał sójkę w bok od Janka. Nie słyszeli ostatnich słów z mównicy i dopiero starszyna ich uspokoił, syknąwszy niczym dalekobieżny parowóz.

Cisza była na całym placu, pojaśniało od uniesionych ku górze twarzy, bo wszyscy patrzyli na podziobaną pociskami wieżę Głównego Ratusza, powyżej zegara, powyżej szerokiej galerii, na tę małą u samego szczytu.

– Jest tam kto? – zagadnął cicho Jeleń.

– Jest. Żołnierz, ale bez czapki – odpowiedział Kos, dłonią osłaniając przed słońcem swoje jastrzębie oczy.

– Rakiety będzie strzeloł abo na trąbce zagro?

– Zamach bierze...

Szerokim łukiem wyleciał w powietrze pakunek wielkości plecaka, rozłożył się, rozwinął i na tle ciemnego muru rozbłysła w słońcu wielometrowa wstęga biało-czerwona, wygięta przez rześki wiatr od morza.

Nim ktokolwiek zdążył krzyknąć czy słowo powiedzieć, zagrały trąby, huknęły bębny i blachy trzech naraz orkiestr – polskiej pancernej brygady i dwu dywizyjnych radzieckich.

Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy...

Spłoszyły się mewy, zakołowały w górze nad domami bez dachów, nad wzniesionymi twarzami ludzi, które jakby poranna rosa zwilżyła.

Pilnej roboty było w Gdańsku niezmierzone mnóstwo. Stanisław Kos chciał zaraz po uroczystości wrócić do burmistrzowania, ale załoga „Rudego” wzięła go do niewoli i pociągnęła na Westerplatte. Kazali sobie pokazywać, gdzie stał pancernik „Schleswig–Holstein”, gdzie była brama z orłem na owalnej tarczy i napisem „Wojskowa Składnica Tranzytowa”, a potem, odgarniając wyrośnięte do piersi łopuchy, oglądali resztki ceglanego muru, pordzewiałe szyny kolei, ruiny wartowni.

Siedli wreszcie u brzegu na szalupie przewróconej dziurawym dnem do góry, patrzyli, jak wiatr nosi mewy nad Martwą Wisłą, i słuchali wspomnień porucznika.

– Pod koniec sam musiałem stanąć przy kaemie. Dostałem odłamkiem w głowę, ale lekko, tyle że hełm na bandaże trudno było wsadzić. A oni bombardowali, bili z dział... Wobec ciężkiej broni byliśmy bezsilni, a jednak za naszych piętnastu zapłacili trzema setkami zabitych. Trzymaliśmy Westerplatte przez tydzień. Wtenczas, kiedy wojna dopiero arię zaczynała, to było ważne. Było ważne, żeby świat te strzały usłyszał, zbudził się i zrozumiał, że każde nowe ustępstwo tylko rozzuchwala bandytów...

Lidka ściągnęła przyciasny but, grzała bosą stopę na białym piasku.

Marusia zerwała źdźbło trawy, gryzła żółtozieloną słodkawą łodygę. Szarik rozparty na płaskim kamieniu leniuchował w południowym słońcu, kłapał zębami, usiłując chwycić muchę.

– Tu był początek – powiedział Gustlik – i tu dla nas fajerant. No nie? Jutro wieczór zabawa. Byda tańcowoł, jak żech już dawno nie tańcowoł.

– Wstał, zaszurał buciorami w tempie oberka.

– Na zabawę pora, a na fajerant wcześnie – odpowiedział West. – Wszędzie gruzy, miny, port zatkany wrakami. Trzeba to wszystko...

– Jasne – przerwał Janek – ale grunt, żeśmy się znaleźli.

– Mój starzyk też już napisoł. – Gustlik wyciągnął list z kieszeni i trzepnął po nim dłonią. – Matka cało załoga kazała pozdrowić.

– A całej nie ma. – Grigorij złamał i rzucił za siebie patyk, który obracał w palcach. – Nie ma kto nam powiedzieć, jaka jutro pogoda.

Posmutnieli wszyscy. Szarik postawił uszy, warknął ostrzegawczo. Przez wertepy, szeleszcząc suchymi badylami zeszłorocznych chwastów, podchodziła do nich szczupła, niestara jeszcze kobieta w czarnej sukni.

– Przepraszam, syn mi zaginął. Mareczek, sześcioletni. Może panowie widzieli?

– Nikt tędy przed panią nie przechodził – po chwili milczenia odpowiedział Janek.

– Przepraszam, to ja już pójdę. Rok temu zaginął, wyszedł na ulicę, złapali go i nie wrócił. Mareczek, sześcioletni – odchodząc żaliła się sobie, nie czekając od nikogo odpowiedzi.

Patrzyli chwilę w ślad za nią.

– Na mnie pora. – Marusia wstała. – Przed dyżurem mundur na stary trzeba zmienić.

– I przed zabawą warto pospać dłużej – dodała Lidka.

– Nieprędko się jeszcze po tej wojnie wypogodzi – powiedział ojciec Janka, kiedy już ruszyli z powrotem.

– Ale Gustlik ma swoją rację, jak mówi, że fajerant – energicznie wtrącił Grigorij – bo to już blisko. Sam jestem na świecie jak palec, dziewczyna żadna mnie nie chce, ale też plany układam, jak żyć po wojnie.

Szli na przełaj ugorem w tę stronę, gdzie u nabrzeża zostawili szalupę po przeprawie przez Motławę.

– Najdziesz tako, co cię będzie chciała. – Gustlik objął Gruzina za ramię. – Zawioza cię pod Studzianki, do Czereśniaka i wyswatom.

– Ze wsi nie chcę.

– No to ci domy dziouszkę z Warszawy. Wichura to zrychtuje, powiem mu, jak wróci.

– Gdzie Wichura? – zainteresował się Grigorij.

– Na barce popłynął po mąkę, ale do jutrzejszego wieczora, do zabawy powinien być z powrotem – wyjaśnił Janek.

Wichura nie zdążył wrócić przed wieczorem, ale bal się zaczął równo z zachodem słońca. Nie zabawa, lecz bal prawdziwy. Żołnierski bal w wyzwolonym Gdańsku.

Ogromna sala na parterze starego mieszczańskiego domu ledwie mogła gości pomieścić. Ściany nosiły jeszcze ślady walk – tu nad oknem jęzor sadzy po stłumionym pożarze, tam skośny ścieg serii na murze, nadpęknięty tynk, ale wszystko odchędożone, po żołniersku uprzątnięte, a gdzie nie można, to zasłonięte wojennym plakatem – był tam zielony żołnierz porucznika Włodzimierza Zakrzewskiego, wołający „Na Berlin”, śmieszne hitlery Kukryniksów, siwy, bijący w dzwon chłop Mikołaja Żukowa z napisem: „Bracia Słowianie!” Gdzie nie starczyło plakatów, naczepili kawałki artyleryjskich sieci maskujących, upięte płaszcz–pałatki ozdobione zielonymi koćkami leszczyny, rozkwitłą biało tarninową gałęzią albo hasłem pospiesznie wypisanym na płótnie: „Gdańsk polski na wieki!”, „Wpieriod na Berlin!”, „Ruszaj do tańca, jak na Germańca”, „Hitler świński cycek, biorą w... fryce”. W co biorą fryce, nie było widać, bo kapelan brygady kazał zielenią przesłonić.

Prawie na środku balowej sali był otwór na wylot do piwnic, ale nie specjalny, tylko wybity przez pocisk. Osłaniały go saperskie kozły z tabliczkami: „Uwaga, dziura!” i po rosyjsku: „Wnimanje, nie prowalis”. Od czasu do czasu ukazywała się ponad podłogą głowa żołnierza, który wyłaził po drabince i podawał tańczącym butelki ze zdobycznym piwem.

Grała nie brygadowa orkiestra, bo oni tylko marsze umieli, lecz doraźnie zebrany polsko–radziecki zespół, a w nim takie instrumenty, jakie były pod ręką – harmonia, gitara, trąbka sygnałowa, fortepian z kolumienką z cegieł zamiast nogi i z przestrzelonym wiekiem oraz naturalnie bęben. Nad podwyższeniem orkiestry wyłaziły ze ściany resztki półwypukłego hitlerowskiego orła poobtłukiwanego kolbami – mieli go saperzy złupać, ale nie zdążyli, bo już się zaczął bal. Nie zabawa, lecz bal prawdziwy. Żołnierski bal w wyzwolonym Gdańsku.

– Wszystkie pary tańczą!

Tańczyły polskie i radzieckie tele– i radiofonistki, sanitariuszki w odświętnie odprasowanych mundurach. Czasem zamiast wyczyszczonych na psi połysk butów z cholewami mignęły zdobyczne pantofle, a przy każdym mundurze wabiło oczy coś kobiecego dla ożywienia: broszka, apaszka, chusteczka w ręku, kaczeniec lufo gałązka tarniny we włosach. Było też trochę cywilnych niewiast z ekipy obejmującej miasto, jak i przywiezionych na roboty, kiedy Gdańsk był jeszcze niemiecki – wszystkie miały biało-czerwone opaski albo wstążki u klap skrojonych po wojskowemu kostiumów.

Wśród żołnierzy szarzało paru cywilnych mężczyzn, ale też z opaskami na rękach, w długich butach i kurtkach wojskowego kroju.

Wszystkie pary tańczyły, a niedaleko orkiestry stał dowódca brygady, spoglądał na nie z uśmiechem. Minął może kwadrans od rozpoczęcia balu, kiedy przecisnął się do niego ojciec Janka ze sporym zawiniątkiem pod pachą.

– Serwus, West. – Generał wyciągnął rękę na powitanie. – Gdzieżeś się podziewał od wczoraj?

– Trałowce otworzyły wyjście z portu, oczyściły skrawek zatoki, więc skrzyknąłem paru znajomych rybaków, uruchomiliśmy kutry i...

– Jest ryba?

– Niedużo, ale jest, obywatelu komendancie miasta.

– Daj spokój z tym komendantem. Jan mi na imię.

– Stanisław.

Obaj jednocześnie pomyśleli, że właściwie to głupio, że do tej pory nie mówili sobie po imieniu, i pocałowali się z dubeltówki. Dostrzegł to Gustlik tańczący z Lidką tango Chryzantemy złociste i zawołał w stronę dziury w podłodze:

– Piwo dla dowódcy, ino gibko.

Chwycił w locie butelki i przekazał je, nie przestając podśpiewywać.

Dowódca i West zaczepili jeden kapsel za drugi, zerwali, trącili się szyjkami butelek i odpili po parę łyków.

– Wczoraj rano posłałem po mąkę. Lada moment barka powinna wrócić i wtenczas uruchomimy piekarnię.

– Jo bych się zdał ciasto gnieść. – Gustlik przerwał śpiewnie i pokazał swoją potężną łapę, a ruszając znowu w taniec dodał ciszej do Lidki: – Ino my tu nie ostaniemy. Generał niech będą komendant, a „Rudy” na front.

– Możesz miesić – odkrzyknął dowódca Gustlikowi i powiedział do Westa: – Tyle że ja tu najwyżej jeszcze parę dni i na front, do sztabu armii.

Janka by trzeba szybko zdemobilizować, do szkoły posłać – pokazał oczyma chłopca tańczącego z Marusią.

– Tak byłoby najsłuszniej, ale...

Chłopak dopiero w tej chwili zobaczył ojca i podbiegli oboje, zadyszani trochę, zarumienieni, z oczyma jarzącymi się wewnętrznym światłem.

– Cześć, tato! – speszył się, urwał i stanął na baczność. – Obywatelu generale, proszę o zezwolenie zwrócenia się do porucznika Kosa.

– Wojskowa skóra druga natura – roześmiał się dowódca. – Zwolnię cię do cywila, poślę do szkoły i nie będziesz musiał pytać.

– Za co? – posmutniawszy nagle spytał Janek.

– Co, za co?

– Do cywila za co? Przecież myśmy jako załoga stawali do raportu...

– Nowe czołgi z działami osiemdziesiąt pięć poszły do armii, a reszta brygady zostaje tutaj jako garnizon.

– „Rudy” ma nowy silnik, obywatelu generale – głos chłopaka zwilgotniał. – Póki wojna nie skończona, nikt nie ma prawa...

– Nie ty mnie będziesz uczył. Póki zabawa nie skończona, rozkazuję tańczyć.

– To ja proszę obywatela generała – dygnęła Marusia odrzucając z ramienia gruby kasztanowy warkocz.

Kosowie z uśmiechem patrzyli, jak nowa para rusza w tany – giętka trzcina i krępy dąb burzom oporny. Żołnierze rozstępowała się, robiąc miejsce dowódcy.

– Spieszyłem, żeby na zabawę zdążyć, bo buty niosę – powiedział ojciec rozwijając zawiniątko.

– Dla mnie? – zdziwił się i ucieszył Janek, widząc giemzowe oficerki z wysokimi do kostki sztywnikami.

– Moje sprzed wojny. Mało noszone.

– Za duże będą.

Bez przekonania zrzucił własny but, zmierzył ojcowski i... ledwo go wciągnął. Zmienił drugi, przytupnął.

– Nie za duże? – uśmiechnął się ojciec.

– W sam raz. Dziękuję, tato.

– Pewno ci trochę nogi urosły.

Janek wysunął się do przodu, żeby go było widać, kiwnął na Gustlika, ale tamten nie spostrzegł, bo się pochylał nad Lidką, szeptał jej coś do ucha.

Dziewczyna skinąwszy głową podeszła do grupki, w której stał radziecki generał, poprosiła go do tańca. Zaklaskali najbliżej stojący, a Janek, jeszcze z uniesionymi rękami, zaczął mówić do ojca, jakby kontynuując prowadzoną w myśli rozmowę:

– Tato, co z tą szkołą, przecież ja chciałbym być razem z tobą, ale póki wojna nie skończona, póki Polska...

– Ja cię zatrzymywać nie będę. Gdybym nawet próbował, to w tym wypadku syn ma prawo nie posłuchać...

Parę sekund patrzyli sobie w oczy. Janek zrobił ruch, jakby chciał chwycić ojca za szyję, ale porucznik wyprostował się i tylko podał synowi rękę. Ścisnęli sobie dłonie – dwaj wojskowi, dwaj dorośli mężczyźni. Może nawet pocałowaliby się, ale West dostrzegł Saakaszwilego.

– Grześ!

– Grigorij siedział pod ścianą, a na sąsiednim krześle równie smutny Szarik. Rad, że ktoś przerwał jego zamyśloną samotność, podszedł szybko.

– Dobrze, że ojciec przyjechał, bo Janek... Ale buty! – uniósł ręce z zachwytem.

– Mam prezent i dla ciebie – przerwał mu porucznik. – Pas oficerski.

Grigorij chwycił oburącz wstęgę brązowej skóry przeszytej złotawą nicią, obejrzał, przycisnął do piersi i naraz zaczął mówić po gruzińsku, po rosyjsku, po polsku:

– Madłobt, spasibo, dziękuję! – Zdjął stary, włożył nowy i ściągnął się jak osa. – A to co? – wskazał mosiężne półkoliste uchwyty.

– Do przyczepiania szabli.

– Do szabli – powtórzył w rozmarzeniu Grigorij i dobywszy z nie istniejącej pochwy niewidzialną klingę, zrobił w powietrzu kilka ruchów dłonią, cięć zamaszystych, z których ostatnie wypadło tuż przed nosem Wichury, nadciągającego z dwiema ładnymi, zupełnie identycznymi blondynkami.

– Zgłupiałeś, Gruzin? – spytał szofer i obu pannom począł przedstawiać swoich towarzyszy: – Porucznik West, ojciec Janka... Janek, dowódca czołgu... A ten, co macha ręką, to mechanik Grigorij, czyli Grześ...

Koledzy pozwolą, siostry Borowianki, Hanna i Anna.

– Bardzo nam miło panie poznać – uśmiechnął się West i spytał: – Przywieźliście mąkę, Wichura?

– Przywiozłem, panie poruczniku, pełną barkę, ale ledwo zdążyłem.

– Takie same – wyszeptał zdumiony Saakaszwili, chwytając kaprala za rękaw. – Obie piękne i zupełnie takie same...

– Bo bliźniaczki – wyjaśnił niecierpliwie szofer. – Jak są z nami, to już nie są takie same – parsknął śmiechem z własnego dowcipu i wrócił do opowiadania: – Ledwo zdążyłem, panie poruczniku, bo dwu dywersantów wsiadło na pokład i rowery ukradli...

– Gustlik Jeleń – przedstawił się dziewczętom nadchodzący Ślązak i zaraz zmrużył oko do Wichury. – A ty zaś tak nie fanzol. Jacy to tam przeciwrowerowi dywersanci?

– Przebrani byli po cywilnemu. Jeden kapelusz zgubił, jak uciekał.

– Dywersyjny kapelusz? – wypytywał Jeleń. – Takim gadaniem to byś nie oszydził ani mojej ciotki Hermenegildy, co we wszystkie bojki wierzy.

– ...Mina na kursie, ale ja ją odepchnąłem, chwyciłem automat i... – zmarszczywszy perkaty nos, pokazał jak mierzył – trrrach!

– Oj! – przestraszyły się bliźniaczki i zapiszczały cieniutko.

– Proszę wybaczyć, my tu o sprawach wojskowych, a muzyka stygnie.

Pani pozwoli, pani Aniu – skłonił się Wichura i nieznacznie trącił Grigorija, żeby też się ruszył.

– Haniu – sprostowała spłoszona.

Saakaszwili przygładził wąsa na śniadej, pociemniałej z wrażenia twarzy i pochylił głowę, lecz w tej chwili, gdy już wyciągnął ręce, by przytulić partnerkę, muzyka umilkła.

– Ludzie!

Podium orkiestry posłużyło za trybunę gospodarzowi z Wejherowa, który parę dni temu przyniósł załodze jedzenie do uszkodzonego „Rudego”.

Stał chwilę z ręką podniesioną, wyczekał, aż się uciszy, a potem mocnym głosem zaczął mówić:

– Za te czołgi, co na naszych polach poległy, my żołnierzom choć jeden nowy kupimy. Od Gdańska i Gdyni, od Wejherowa, od Kaszubów. Ile kto ma, tyle daje!

Rzucił parę banknotów na wielką tacę, za jego przykładem poszli inni.

Jedna z kobiet zdjęła pierścionek, ktoś położył obrączkę. Szybko rosła sterta złotówek, trafiały się i ruble od radzieckich żołnierzy.

– Ja, proszę pani – mówił Gruzin, oczekując tańca. – Ja to takiego mam pecha, pani...

– Aniu – podpowiedziała bliźniaczka.

– Uwaga! – krzyknął ktoś od strony orkiestry. – Biały walc, panie proszą panów.

Wśród nadchodzących od strony sali zrobiło się małe zamieszanie.

Gustlik stanął na drodze Marusi, ale odepchnęła go ze śmiechem:


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю