355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 44)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 44 (всего у книги 58 страниц)

51. Samotność

Honoratka przeżegnała się, pobłogosławiła Gustlika znakiem krzyża i z miejsca ruszyła kłusem. Nie oglądając się biegła początkowo dnem rowu, potem skręciła między krzakami w stronę wartowniczego domku.

Nie należała do tych, które bez namysłu to robią, co im kto każe.

Przeciwnie – gdzieś za uchem miała licho przekorne, które naszeptywało, i nawet od matki nie raz oberwała ścierką za sprzeciwianie się starszym.

Gustlikowi też miała zamiar być powolna tylko wtedy, kiedy jej będzie pasowało. Tym razem jednak posłuchała wbrew własnej woli. Chciała być razem, ale go zostawiła, bo coś takiego brzmiało w głosie żołnierza, przed czym musiała ustąpić. „Nie przeciwiaj mi się – rzekł – Honoratko roztomiła, ten jeden raz” i kazał powiedzieć, że trzyma wroga z całej siły i o pomoc prosi.

Zaczęła sobie w pamięci Gustlikowe słowa przypominać i powtarzać, zerkała pilnie na lewo, żeby jej tamci z lasu nie wypatrzyli. Domek był coraz bliżej, a i most już niedaleko, gdy niespodzianie wpadła na dwu zaczajonych grenadierów. Klęczeli z lufami wysuniętymi w stronę kanału, wytrzeszczali oczy na tamten brzeg, jakby się spodziewali diabła zobaczyć, i kroki Honoraty zdumiały ich bardzo.

– Was machst du hier? Co tu robisz – spytał jeden.

Drugi patrzył na koronkę wpiętą we włosy, na warkocze, na biały fartuszek i głupawo się uśmiechał, coraz szerzej otwierając usta.

Honorata wyrwała zawleczkę z trzymanego w garści granatu i cisnęła nim jak kamieniem, trafiając bliższego w głowę. Niemiec złapał się za czoło i upadł. Drugi skoczył do dziewczyny, chciał chwycić za gardło, ale tak dostał kolanem w żołądek, że zgiął się we dwoje.

Granat stoczył się w dół po skarpie betonowej, wpadł w wodę i stamtąd cisnął w górę mokrą fontannę, ogłuszając wszystkich troje.

Chwilę leżeli bez ruchu. Potem wstała Honorata, potrząsnęła głową, bo w uszach bardzo dzwoniło od huku. Z wysiłkiem wspięła się na nasyp i zebrawszy siły zaczęła biec w stronę mostu.

Ten roześmiany przed chwilą dźwignął głowę, klęknął na jedno kolano.

Chwiało nim jak po przepiciu. Widząc, że nie dogna dziewczyny, podniósł do strzału pistolet maszynowy. Długo mierzył do biegnącej, bo go po wybuchu mdliło, nim wreszcie nacisnął spust. Zamek skoczył do przodu, iglica uderzyła w pustą spłonkę – niewypał.

– Donnerwetter – zaklął, repetując.

W tej samej chwili z przeciwnej strony zjechał z nasypu i wpadł na most motocykl Łażewskiego, zwabionego hukiem granatu. Podchorąży jednym rzutem oka zobaczył biegnącą dziewczynę i celującego Niemca.

Błyskawicznie oceniwszy sytuację zeskoczył w pędzie z siodełka, wyrwał pistolet z kabury i strzelił.

Chybił, lecz życie Honoracie uratował, bo Niemiec, spostrzegłszy groźniejszego wroga, przeniósł lufę z biegnącej na motocyklistę. O ułamek sekundy wyprzedzając serię Magneto upadł, przetoczył się w bok pod osłoną krawężnika. W chwili gdy kule zadzwoniły o metalowe wiązania, wychylił się zza nabijanej nitami rozporki i strzelił powtórnie, tym razem bez pudła.

Nim zdążył wstać, Honorata przyległa obok.

– Plutonowy Jeleń bije przeważnie wroga i kazał, żeby sprowadzić pomoc.

Podchorąży dźwignął motor, który od paru sekund leżał na jezdni, przebierając przednim kołem w powietrzu.

– Pojedziemy do niego? – spytała z nadzieją.

Górą zagwizdały pierwsze kule wystrzelone z odległego o trzysta metrów lasu.

– Nie. Jednego pistoletu za mało – odpowiedział Łażewski. – Siadaj i trzymaj się mocno.

Gdy dziewczyna objęła go w pasie, Magneto dodał gazu i ścigany seriami dwu karabinów maszynowych ruszył z mostu pod górę na nasyp.

Zaskoczony przez Niemców w gościnie u Honoraty, wytrzeźwiawszy po dwu wychylonych kielichach kawy i wiadrze zimnej wody wylanym na głowę, Gustlik początkowo myślał tylko o jednym: jak dziewczynę ocalić i własnej głowy nie stracić. Już jednak w garażu, szykując wóz do ucieczki, przypomniał sobie, o czym była mowa z samego rana przy czołgu: Wichura opowiadał o zawziętych walkach 2 armii, a Janek się niepokoił, co to za artyleria wali na północny wschód od Kreuzburga. Być może więc, że to nie drobny oddział wałęsający się po naszych tyłach, lecz czołowy pluton pułkowego ubezpieczenia...

To, co zobaczył na leśnej drodze, potwierdziło najgorsze przypuszczenia.

Wtenczas zdecydował, że się zaczepi przy moście, a Honoratę pośle, żeby uprzedziła. Tam przecież nikt się niczego nie spodziewa i nawet parę czołgów czy kompania piechoty, jeśli zaatakują niespodzianie, mogą opanować miasto i zdobyć obóz. Tysiące ludzi, którym parę dni temu pancerny podjazd przywrócił życie, zostałoby skazanych na natychmiastową zagładę.

Nie mógł pozwolić, by po raz drugi wydano na nich wyrok śmierci.

Mówili niezrozumiałymi językami, nie znał ich miast, wiosek i imion, ale kiedy patrzył, jak z trudem dźwigają ciężkie głowy na cienkich szyjach, kiedy kładł kromki chleba w dłonie niebieskawe i półprzezroczyste niczym błoniaste łapy kaczek, czuł, że od tego dnia, w którym „Rudy” zmiął zasieki i rozwalił bramę, ci ludzie znaleźli się pod jego opieką, że w jakimś stopniu jest odpowiedzialny za ich powrót do domów.

Dlatego, odesławszy Honoratę za most, został na dnie przeciwczołgowego rowu. Został z pepeszą, dwoma zapasowymi bębnami po siedemdziesiąt dwa naboje i kilkunastoma granatami na podłodze generalskiego mercedesa. Wyszukał wśród nich cztery obronne, jeden wsunął do kieszeni, a trzy powiesił na pasie.

Wgramolił się po stromym zboczu i zasiadł na dnie leja po artyleryjskim pocisku, który trafiwszy w krawędź skarpy wyrył dość znaczny okop, dobrze osłonięty od strony lasu splątaną kępą wikliny. Widział stąd wszystkie podejścia, pozostając sam niewidoczny, a o to właśnie chodziło, bo przyczajony jak żbik miał strzec drogi, nie zdradzając możliwie najdłużej swego stanowiska. Być może przeciwnik zlekceważy ją albo zapomni czy wręcz ominie, idąc prosto w kierunku Berlina. Przypomniał sobie, jak niedaleko stąd mówił do Łażewskiego, że najlepszy dowódca to taki, co potrafi wygrać nie otwierając ognia.

Huki armat chodziły po horyzoncie, wybuchy hurkotały nieustannie, jakby ciężko ładowane wozy pędziły szosą kocimi łbami brukowaną ku Berlinowi i z powrotem. W przydymionym lekko niebie wirowały trzy szturmowe kręgi i chyba ze czterdzieści iliuszynów naraz obrabiało bombami i rakietami kolumny przeciwnika. Lecz ten najbliższy las był spokojny i cichy.

Zieleniał przyjaźnie i wesoło najrozmaitszymi żółtościami. Nikt stamtąd nie nadchodził, nawet ruchu żadnego nie było widać. Załomotał dzięcioł i ostrym chichotem zawołał na samiczkę. Być może Niemcy straciwszy dowódcę cofnęli się albo poszli dalej na południe.

Właśnie od południowej strony wiatr przygnał warkot. Nasypem po drugiej stronie kanału nadjeżdżał motocykl. Ani chybi podchorąży na nim, bo sypie po ścieżce osiemdziesiątką z hakiem. Tylko gdzie Honoratka, która już powinna była dobiec do mostu?

Huknął przy budce granat. Motocyklista dał gazu i zjechał w dół z nasypu. Padł strzał z pistoletu, potem seria, znowu strzał pojedynczy.

Jeleniowi zrobiło się nagle gorąco. Rękawem otarł czoło i zauważywszy, że wciąż jeszcze siedzi w mundurze dostojnika hitlerowskiej partii, zerwał z siebie tabaczkową kurtkę, cisnął na dno rowu.

– Wolałbych prawa ręka stracić... – mruknął bezradnie.

Z krawędzi lasu odezwał się niemiecki karabin maszynowy. Kule smugowe wskazały cel, do którego strzelał: motocykl forsujący podjazd za mostem i wysoki nasyp. Bez lornetki Jeleń zobaczył na nim jaskrawą plamę spódnicy, a nawet mu się zdało, że i warkocze rozwiane pędem.

Nim seria smugowa dobiegła końca, Gustlik już klęczał z kolbą pepeszy przy ramieniu, chwycił błyski na muszkę i nacisnął spust. Wbił garść pocisków w leszczynową zieleń, tuż potem drugą o metr w prawo, bo jeśli tamten odchylił głowę od maszynki, to powinien teraz dostać. Z lewej zamajaczyło coś, zakołysały się gałązki, więc pociągnął przez nie gwałtowną kośbą. Automat bił równo, gniewnie, drgał mu w dłoniach jak żywa istota i Jeleń pomyślał z wdzięcznością, że we dwóch – on i pistolet maszynowy – dali radę faszystowskiej maszynce: udławiła się po pierwszej przymiarce, nie dosięgła podchorążego i Honoraty.

Odwróciwszy na sekundę głowę zobaczył niknący błysk czerwieni i aż dłonią po kolanie trzepnął z radości, że zdążyli skryć się przed ogniem.

Zaraz potem spoważniał. Ten emge sprowokował go do otwarcia ognia, do zdradzenia stanowiska. Zniknęła ostatnia szansa, że uda się spokojnie doczekać podejścia naszych. A póki nie nadjadą, plutonowy Jeleń odpowiada za powstrzymanie przeciwnika i obronę mostu.

Wsparty plecami o stromą ścianę leja, patrzył sekundę jeszcze na obłok kurzu wiszący nad nasypem w tym miejscu, w którym zniknął motocykl podchorążego. Górą szły spóźnione, lecz coraz gęstsze serie broni maszynowej. Jeleń zsunął się na dno wykopu, odłamał generalską chorągiewkę z błotnika i wbił ją w postrzelany dach. Potem strzępiastym odłamkiem nakreślił wzdłuż cienia rysę.

Energicznym szarpnięciem otworzył dziurawy bagażnik. Sporo tu było różnych przedmiotów, ale Gustlikowi przydał się tylko jeden – saperska łopatka. Zebrał do brezentowej torby resztę granatów, które zsypały się z siedzenia, poprawił koszyk z porcelaną. Gruchotało w nim na dnie, ale nie bardzo. Gdyby udało się resztę ocalić, miałaby jeszcze Honoratka na czym od święta podać.

Umilkły serie karabinu maszynowego, ktoś krzyknął niezrozumiałą z tej odległości komendę. Warknął szmajser. Jeleń nasłuchiwał niespokojnie, potem splunąwszy w garść wziął saperkę, wspiął się po zboczu wykopu i wyjrzał ostrożnie przez krawędź.

Wyjrzał w samą porę, bo po łące, nie kryjąc się wcale, nadchodziła grupka grenadierów. Na wszelki wypadek postrzeliwali, rozsiewali kule przed siebie, nie wierząc jednak, że pojedynczy fizylier, który przed chwilą dał parę serii do erkaemu, odważy się stawić opór.

Gustlik oceniwszy, że odległość jest jeszcze zbyt wielka, podpuszczał ich bliżej. Przy stosunku sił jeden do dziesięciu zaskoczenie mogło mu pomóc bardziej niż wystrzelone w powietrze pociski. Ogień, który nie razi, ośmiela przeciwnika, przypomniał sobie z regulaminu walki. Postanowił nacisnąć spust dopiero wówczas, kiedy wyraźnie zobaczy swastykę w szponach orła na piersi najbliższego. Zdawało mu się, że tamci idą coraz wolniej. Poczuł lęk, że może go spostrzegli, ale to było tylko złudzenie.

Kiedy warknęła pepesza i prawie spod nóg wytrysnęły gęste serie, zaskoczenie sparaliżowało im mięśnie. Nim się rzucili na ziemię, paru wypuściło broń z ręki. Reszta ukrytych, w trawie, otworzyła ogień w to miejsce, z którego padły strzały.

Jeleń skorzystawszy z chwili zwłoki odbiegł kilka metrów w prawo, przymościł się za kępą zeschniętych traw zeszłorocznych. Widział stąd hełm i ramiona najbliższego, lecz nie dał się skusić łatwym łupem, czekał. Dopiero gdy przynagleni komendą zerwali się do biegu, dostali ogień z flanki, który powstrzymał ich po raz drugi.

Gustlik znowu odskoczył w bok, tym razem w lewo, i szerokimi zamachami ramienia cisnął cztery granaty. Ciemne jaja płaskimi łukami poleciały na rekordową odległość, wybuchły jedno po drugim, skłaniając resztę pokaleczonej drużyny do odwrotu.

Patrzył, jak zostawiwszy poległych wycofują się skokami od kępy do kępy. Otarł pot z czoła i spojrzał na dach samochodu – niestety, kąt między rysą a cieniem był jeszcze bardzo niewielki. W boju kule lecą szybciej od sekund. Rozpiął mundur, sięgnął po saperkę i wziął się do przygotowywania okopów.

W silnych, nawykłych do pracy rękach mała łopatka potrafi dokonać wielkich rzeczy. Ostra stal cięła ziemię równymi płatami. Odrzucał ją za siebie w głąb rowu, a nie na przedpole, by przeciwnik nie spostrzegł tych spiesznych prac inżynieryjnych. Skarpa dobrze osłaniała przed obserwacją.

Skończył jedną wnękę, przymierzył się i zaraz zaczął drugą kilka metrów dalej. Wiedział, że dłużej niż pół minuty nie dadzą mu strzelać z jednego stanowiska, że skoncentrują ogień paru kaemów albo i z moździerza trzepną.

Po tej drugiej przysiadł, żeby odpocząć i wyrównać oddech, bo gdyby tak teraz do strzelania przyszło, trudno by muszkę uspokoić. Sekundę lub dwie zastanawiał się, dokąd zdążył dojechać Łażewski, jak prędko może być z powrotem z posiłkami i czy pod dobrą opieką Honoratę zostawi. Potem jednak myśli same wróciły na pole boju. Jeśli chciał wieczora doczekać, musiał skoncentrować wszystkie siły mięśni i mózgu na tym rowie przeciwczołgowym, przewidzieć, co zrobi przeciwnik, i umieć go czymś zaskoczyć. Czym, tego jeszcze nie wiedział. W każdym razie nie potęgą ognia, gdyż dysponował jedną zaledwie lufą...

Nawet paru dobrych żołnierzy, zająwszy mądrze wybrane stanowiska, może zmusić wielokrotnie silniejszego przeciwnika do zwolnienia marszu.

Gdy czołowy patrol trafia w ogień i zostaje odrzucony, ubezpieczenie musi się rozwinąć, zaatakować... Zanim dowódca zorientuje się w sytuacji, ustali kierunki i wyda rozkazy, upłynie zawsze trochę czasu.

Teraz już nie tylko w Kreuzburgu, ale i w sztabie armii wiedzą, co się święci, i czasu nie tracąc rzucili do ataku najszybsze, bo powietrzne pułki.

Coraz gęściej nad lasem. Już nie tylko iliuszyny wbijają atakujących w ziemię, lecz i myśliwce szturmują i na górnym piętrze pojawiły się dwusilnikowe peszki. Właśnie eskadra ostronosa załamała lot i prawie pionowo nurkuje w narastającym wyciu i gwiździe. Zwolniły bomby, sekundę szły równo z nimi, a potem ostrymi łukami wyskoczyły ku górze. Drgnęła ziemia od ciosu, osypały się grudki rdzawej gliny ze ścian Gustlikowego okopu.

Czas potrzebny Niemcom na przygotowanie ataku na most już minął.

Przestrzeń między lasem a rowem jest jeszcze pusta, lecz jeśli lotnictwo nie skłoniło ich do odwrotu, to w każdej chwili może się pojawić tyraliera i wówczas przyjdzie koniec. Gustlik popatrzył w lewo i w prawo, spojrzał na pusty nasyp za kanałem. Nigdzie nikogo.

Był sam. Gdy ruszy tyraliera, może otworzyć ogień, skosić dwu czy pięciu, ale jej nie powstrzyma. Wygra jeszcze trzydzieści sekund, w najlepszym przypadku – minutę i to już będzie koniec. Koniec wszystkiego – przyjaźni z Jankiem, Grzesiem i Tomaszem, uczucia do Honoraty, którego jeszcze nie nazwał, nadziei na powrót do domu i powitania obojga stęsknionych rodziców.

Jak na kolorowym filmie zwidziały mu się beskidzkie góry: wilgotny cień nad potokami, błękit podparty czarnymi kolumnami świerków, łąki pochylone ku słońcu i barwnymi wyszywankami kwiatów pokryte, usypiska starych kolib zbójnickich wybielone mrozami i skwarem jak kości, pod którymi ponoć skarby leżą strzeżone przez jaszczurki.

Przypomniał sobie, co starzy żołnierze mówią, że jak kto ma zginąć, to raz jeszcze całe swoje życie widzi, jakby na jakim filmie. Przypomniał to sobie akurat teraz i na chwilę zamknął oczy, by sprawdzić, jak to jest, gdy gaśnie słońce. Słońce świeciło przez powieki, trzymało swoje ciepłe dłonie na jego twarzy. I wtenczas właśnie przyszedł strach, ścisnął lodowatymi palcami gardło, uderzył w dołek przerywając oddech.

Nim cokolwiek zdążył pomyśleć, spostrzegł, że zsuwa się w dół ze skarpy. Postanowił szybko, że za kanałem na nasypie przylegnie i będzie most ostrzeliwał. Stamtąd do swoich bliżej i wróg bokami nie obejdzie. Tak sam siebie w myśli przekonywał biegnąc dnem rowu, a jednocześnie już wiedział, że i tam nóg nie potrafi zatrzymać.

Mijając czarną limuzynę, spuścił oczy, żeby na swój zegar słoneczny nie patrzeć. Koło drzwiczek coś w piachu mignęło czerwono. Rozpęd odsądził go jeszcze z dziesięć metrów, nim zmusił nogi do zatrzymania, a potem do powrotu. Chwycił to czerwone łapczywie, z piachem, podniósł do twarzy, by lepiej zobaczyć, bo mgłę miał w oczach. Tak, to była wstążka. Wstążka z warkocza Honoraty. Musiała zgubić, nim ją posłał po pomoc, obiecując wstrzymywać wroga.

Lęk w piersiach krzyczał, że po co zawrócił i czemu stoi, kiedy droga każda sekunda, a Gustlik stał i patrzył na wstążkę. Widział ją teraz zupełnie wyraźnie: z warkocza wstążka, czerwona. Nie wiedzieć czemu wspomniał, jak matka na świętej Katarzyny, trzydziestego kwietnia, szyła zawsze z takiej wstążki rozetki. Dla ojca i jego kolegów. I jeszcze pomyślał, że jakby taka wstążka szeroka i druga biała, to flagę można by uszyć. Potem owinął śliski jedwab na palcach, schował do kieszeni na piersi i zapiąwszy na guzik, przyklepał.

Znowu miał dużo czasu, więc zawróciwszy Wspiął się na skarpę. Zaczął w ścianach okopów wycinać saperką niewielkie nisze i układał w nich równo granaty. Poręczniej potem brać niż z torby.

Przedpole wciąż jeszcze było puste. Lotnictwo ciągle bombardowało i szturmowało las nie dalej niż dwa, trzy kilometry od kanału. Przysiadł i długą chwilę ostrzył na kamieniu boczną krawędź łopatki. Metal zgrzytał jak kosa pod osełką, nawet pobrzękiwał podobnie i jaśniał formując ostrze. Gustlik popróbował go wreszcie na brzuścu dużego palca. Przy starciu wręcz saperka rzecz niegłupia. Każdy piechur, który walczył w okopach, wie o tym i taką bronią nie pogardzi.

Cały czas to z lewej, to z prawej postukiwały rzadkie i dość dalekie serie skierowane do nikąd, a teraz nagle ucichły. Jeleń rzucił okiem na cień chorągiewki i rysę – upływające minuty rozwarły kąt między nimi na szerokość trzech palców – a potem ostrożnie wyjrzał z okopu.

Nic jeszcze nie było widać, lecz w lesie zawarczał silnik i zgasł. Ktoś krzyknął. Znowu warkot.

Spomiędzy drzew wysypała się milcząca szeroka tyraliera. Sunęła szybko, ale nie biegła. Za nią druga w odległości kilkunastu metrów.

Grenadierzy szli na wprost Jelenia, szli z lewej i z prawej, szerokim frontem w stronę kanału. Z każdą sekundą stawali się coraz zieleńsi, wyżsi i bliżsi.

– Trza było, Gustliczku, uciekać zawczasu – zamruczał pod nosem sam do siebie. – Cosik mi się widzi, że Honorata na darmo jajecznicę smażyła.

Zapiął się i obciągnął mundur, poprawił kołnierzyk, cofnął zamek pepeszy i nabrawszy powietrza w płuca, krzyknął nagle na cały głos:

– Kompanie, halt!

Zawahali się najbliżsi w tyralierze. Dwu czy trzech przystanęło i wówczas właśnie Jeleń otworzył ogień. Krótkimi mierzonymi seriami skosił dwu czy trzech, a paru bliższych położył.

Reszta tyraliery jeszcze jednak nie stanęła. Przeciwnie, zaczęli biec z krzykiem, zaginając oba skrzydła.

Jednocześnie od strony lasu zastękały moździerze. Salwa min położyła się na przedpolu, jeden z granatów wybuchnął na skarpie. Strzelcy wypatrzyli kierunek i kule gęsto zaświstały nad Gustlikowym okopem.

Cisnął Jeleń trzy granaty, zgiął się i wielkimi susami przebiegł na drugie stanowisko.

Wystarczyło tych paru chwil, by Niemcy podeszli na odległość szturmową. Jednocześnie z pierwszą serią Gustlika rzucili granaty i ruszyli do ataku.

Odpowiedział im dwoma ostatnimi obronnymi, które przygotował w szańczyku. Wstrzymał wstających gradem z automatu i nagle zamek znieruchomiał. Gwałtownie odciągnięty, klasnął po raz drugi. Jeleń sprawdził magazynek – nie było już ani jednego naboju. Odstawił pepeszę i mocno ująwszy za trzonek saperkę, przysiadł na piasku. Kiedy pierwszy biegnący pojawił się na tle nieba, ciął go ostrzem w kolano i tamten zrolował po stoku na dno rowu. Dostrzegł to jego sąsiad w tyralierze. Obrócił się w kierunku okopu i nadbiegał, strzelając z biodra. Kule coraz niżej dziobały torfiastą ścianę. Grudki ziemi pryskały na boki. Jeleń przymknął oczy i osłonił głowę łopatką.


52. Odsiecz

Na terenie byłego obozu w Kreuzburgu po ogłoszeniu alarmu bojowego zaczęła się pospieszna krzątanina. Sanitarki zajeżdżały w możliwie bezpieczne miejsca, zwiadowcy ustawili parę erkaemów na piętrze fabryki, ściągnięto z powrotem kozły omotane drutem kolczastym, pozostawiając w bramie wąską i krętą ścieżkę wjazdową.

Trwało to wszystko nie więcej niż kwadrans. Potem zapadła spokojna rozsłoneczniona cisza i w miarę upływu czasu zaczęło się nawet robić nudno.

Ogień artyleryjski na wschodzie osłabł i jakby stanął w miejscu, nie przesuwał się dalej na południe. Wyglądało na to, że ów klin niemiecki, o którym była mowa w rozkazie generała, napotkał twardsze od siebie tworzywo, przytępił się i utknął.

Wszyscy uspokajali się stopniowo, zaczynali pogwarki z sąsiadami.

Komu zimą chłód kości przemroził, to obracał się teraz ku słońcu, rozpinał mundur i piersi ciepłym promieniom podstawiał.

„Rudy” czuwał w narożniku obozu, między murami spotykającymi się pod kątem prostym. Załoga specjalnie rozkruszyła beton od góry, by ponad nim można było swobodnie manewrować armatą. Na wieży, z nogami spuszczonymi do wnętrza czołgu siedział Janek z lornetką, przepatrywał okolicę. Coraz mniej niepokoiła go obrona obozu, coraz bardziej losy Gustlika i Łażewskiego, którzy tam właśnie pojechali, gdzie wdarł się przeciwnik.

– Coś długo plutonowego nie widać – zagadywał wychylony z włazu Tomasz po raz już chyba trzeci.

Na dole obok czołgu Wichura i Saakaszwili oskrzydlali piękną lekarkę, nie troszcząc się o nic innego.

– Panna chorąży może nie uwierzy, ale nasz czołg w całej armii najsławniejszy – opowiadał Franek.

– Nasz czołg – poprawił Grigorij.

– Nasz – przytwierdził kapral. – Właśnie ten obóz wyzwoliła w zasadzie nasza załoga.

– Nasza.

– No właśnie mówię, że nasza.

Saakaszwili, któremu trudno byłoby przegadać Wichurę, i to jeszcze po polsku, odepchnął go po prostu na bok.

– Oczy masz jak gwiazdy w letnią noc, wargi jak owoc kizyłu – ruszył do szturmu Gruzin.

– Nie piliśmy bruderszaftu – lekarka udawała, że się gniewa.

– Jak chcesz, możemy wypić. Bruderszaft niedobre słowo, bo my nie bracia. Gruzini mówią wachtanguri.

Grześ uniósł w zapale rękę ku górze, a Tomasz, wychylony z wieży, wstawił mu szklankę w dłoń i już nalewał drugą.

Dziewczyna śmiała się rozbrojona.

– Zaraz sobie przyniosę – rzekł Wichura.

– Nie leź do czołgu – ostrzegł go Grigorij.

– Czemu?

– Bo duszno.

Roześmiali się wszyscy, choć szofer dość kwaśno, a lekarka niezupełnie świadoma, o co chodzi.

– Tak miłej załogi jeszcze nie spotkałam – mówiła patrząc na Janka.

– Co my mamy pić? – zwróciła się do Gruzina nie spuszczając oczu z Kosa.

– Hiszpańskie wino zdobyczne – wtrącił Wichura.

– Wachtanguri! – rzekł Grigorij.

– Z całą załogą?

– Naturalnie – odpowiedział Janek. – Tylko Szarika brak.

– Kogo?

– Szarika, psa mamy. Ale jak go zdjąłem z posterunku, to poszedł gdzieś i nie wraca.

– Mały kłopot – mruknął Wichura – i tak by nie pił.

– Kto wie – uśmiechnął się Kos przypominając sobie nocną przygodę w Schwarzer Forst.

Przerzucił nogi na pancerz, żeby zejść na dół, ale zatrzymał się i patrzył w perspektywę ulicy.

– Magneto pruje w naszą stronę – rozpoznał. – Bez Gustlika, ale Honoratę wiezie.

– Zostawił Jelenia po drodze i wróci po niego – uspokoił Grigorij, trącając szkłem o szkło. Przełożyli ręce, wypili po łyku. Pocałował Saakaszwili usta o barwie dojrzałego kizyłu, ale nie tak mocno, jak miałby ochotę, bo mu dziewczyna umknęła.

– Grigorij.

– Irena – odpowiedziała.

Wyciągnęła rękę ze szklanką w stronę Kosa, ale już jako drugi podwinął się Wichura, przegrodził drogę. Nie udałoby mu się, gdyby nie to, że Janek spoglądał ku bramie obozu, gdzie obok wielkiego jotesa Kozub urządził swe stanowisko dowodzenia. Naprzeciw porucznika stał Łażewski i nawet na odległość Janek z jego postawy odgadywał napięcie, choć słów naturalnie nie słyszał.

Starcie nastąpiło przed sekundą, natychmiast po złożeniu meldunku.

– Więc obywatel porucznik nie ruszy jotesów, nie da ludzi na obronę mostu? – pytał podchorąży oburzonym głosem.

– W regularnej armii nie ma zwyczaju mówić dwa razy – cedził słowa Kozub – ale powtarzam: możecie wziąć trzy motory i średni czołg. Osłonicie most, a w przypadku podejścia większych sił nieprzyjaciela postarajcie się go uszkodzić i odskoczycie na Kreuzburg.

– Tam człowiek sam broni pozycji, może zginie, może już zginął, a ci tu siedzą bezczynnie. – Daniel wskazał sanitariuszy rozlokowanych pod obozowym murem.

– Otrzymałem zadanie obrony obozu i jego wczorajszych więźniów – rzekł Kozub, wyprostował się i lodowatym tonem dodał: – Jeszcze słowo i przestaniecie dowodzić plutonem.

Łażewski chwilę walczył ze sobą, żeby nie wybuchnąć, lecz wreszcie zasalutował w milczeniu i zrobił w tył zwrot. Zostawiwszy zaskoczoną Honoratę, która cały czas podtrzymywała zdobyczny motocykl, pobiegł w stronę zwiadowców.

– Trzecia drużyna do maszyn – krzyczał z daleka tak głośno, że słychać go było i przy „Rudym”.

– Grześ, Franek, Tomasz – wyliczyła lekarka, a Czereśniak tymczasem dolewał jej wina do prawie pustej szklanki. – Teraz z tobą wachtanguri – uśmiechnęła się do Janka.

– Jego całować nie warto – podstępnie wtrącił Wichura.

– Dlaczego? – zmrużyła figlarnie oczy.

– Bo zaręczony. Ma narzeczoną w szpitalu.

– Ładna?

– Ryża. Nazywa się Marusia Ogoniok.

– Rana cięta na przedramieniu – natychmiast przypomniała sobie pani doktor – przywieźli ją razem z Szawełłami.

– Do tego szpitala, gdzie pani? – Janek aż podskoczył z radości. – Jak się czuje?

– Dobrze. Młody Szawełło chodzi koło niej, usługuje i takimi oczami patrzy...

Warkot przerwał zdanie – trzy zwiadowcze motocykle z przyczepami podjechały do czołgu. Łażewski stanął na podnóżkach i zawołał z pierwszego motoru:

– Jeleń sam broni mostu. Ruszajcie za nami. Hiszpan pozwolił.

Nie oczekując odpowiedzi machnął ręką i na ten znak kierowcy poderwali maszyny do biegu, sypnęli żwirem spod tylnych kół.

– Do wozu! – rozkazał Kos. – Silnik w ruch.

Załoga zniknęła pod pancerzem, jakby ich wiatrem zmiotło. Mruknął rozrusznik, zadudnił silnik. Irena zrobiła dwa kroki do tyłu, żeby dalej od spalin pykających z rur wydechowych.

Bucząc sygnałem „Rudy” cofnął się ze stanowiska, rozdusił gąsienicą butelkę z resztkami wina, rzuconą w pośpiechu na ziemię. Powolny jeszcze i pozornie niezgrabny, wykręcał w miejscu. Janek wyjrzał z wieży, kiwnął ręką lekarce, która podniosła szklankę i wypiła do dna za żołnierskie szczęście załogi.

Czołg szybko przetoczył swe stalowe cielsko przez plac apelowy i zwol nił skręcając w bramę obozu.

Honorata wołała do Kosa, ale on jej nie słyszał. Rzuciła więc motor na ziemię, pobiegła za „Rudym” i dogoniła wóz, w chwili gdy mijał rusztowanie ozdobione różnokolorowymi flagami. Chwyciła za linę holowniczą zwiniętą w ósemkę na tylnym pancerzu, zgrabnie jak sarna skoczyła na wóz, nie spostrzeżona przez Janka, który zniknął w wieży i zatrzasnął właz.

„Rudy” rozpędzał się, przechodząc na coraz wyższe biegi, odjeżdżał w perspektywę przedmiejskiej uliczki, groźny, ciemny słoń z niewielką barwną kokardą na karku.

Przymknąwszy oczy i osłoniwszy głowę saperską łopatką, Jeleń czekał na uderzenie kuli. Jeśli sił jeszcze potem starczy, a grenadier podbiegnie blisko, to tak go rąbnę w nogę, jak tamtego przed chwilą.

Czekanie trwało dwie, może trzy sekundy, a potem nagle ustało cmoktanie kul w torfie i nad skarpą weselszymi tonami zagwizdało powietrze.

Serie szły górą i dołem, nie przystrzelane, lecz gęste. Jedna przestępnowała skarpę i okop, naprószyła Gustlikowi w oczy, nadgryzła daszek czapki. Tą się najbardziej ucieszył, bo pojął, że biją; zza kanału, i to nie mniej niż trzy diegtiary.

Ostrożnie wychylił głowę, żeby go swoi nie utłukli, zerknął za siebie i przed siebie. Erkaemy zmusiły tyralierę do zalegnięcia. Pod osłoną ich ognia jeden z motorów gnał przez most, lecz z lasu już zaczynały gdakać emge, tu i ówdzie podrywali się grenadierzy. Trzech dopadło rowu przeciwczołgowego Już obok okopu Jelenia, skoczyli przez krawędź, by się skryć od ognia i spotkać kąśliwymi seriami coraz bliższych motocyklistów.

Gustlik zjechał na piętach ze skarpy i rzucił się na nich z tyłu. Ciął jednego saperką, aż trzonek mu pękł w dłoni, drugiemu kopnięciem wytrącił z ręki pistolet maszynowy.

W tej samej chwili na zjeździe, udeptanym gąsienicami przez nasze czołgi, pojawił się motocykl z pustą przyczepą i zjechawszy do połowy ze zbocza, żeby zejść z linii ognia, gwałtownie zahamował. Z drugiego siodełka szczupakiem skoczył Łażewski, wywinął z rozpędu pełne salto i przypadając na jedno kolano, kulą z pistoletu obalił szykującego się do strzału grenadiera.

Tymczasem ten rozbrojony rzucił się na Jelenia z nożem. Gustlik chwycił go lewą ręką w przegubie, a prawą uderzył z dołu podbródkowym.

Łażewski wsadził do ust dwa palce, przeraźliwie gwizdnął po gołębiarsku i machnął ręką.

Gustlik sam zrozumiał, że zwlekać nie wolno ni sekundy. Chwycił niemiecki peem, paroma susami dopadł motocykla. Zdążył jeszcze zerknąć na chorągiewkę wbitą w dach mercedesa – wytrzymał samotnie dobre czterdzieści minut.

– Fajny wóz! – krzyknął podchorąży.

We trzech z kierowcą chwycili motor, obrócili go w przeciwną stronę i podepchnęli ku brzegowi rowu.

– Honorata fajna – między jednym a drugim dźwignięciem stwierdził Jeleń. – No nie?

– Fakt.

Koła chwyciły twardy grunt, szarpnęły motorem do przodu. Kierowca wskoczył na siodełko, legł piersią na baku, by zmniejszyć cel. Łażewski nogami uczepiony maszyny wychylił się ku dołowi jak podczas wyścigu na zakręcie. Gustlik przyległ w koszu i obrócony do tyłu usiłował długimi seriami powstrzymać leżącą tyralierę.

Błysnęło pod lasem i pociski, wystrzelone na wprost, zawyły tuż nad ich głowami. Dwa przeniosły, jeden zawadził o nasyp, odbił się rykoszetem i rozerwał w górze jak szrapnel.

– Armaty – krzyknął Łażewski.

– Czołgi – odpowiedział Jeleń.

Tuż przed mostem dosięgły ich karabinowe kule. Niczym moździerz strzeliła opona pod koszem. Pęd szarpnął motorem w prawo, kierowca z trudem wyrównał, ocierając się prawie o barierę.

– Kapeć! – krzyknął Łażewski.

– Most – odpowiedział mu Jeleń.

Jak na komendę zeskoczyli obaj w pełnym biegu z motoru, który klapiąc poszarpaną gumą przeskoczył za nasyp.

Kule dziobały po jezdni. Kratownice odpowiadały im metalowym brzękiem. Z nasypu odszczekiwały polskie erkaemy i automaty, ale za mało ich było, by dobrze osłonić Łażewskiego i Jelenia, którzy krótkimi gwałtownymi skokami dopadli kołowrotu, wparli się w uchwyty i zaczęli obracać poskrzypujący mechanizm.

Trzeba było maksymalnego wysiłku, by dźwignąć ku górze ciężkie jezdnie. Pracujących osłaniała nieco metalowa belka konstrukcji, lecz i na niej wyskakiwały przestrzeliny, a kule strzępiły zadry. Powietrze gęstniało od gwizdu, jęku rykoszetów i huku dział, które biły z atakujących czołgów niemieckich.

Podchorąży widział przez sekundę, jak pierwszy wóz, podchodząc do przejścia w przeciwczołgowym rowie, zwolnił i począł opuszczać w dół swą kwadratową mordę.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю