355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 24)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 24 (всего у книги 58 страниц)

30. Adolf

Z daleka spostrzegli światło między pniami. Kapitan Krummel posłał patrol na zwiad, a sam z trzema plutonami zbliżał się z wolna i zastanawiał, czemu tamci nie maskują okien. Bo Adolf nie ma już tylu samolotów, by atakować każdy oświetlony dom... odpowiedział sam sobie. W myślach zawsze nazywał wodza po imieniu. Zawsze, to znaczy od tego czasu, gdy Hitler odbudował armię i ojciec Hugona i Zygfryda, sierżant spod Verdun, zawiesił jego portret pośrodku głównej ściany w stołowym pokoju.

Portret wisiał sobie spokojnie, każdemu wolno przecież powiesić w ramkach fotografię kanclerza sąsiedniego i zaprzyjaźnionego państwa, póki na rok przed wojną polski listonosz nie powiedział o tym na posterunku w Kórniku i nie przyszedł policjant, żeby zdjąć.

– Dom i ziemia pańska, panie Krummel – mówił do ojca – ale dokoła Polska. Możesz pan sobie Adolfa w szufladzie trzymać.

Bardzo ten posterunkowy o łaskę prosił, kiedy w Poznańskie wkroczyły niemieckie wojska i późniejszy kapitan Krummel kazał mu kopać grób głęboki, żeby i na żonę, i na dwu synów miejsca starczyło. Bez sensu było to proszenie, bo i tak Führer nie przewidywał w Warthegau innego miejsca dla Polaków niż pod ziemią.

Żołnierze wrócili z rozpoznania, zameldowali, że ani psa, ani wartownika, a wewnątrz nie więcej niż pięciu ludzi.

W zasadzie należało zostawić w spokoju leśniczówkę i nie tracąc chwili maszerować w dalszym ciągu według azymutu do obiektu zakodowanego jako Unsichtbarer Tod – Niewidzialna Śmierć, gdzie czekało ich główne zadanie.

Mogli ominąć dom bez trudu, nie zwracając niczyjej uwagi, ale kapitan wydał inny rozkaz i spadochroniarze, rozdzieliwszy się na trzy grupy, bezszelestnie wsiąkli w ciemność.

Krummel ze swymi łącznikami i drużyną feldfebla Zapałki czekał popatrując na zegarek. Zdecydował spenetrować leśniczówkę, chcąc rozgrzać swoich podwładnych, przywrócić im wigor po nieudanym ataku na most. Nie lękaj się pościgu nocą i w lesie, tym bardziej że zniszczywszy stawidła zatopili przed godziną długi bagnisty parów za swymi plecami.

Lata całe szkolono go w umiejętnościach dowodzenia, prowadzenia walki i pewien był swego, w dodatku połowę kompanii stanowili starzy wyjadacze, doświadczeni w rzemiośle. Być może w ciągu tych sześciu lat wojny zapomnieli swych cywilnych umiejętności, ale nauczyli się sprawnie zabijać.

– Vorwärts! – rzucił cicho.

Ruszyli naprzód i nie postrzeżeni przez nikogo dotarli pod sam dom, murowany na kamiennym fundamencie, kryty czerwoną dachówką, jakby wilgotną od księżycowego światła. Kapitan stanął pod otwartym oknem i słuchał. Ktoś grał na ustnej harmonijce spokojną, tęskną melodię. Szczęknął nóż o blaszany talerz, a potem niskim głosem spytał niemłody już mężczyzna:

– Towariszcz, przestań grać i pomyśl, jak po niemiecku pastwisko, trawa?

– Na czto tiebie?

– Żeby tego starego zapytać.

– Wot kartoszka. Jesz. Zaczem trawa?

– Potrzebna. Syn na przewiady wysłał.

– Syn otcu prikazywajet?

– Bo plutonowy.

– A ty jewo nie słuszaj. Wojna kończena.

Po drugiej stronie domu dwukrotnie krzyknęła sowa.

– Ktoś łazi po lesie, ptaka udaje – powiedział stary. – Lampę by lepiej zgasić...

Ściemniało w oknie przykręcone światło. Nad parapetem pojawiła się postać kobieca i wówczas ktoś z młodych nie wytrzymał, pociągnął serią po murze.

Huk zastąpił komendę. Grupy szturmowe wdarły się przez drzwi i okna.

Chwilę trwała w ciemności kotłowanina i nagle ucichła.

– Alles in Ordnung, Herr Hauptmann – zameldował z sieni niewidoczny w ciemności skoczek.

– Zróbcie trochę światła – rozkazał Krummel, myśląc o lampie, ale nim zdążył powstrzymać feldfebla Zapałkę, tamten już cisnął granat do stodoły.

Płomień natychmiast chwycił siano i słomę w sąsieku, skoczył na deski.

Kapitan zaklął cicho.

– Keine Flamme mehr, du dummer Brandstifter – mruknął wchodząc do wnętrza leśniczówki. – Ani płomyka więcej, ty durny podpalaczu.

– Chciałem przyświecić – usprawiedliwił się tamten.

Lampy rzeczywiście nie trzeba było zapalać, blask szedł od okien coraz silniejszy.

– Ogień może ściągnąć nieproszonych gości. Trzeba kończyć.

Ostatnie słowa kapitana zwrócone były częściowo do żołnierzy trzymających na muszce jeńców, a częściowo do nich samych. W izbie oświetlonej ruchomymi jęzorami pożaru, pod ścianą zdobioną jelenimi rogami stało czterech mężczyzn z założonymi na kark rękami; dwóch starszych w polskich drelichach, młody radziecki starszyna z prawą ręką w gipsie i na temblaku, a ostatni – nieco na boku – w wysokich sznurowanych butach, jakby się na polowanie wybierał. U jego stóp leżała zabita kobieta.

– Jaka dywizja? – spytał Krummel po polsku, choć z twardym niemieckim akcentem.

– Żadna – odpowiedział wąsaty kapral. – Bydło gonimy od frontu: krowy, konie.

– Gdzie bydło?

– Zostało w tyle. – Wąsacz wzruszył ramionami. – My wyjechali drogę rozpoznawać.

– On wami dowodzi? – Niemiec pokazał na radzieckiego podoficera.

– Nie. My Polacy, a on Ruski. Sojuznik. Razem żeśmy wieczerzali.

– Strzelałeś do Niemców?

– Naszliście z zaskoku, nie dało rady.

– A wcześniej?

– Bywało.

– Zginiesz.

– Żołnierska rzecz.

Widząc, że gadający po polsku Niemiec sięga po pistolet do zawieszonej na brzuchu kabury, stary rozplótł ręce niby w przepraszającym geście, chwycił ze stołu nóż i cisnął w spadochroniarza, który go trzyma! na muszce maszynowego pistoletu.

Jęknął trafiony ostrzem. Serie dwóch innych automatów cięły przez piersi wszystkich trzech. Rosjanin zdążył jeszcze dać krok do przodu, chwycił stołową lampę, ale już nie miał siły rzucić. Upadł, pękło szkło i nafta popłynęła na podłogę ciemnym zaciekiem.

Spadochroniarz ranny nożem siadł na ławie, drugi przyklęknął, rozpruł łaciate spodnie, by opatrzyć rozcięte szeroko biodro.

– Der polnische Hund beisst, gryzie ten polski pies – wycedził przez zęby oficer i zwrócił się do cywila: – A ty, Niemiec, i twoja żona Niemka karmiliście to bydło.

– Mieli broń – rzekł ponuro mężczyzna. – Ale nie oni ją zabili, tylko wy.

– Stała przy oknie. Kula ślepa... Gdzieś podział swoją strzelbę. Jako leśniczy musiałeś mieć.

– Wszystko przepadło podczas tej głupiej ewakuacji pod bombami, Herr Offizier... Myśmy ledwo z życiem do domu wrócili. Nie myślałem, że żona od niemieckiej kuli...

– Maul halten, przymknij się – przerwał spokojnie, ale ostro. – Ewakuacyjny rozkaz Reichsführera SS Heinricha Himmlera to prawo. Kto nie uszedł za Odrę, nie jest Niemcem, der ist kein Deutsche.

Podniósł pistolet i patrząc w zrezygnowaną twarz mężczyzny, mierzył uważnie. Po długiej chwili opuścił lufę bez strzału.

– Potem... Jako przewodnik zmażesz część win wobec Rzeszy. Tu niedaleko zaczęto budować w lesie podziemną fabrykę. Trafisz?

Leśniczy kiwnął głową.

– Also, a więc... – oficer dał znak ręką.

Żołnierze wyprowadzili jeńca. Krummel przytrzymał za ramię Zapałkę, któremu wymyślał przed chwilą, i gestem dał przyzwolenie. Tamten wyprężył się zadowolony.

– Zum Befehl, na rozkaz!

Feldwebel, zostawszy sam, wziął kawał zimnego mięsa ze stołu i żując obejrzał trupy, sprawdził, co mają w kieszeniach. Nie znalazł nic ciekawego poza sporym krzyżykiem na szyi wąsatego kaprala. Zerwał, spróbował na ząb, czy złoto, i skrzywiwszy się schował do kieszeni.

Potarł o but sztormową zapałkę, cisnął ją na podłogę. Rozlana nafta buchnęła gwałtownym płomieniem. Minutę czy dwie patrzył z lubością, jak żółte i czerwone zęby przegryzają deski, jak marszczy się olejna farba na stołowej nodze, jak brązowieje od żaru serweta.

Potem splunął, skoczył przez parapet i odbiegł między drzewa. Na dworze jeszcze była noc. Stał chwilę plecami do ognia, oddychał głęboko z zamkniętymi oczyma, by do ciemności przywyknąć. Nasłuchiwał niepewnych głosów przedwcześnie zbudzonych ptaków, potrzaskiwania objętych płomieniem bierwion i cieszył się. Od czasu gdy Adolf Hitler wydał wojnę zgniłej Europie, a potem – światu, feldfebel wiódł niełatwe, lecz przecież przyjemne życie spadochroniarza i nikt mu zapałek nie bronił.

Płaska siwa chmurka dymu po nocnym pożarze ledwie była widoczna nad lasem, kiedy Kos, zerknąwszy przez ramię na pałac Schwarzer Forst, dał Saakaszwilemu rozkaz wymarszu. Czołg ruszył i tuż za połamaną bramą skręcił w stronę lasu, żeby najkrótszą drogą wrócić na szosę. Wjechali między drzewa na trakt rozjeżdżony i wyboisty. Janek, wychylony z wieży, począł się kłaniać z ponurą miną nawisającym nisko gałęziom i zerknął za siebie, czy samochodu nie widać.

Wichura zamarudził trochę, nim wnętrze szoferki od siana oczyścił, a potem siadł za kierownicą nie spojrzawszy nawet w stronę Czereśniaka i jego krowy.

– Żeby żłób robić we wnętrzu bojowej maszyny... – mruknął do Lidki czekającej już chwilę na siedzeniu obok.

Miał zamiar choć kawałek przejechać z fantazją, ale nie dał rady ze względu na wyboje, na korzenie sterczące co parę metrów. Silnik wył na dużych obrotach, ale dopiero po jakimś czasie dognali „Rudego”, zbliżyli się na odległość trzydziestu metrów.

Czereśniak przykucnął w pudle, siedział odwrócony twarzą do tyłu.

Trzymał w ręku linkę, a na niej łaciatą krowę. Popatrywał czasem z obawą w stronę czołgu, ale stamtąd bydlątka nie mogli chyba zobaczyć. „Rudy” wyjechał na szerszy nieco i równiejszy odcinek drogi.

– Dodaj – powiedział Kos przyciskając lekko laryngofon do gardła.

Grigorij zamruczał pokwitowanie rozkazu, odruchowo kiwnął głową, rozpędził.

W ślad za czołgiem przyspieszył samochód, zmuszając krowę do przejścia w kłus. Czereśniak patrzył na nią z coraz większym niepokojem, wreszcie zabębnił po dachu szoferki.

– Panie kapral! – krzyknął zaglądając przez okienko. – Wolniej.

– Muszę jak czołg. – Wichura wzruszył ramionami.

– Ale krowa.

– Jaka krowa?

– Ta, co mleko na śniadanie. Nie nadąża.

Wichura przez chwilę nie mógł pojąć, o co chodzi. Wreszcie spostrzegł linkę w ręku Tomasza, wychylił się z kabiny i zobaczył jednorogi łeb kłusującego za ciężarówką bydlęcia. Mało go kolka nie chwyciła ze śmiechu.

Raz po raz zaczął trąbić, pomachał ręką i zwolnił.

Z czołgu dostrzegli jego znaki, przystanęli. Wichura podjechał bliżej i wyskoczywszy z kabiny wygnał krowę kuksańcami zza ciężarówki, żeby Kos mógł ją zobaczyć w całej krasie. Rycząc bez przerwy ze śmiechu, podbiegł do „Rudego” i wołał, przekrzykując gang motoru:

– Melduję, żeby wolniej, bo łaciatej trzeci bieg nie wskakuje.

Uśmiechnął się Gustlik z wieży, uśmiechnęła się Lidka siedząca w otwartych drzwiach ciężarówki.

– Nawet nie widziałam, kiedy przywiązał!

Niepewnie uśmiechnął się Tomasz, który zeskoczył z zielonego pudła, podszedł do krowy i uspokajająco drapał ją w podgardle. Szarik wylazł z czołgu, szczeknął bez złości i wesoło począł myszkować wśród drzew.

Tylko Kosowi nie było do śmiechu. Wylazł z wieży, siadł na pancerzu i krótką chwilę jakby się wahał, nim zeskoczył na ziemię. Ruszył w stronę Tomasza. Szedł wolno, coraz wolniej, by mieć czas na zebranie myśli, na przygotowanie pierwszego słowa. Podobnie kroczą bokserzy rozpoczynający trudną rundę.

Stanął przed Czereśniakiem. W milczeniu zmierzyli się oczami. Pod spojrzeniem dowódcy Tomasz stracił resztkę pewności, próbował się raz jeszcze uśmiechnąć, ale tylko wyszczerzył zęby.

– Wleczesz ją za samochodem?

– Wlokę.

– Dlaczego?

– Ojciec mu przykazał, żeby odbierał, co Niemcy nakradli – podpowiedział złośliwie Wichura.

– Myślisz na niej wojować?

– Nie.

– Mleko to je dobra rzecz – stwierdził Gustlik, pragnący żartem rozładować napięcie. – Ino siodło by się zdało.

– Przestańcie. Przestańcie dogadywać, do jasnej...

– Dobra, Janek, nie będziemy – uspokoił go Jeleń.

– Odwiąż – rozkazał Kos.

– Nie przywiązana, ja za powrózek trzymam.

– Rzuć. Zostaw.

– W lesie? Wilcy zeżrą.

– Prędzej jaki oddział na gulasz przerobi – mruknął Wichura do Lidki.

– Tu mogą być wilki? – spytała dziewczyna.

Uważnie spojrzała między drzewa. Górą świeciły w słońcu miedziane pnie sosen. Dołem, w cieniu, buszował Szarik, tropiąc leśne zapachy, dzwoniły zakochane samczyki sikorek, a w skośnych kolumnach blasku wirowały setki owadziego drobiazgu.

– To czemu ją ze wsi wywlokłeś? – rozzłościł się Kos.

– Bo tam ludzi nie ma, a nie można, żeby nie dojona – tłumaczył rzeczowo Tomasz. – Mleko spływa do cycków, rozpiera...

– Kiego licha tyś do wojska poszedł!

– Ojciec kazał. – Wzruszył ramionami.

– Diabli mi ciebie nadali. Albo zostawimy to bydlę, albo...

– Na mięso je przerobić i po krzyku – doradził Wichura wymownym gestem unosząc automat.

Pies sunący tropem przyhamował nagle, szczeknął ostro, by zwrócić na siebie uwagę. Warcząc głucho stał jak wryty na sztywnych nogach z poziomo wyprostowanym ogonem – wystawiał jakieś grubsze zwierzę ukryte w gęstym krzu olchowym.

Na dźwięk ostrzegawczego szczeknięcia Janek odwrócił się i wypatrywał, przesłaniając dłonią oczy od słońca.

– Pytałaś, czy tu są wilki... – rzekł Wichura do Lidki, a potem do Kosa: – Pociągnę serią przez liście i utłukę albo wypłoszę.

– Czekaj. – Janek gestem nakazał szoferowi, by pochylił ku ziemi lufę pistoletu maszynowego uniesionego do strzału.

W krzaku poruszyło się coś sporego. Wichura zrobił krok w tę stronę.

Spojrzał, czy Lidka patrzy, i pragnąc popisać się strzałem wolno podciągał kolbę bliżej barku. Szarik szczeknął krótko, podskoczył naprzód i spłoszył wytropione stworzenie, które wybiegło z krzaka między jałowce. Wichura podrzucił automat.

Janek cały czas patrzył z dłonią u czoła, a teraz błyskawicznie skoczył ku szoferowi i w momencie gdy tamten naciskał spust, podbił mu lufę do góry.

Seria poszła w korony drzew, ścięła garść liści, sypnęła drobnymi gałązkami.

Szarik rzucił się za uciekającym, paroma susami bez trudu wyprzedził, zabiegł drogę i warcząc, wyszczerzył zęby.

– Stój, Szarik, stój! – rozkazał Janek ruszając w jego kierunku.

Przerzuciwszy broń na plecy biegł z wyciągniętymi rękami i wołał:

– Nie bój się, mały!

Drobny, najwyżej siedmioletni chłopak bał się: dyszał ciężko, a po brudnej twarzy ściekał mu pot przemieszany ze łzami. Bał się psa, którego miał za plecami, i człowieka nadbiegającego od strony czołgu. Zerknął w bok, rzucił się do ucieczki, ale stamtąd zabiegł mu drogę ten sam, który do niego strzelał, który i teraz trzymał w ręku pistolet maszynowy.

– Hej, chłopak! – wołał Wichura. – Czego wiejesz?

– Nic ci nie zrobimy – uspokajał Janek. – Pomóż – zwrócił się do Gustlika nadbiegającego wielkimi krokami.

Dziecko zawróciło raz jeszcze i pragnąc umknąć z matni pobiegło w stronę Jelenia. Ślązak, pozornie niezgrabny, wyciągnął błyskawicznie rękę i złapał małego za ramię. Chłopak skręcił się w miejscu niczym łasica, przytrzymał za kombinezon i ugryzł w palec. Gustlik wyszarpnął dłoń, chwycił lewą ręką za ubranie i podniósł malca w górę, jak suka szczenię za fałdę na karku.

– Gryziesz? A cożech ci złego zrobił? – przygadał bez złości.

Niosąc zbiega w stronę czołgu wysysał rankę, spluwał i pokazywał chłopakowi podciekający krwią ślad. Tamten szczerzył zęby, wierzgał, usiłował raz jeszcze chwycić rękę Gustlika i ugryźć lub uderzyć.

Jeleń podszedł do samochodu, siadł na stopniu szoferki i postawiwszy chłopaka na ziemi, wziął go między kolana, ujął w przegubie obie jego ręce.

– Piegowate to jak jajo indycze i złe jak szczur – stwierdził Wichura i zaraz dodał: – Wśród Niemców dobrego nie zaznał, dlatego dziki.

Wszyscy nadbiegli i otoczyli dziecko ciasnym półkręgiem.

– Miał pięć albo i cztery lata, kiedy został wywieziony – obliczyła Lidka oparta o błotnik. – Zgubił się chyba od matki.

– Albo ją dranie zamordowali – stwierdził Janek. – Głodny, trzeba by nakarmić.

– Mleczka mu nadoję – ucieszył się Tomasz. – Dobrze, że jest łaciata, bo jakby nie było...

– I chleba ukraj. – Gustlik kiwnął głową, podnosząc skaleczoną rękę.

Chłopak myślał widać, że będą go bić, bo miał rozpacz w oczach szklistych od łez i twarz bez kropli krwi. Nawet piegi na nosie mu zbladły.

Zdesperowany starał się napluć na Jelenia, ale przycichł, gdy wielka łapa spoczęła na jego głowie, zaczęła gładzić po włosach.

– Mógł mieć i sześć. Pamiętacie tę kobietę z Gdańska? – przypomniał Kos i nagle zagadnął: – Mareczek... Na imię masz Marek?

Chłopak nie reagował na głos, ale pod dotknięciami Gustlikowej ręki zaczynał się uspokajać. Jeszcze niezupełnie ufał, ale już twarz mu tajała w cieple pieszczoty.

– Idzie kominiarz po kominie... – pokazywał Grześ zaplatając palce.

– Po drabinie – poprawił Jeleń.

– Po drabinie, fiku miku już w kominie – Saakaszwili obrócił dłonie i rzeczywiście ze środka wystawał prawy kciuk, chwiał się komicznie.

Mały parsknął krótkim śmiechem, ale zaraz spoważniał, popatrzył nieufnie po obcych twarzach i buchnął nagle dziecięcym, niepowstrzymanym płaczem.

– Hu, hu – zabuczał Jeleń i sięgnąwszy do kieszeni podał Grzesiowi zabawkę, którą Gruzin dostał w gwiazdkowej paczce, kiedy jeszcze leżeli w szpitalu pod Warszawą, a potem przegrał w „machniom”.

Saakaszwili odwrócił się, nakręcił kluczykiem i przyklęknąwszy ustawił na własnym kolanie mechaniczną skaczącą żabkę. Puścił ją, osłonił dłońmi, złapał i znowu puścił.

Chłopak jeszcze pochlipywał, jeszcze płakał, ale już mu poróżowiały policzki, ściemniały piegi i szczerze zaczynał się śmiać. Gustlik rozwarł kolana, puścił go. Dziecko zrobiło pół kroku przed siebie, zaklaskało i wyciągnęło ręce.

– Gib mir! Oh, gib mir diesen Frosch.

Po tych słowach roześmiane wokół twarze zastygły. Zabawka spadła z kolan Grigorija w trawę i leżąc do góry brzuchem coraz wolniej wierzgała łapami.

Wrócił Tomasz z grubą kromką chleba w jednej i menażką pełną mleka w drugiej ręce. Stanął zdziwiony bezruchem i nagłą ciszą. Jedynie chłopak nie wyczuł jeszcze zmiany sytuacji. Z resztkami śmiechu na buzi patrzył na Czereśniaka, przełykał ślinę, oczy mu wyłaziły do jadła i wreszcie nieśmiało poprosił:

– Milch. Brot.

– Szkop? – spytał Tomasz.

– Szwabski syn – wycedził przez zęby Wichura.

Znowu milczeli długą chwilę. Każdy niewątpliwie myślał o czym innym, a jednocześnie wszyscy o tym samym – o chlebie i mleku. Grigorij pospiesznie, niezręcznie schował zabawkę do kieszeni. Wreszcie Janek głęboko westchnąwszy, wyrzucił z siebie jedno słowo:

– Dziecko.

– Dziecko – powtórzyła Lidka z ulgą, lecz jednocześnie jakby z niedowierzaniem, z cieniem pytania w głosie.

Kos wziął z rąk Czereśniaka chleb i podał chłopcu. Tomasz postawił menażkę na Gustlikowym kolanie:

– Przytrzymajcie mu, panie plutonowy, bo Niemiec to z pełnego rozpluska.

– Jak się mówi, żeby pił? – spytała Lidka.

– Trinke – wyjaśnił Gustlik.

– Trinke – powtórzyła dziewczyna i niezgrabnie składając słowa spytała: – Wie ist dein Name?

Chłopakowi śmiały się oczy, zajadał, popijał i szybko przełknąwszy odpowiedział grzecznie:

– Adolf.

– Tfu, cholera – zaklął Wichura. – Piękne imię. Ty, mały, a to umiesz: hajhitla!

Chciał unieść dłoń w hitlerowskim pozdrowieniu, ale Janek chwycił go za rękę i przytrzymał.

– Przymknij się, dobrze?

Tymczasem mały, dalej uśmiechnięty, nie przestając żuć chleba, uniósł rękę ku górze w odpowiedzi na pozdrowienie. Ten mały gest jednak nie był groźny, lecz śmieszył jak ruch małpki robiącej przed lustrem minę szakala.

Janek parsknął śmiechem i rozłożył ręce.

– Radźcie, załoga, bo ja już nie wiem, co robić. Najpierw Czereśniak i krowa, a teraz znowu ten chłopak. Mamy rozkaz jutro wieczorem zameldować się w sztabie armii, szmat drogi przed nami. Co robić?

– W lesie ich nie ostawisz – stwierdził Gustlik.

– Samochodem do Gdańska i żeby wóz zaraz wrócił – poradził Grigorij.

– Krowę mam wozić? Może lepiej od razu do Czereśniakowej obory w Studziankach? – rozzłościł się Wichura. – A tego gówniarza do tatusia w Berlinie?

– Nie, naturalnie nie do Gdańska – głośno rozmyślał Kos – ale musimy kogoś znaleźć, żeby oddać. I potem już całym gazem.

Powiedzieć łatwo, że trzeba kogoś znaleźć, ale w kwietniu 1945 roku trudno było o wieś zaludnioną na koszalińskiej ziemi. Słońce dosięgało południa, a oni jeszcze się wlekli, nie mogąc wypatrzyć nikogo. Powoli człapały gąsienice, powoli sunął „Rudy” drogą między ciemnymi, nie obsianymi polami. Na wieży obok Gustlika i Janka siedział znaleziony chłopak, dojadał kolejną pajdę chleba z mąki przez Wichurę do Gdańska przywiezionej.

Usłyszeli warkot nadlatującego samolotu i zaraz potem niski świst powietrza dartego skrzydłami. Szybki cień przemknął po pancerzu, a ostronosa, błękitnobrzucha sylwetka myśliwca po niebie. Na pierwszy dźwięk dziecko wypuściło chleb, zakryło twarz dłońmi i skuliło się, piszcząc jak szczenię, któremu przydepnięto łapę.

– Nie bój się – uspokajał Gustlik chwytając za pasek, żeby nie spadł.

– Nasz.

– Dlatego on się boi, że nasz – odpowiedział Janek.

Za czołgiem telepał z boku na bok samochód, a w jego pudle Czereśniak trzymający na lince krowę. Zamykając kolumnę biegł za łaciatą Szarik, raz po raz zeskakiwał z drogi, by pomyszkować w wysokim zielsku na miedzach.

Na kwadrans zanurzyli się w rzadkiej, ale pozieleniałej już brzezinie. Pnie migały gęsto jak pobielony parkan. Potem droga wyszła znowu na pola, łagodnymi skrętami wspinała się na górkę porośniętą krzakami tarniny i paroma dużymi drzewami. Szarik pierwszy pokłusował na szczyt i obejrzał się. Żeby choć trochę było szybciej, Czereśniak zlazł z wozu i na przełaj gonił swoją łaciatą, poganiał zieloną witką.

Po drodze pełzły samochód i czołg. Na wieży chłopak, przytrzymywany przez Gustlika za pasek od spodni, majtał beztrosko nogami.

– Nie byłoby szybciej po szosie? – zastanawiał się Jeleń.

– Na bocznych drogach nie taki wstyd – odpowiedział Kos. – Tu gdzieś pewno na ludzi trafimy. Niemożliwe, żeby wszystkich wygnali.

Zza pagórka wyłoniła się potężna obła kopuła betonowa, przyrzucona maskującą drucianą siecią z plastykowymi, łaciatymi liśćmi. Widać było na niej owalny obrys zatrzaśniętego włazu, płytką ospę wybrzuszeń w miejscach, gdzie uderzały pociski i okopcone draśnięcia termitowych rakiet.

– Ale bunkier ogromny – pokazał Gustlik. – To my są na Pomorskim Wale?

– Dalej. To nie bardzo do bunkra podobne – kręcił głową Janek.

Ze szczytu pagórka, na który już wjechała ciężarówka, usłyszeli głośne wołanie. Szofer gwałtownie machał rękami.

– Zatrzymaj obok Wichury – rzekł Kos do mechanika.

– Dobra – potwierdził Saakaszwili. – Przydałby się postój, żeby list do Hani napisać.

– Do Ani – podpowiedział mu fałszywie Gustlik.

– Anię to ja prosiłem, ale one zamieniły tancerzy...

Czołg wspiął się jeszcze kilkanaście metrów i teraz dostrzegli w dole spory folwark. W prawo od zabudowań, na łące nad krętą rzeczką pasło się stado bydła liczące paręset głów, a na dziedzińcu jacyś ludzie poili konie, kręcili się koło wozów z brezentowymi budami.

– Koniec męki – szofer przekrzykiwał silnik czołgu. – Co niepotrzebne, można zostawić – policzył na palcach do trzech, pokazując nie tylko na małego Adolfa i jednorogą krowę, lecz także w stronę Tomasza.

Kos podniósł lornetkę do oczu. Rozpoznał polskich żołnierzy z karabinami przewieszonymi przez plecy, z batami w rękach. Starsi byli, przeważnie wąsaci, pewnie z jakiegoś kwatermistrzostwa. Przy korycie pod studnią kobiety w cywilnych, roboczych ubraniach pomagały przy pojeniu koni. Jakiś zupełnie młody chłopak prowadził za uzdę czarnego osiodłanego wierzchowca.

Jeden z tamtych żołnierzy zauważył samochód i czołg, podbiegł do plutonowego, może dowódcy, i pokazał. Kos patrzył z uśmiechem, jak tamten wyjmuje z futerału lornetkę i też unosi do oczu.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю