Текст книги "Czterej pancerni i pies"
Автор книги: Janusz Przymanowski
Жанр:
Военная проза
сообщить о нарушении
Текущая страница: 26 (всего у книги 58 страниц)
Wyciągnięta dłoń Gustlika zawisła w powietrzu.
– Nie, panie plutonowy. – Tomasz pokręcił głową. – Mnie jeńców bić nie było wolno, ale i takiego prawa nie ma, żeby żołnierza...
– Patrzcie – zawołała Lidka, wskazując na folwarczny dziedziniec.
Od paru chwil przez bramę wyjeżdżał tabor. Obok plutonowy, dowódca kwatermistrzowskiego oddziału, salutował z konia i machał ręką ku naszym.
Pod brezentem ostatniego wozu ze zwieszonymi na zewnątrz nogami siedzieli obaj chłopcy – Franek i niemiecki znajda, coś sobie próbowali tłumaczyć. Grigorij, podtrzymując szablę, pobiegł kłusem za nimi.
– Zapomnij – powiedział Gustlik do Tomasza.
– Nie zapomnę – odpowiedział zawzięcie Czereśniak i nawet głowy nie odwrócił.
Przez otwarte wrota patrzył na stado ruszające w drogę, na wozy toczące się za nim i coraz bardziej przesłaniam kurzem.
– Żabę im dałem na drogę, nakręcaną – wyjaśnił zadyszany Grigorij wróciwszy do swoich.
– I szablę trza było – mruknął Jeleń. – Oko tym można wydźgać.
Dzień był miękki jak kocia łapa – słońce świeciło nie za gorąco, wiatr wiał nie za mocno, cicho pachniała zieleń. Żołnierze rozłożyli się ponad rowem, ledwo paru pogadywało, a reszta udawała, że drzemie, nasłuchując pogwizdywania ptaków w zagajniku sosnowym.
Czekali tu na podwiezienie, na „poputną maszynę”, jak mawiają Rosjanie, żeby się dostać do swoich pułków. Każdy dawno już wyszukał na drogowskazie tabliczkę z nazwiskiem swego dowódcy, dawno już pyzata „regulirowszczyca” obiecała, że jak tylko będzie okazja... Większość wojsk już ruszyła w stronę Odry i tutaj, na południe od Kołobrzegu, ruch był niewielki. Z niechęcią patrzyli na rozbabraną ciężarówkę, przy której kręcił się szofer z rękawami po łokcie utytłanymi w smarze. Nie wyglądało na to, żeby miał szybko skończyć, ni na to, żeby kto nadjechał.
Ocknęli się wszyscy i unieśli głowy, gdy zza zakrętu biegnącej przez las szosy dobiegł niski warkot silnika, klekotanie gąsienic i stukot kopyt.
– Ki diabeł? – spytał młody żołnierz z ręką na temblaku.
– Jakby czołg na owsiany napęd – zażartował tęgi sierżant i osłonił ucho dłonią, by lepiej słyszeć.
Zakręt wciąż jeszcze nie pozwalał widzieć, kto nadciąga, kiedy usłyszeli ostre, wesołe tony harmonii na zawadiacką nutę i przyśpiew trochę ułański, trochę kozacki, pamiętający może Księstwo Warszawskie, ale już do innych siodeł przytroczony, w nowych przygodach bywały: Od Rosyi jadę, szabelką toczę, szabelką toczę, Wynieś mi chusteczkę, moja najmilejsza, o to cię proszę.
Zainteresowali się na rozstajnych drogach, powstawali, żeby zobaczyć, kto z taką piosenką jedzie.
Pokazał się pojedynczy wąsaty kawalerzysta, pewno dowódca, a za nim ułani. W pierwszej trójce jechał harmonista w zsuniętym na tył głowy pancerniackim hełmofonie, mając po bokach najtęższe w szwadronie gardła.
Ty pewnie ruską pannę miłujesz, pannę miłujesz, A teraz ode mnie i to podaremnie daru potrzebujesz.
Za końmi dostrzegli obrys czołgu i pojęli, skąd głuchy warkot, skąd na głowie harmonisty trójgrzebieniaste nakrycie. Nie było tam czasu panien miłować, panien miłować, Z rana do wieczora, z wieczora do rana mus maszerować.
Żółtą chorągiewką zamachała ułanom dziewczyna z rozstajnych dróg, ktoś zaklaskał do taktu, a szwadron przeciągał z muzyką, ze śpiewem. Za nim toczył się czołg, dalej ciężarówka z jeńcami i jeszcze na końcu kłusowała zamykająca trójka z gotowymi do strzału pistoletami maszynowymi, której trudno było za słowami piosenki nadążyć, więc przygwizdywali zbójecko, dzieląc zwrotkę od zwrotki.
Oj, chcesz wiedzieć, moja miła, jakim obiad miał, jakim obiad miał?
Z konia pieczywo, pod siodłem pieczone, samem sobie grzał.
Oj, chcesz wiedzieć, miła, jakiem spanie miał, jakiem spanie miał?
Liście dębowe słane, słane pod głowę, co noc sobiem brał.
Skrzyżowanie zostało w tyle, czoło kolumny wjechało na górkę.
Harmonia dziarsko wywodziła przyśpiew międzyzwrotkowy, ale wachmistrz stanął w strzemionach, obrócił się za siebie.
– Szwadron... – urwała się muzyka i śpiew – ...stój!
Zatrzymał się równocześnie czołg. Kalita podjechał bliżej.
– Odpoczniemy parę minut. Do sztabu nie więcej jak godzina jazdy, a tutaj już nasze pułki kwaterują – zatoczył ręką półkrąg, pokazując pasy na polach, ściemniałe pod pługami, i grupki pracujących żołnierzy.
– Kto orze? – spytał Kos.
– My – odpowiedział wachmistrz. – Nasza brygada.
– Lada dzień dalej pojedziemy.
– A my nie sobie przecież. Tym orzemy, co przyjdą, żeby tu żyć.
Gustlik bez słowa zlazł z pancerza, przeskoczył rów i kroczył prosto w stronę najbliższego zaoranego pola, gdzie przy pierwszej skibie stała taborowa podwoda, a na niej w dwurzędzie worki. W ślad za Ślązakiem, przebiegając co trochę, pospieszył Czereśniak z harmonią przy piersi. Prawie równocześnie wyszli obaj do pola.
– Cześć – zasalutował Jeleń.
– Czołem, panie plutonowy – odpowiedzieli dwaj żołnierze furmaniący wozem.
– Ziarno? – dotknął worka i przechylając go ku sobie, rozwiązał.
– Ziarno.
– Na siew?
Gustlik, a za nim Tomasz, który na wóz odłożył instrument, zanurzyli dłonie po łokcie.
– Siewne.
– Dacie mi też trocha?
– Można.
Pomagali sobie wzajemnie przewiązać płachty przez lewe ramię. Ułani skoczyli żyto nasypywać.
Ze zmienionymi twarzami stanęli obaj u początku pachnącego świeżością zaoranego pasma. Tomasz przyklęknął. Gustlik nabrał garść, rozsypał półkolem na ziemię przez słoneczny blask i ruszył naprzód: lewa – rozrzut, lewa – rozrzut. Trzy kroki w tyle, trzy z boku zaczął Tomasz. Obaj w tym samym rytmie siali zboże. Nie dla siebie. Dla tych, co tu mieli przyjść, żeby żyć.
33. Spotkania
W drugiej połowie marca, już po zdobyciu Kołobrzegu, który padł osiemnastego, w tym czasie, gdy brygada pancerna, wspierając radzieckich piechurów, toczyła jeszcze ciężkie walki o Gdynię i Gdańsk, 1 armia Wojska Polskiego otrzymała rozkaz przejścia do obrony i szeroki szmat brzegu pod opiekę, sięgający od Zalewu Szczecińskiego i Dziwnej po otwarty Bałtyk z ujściami Regi i Parsęty i jeszcze dalej na wschód.
Nad Dziwną kompanie trwały w okopach, nieustannie wybuchały artyleryjskie sprzeczki koło Wolina czy Kamienia Pomorskiego, ale u morza było spokojniej. Na wydmach, porośniętych błękitną trawą o źdźbłach ostrych jak brzytwy, powstał łańcuch ufortyfikowanych gniazd oporu i punktów obserwacyjnych. Na ich zapleczu czuwały ruchome odwody, gotowe wkroczyć do akcji w razie próby desantu, ale większość wojska odpoczywała parę dni, po raz pierwszy od dwunastego stycznia, od rozpoczęcia zimowej ofensywy.
Masę roboty miały dywizje i pułki z tym odpoczynkiem. Trzeba było nie tylko wymyć, wyczyścić, odkarmić oraz wyremontować, kogo się dało i co się dało, ale przyjąć uzupełnienie do szeregów, przeszkolić je i dopasować do kompanii, żeby nowi żołnierze jak najmniej się różnili od starych, żeby całość bardziej przypominała zrośnięte ramię niż wyłatane portki. Dowódcy starali się trzymać w garści pułki i bataliony, a służbę opędzić drobnymi pododdziałami.
Nic też dziwnego, że kiedy załoga sierżanta Kosa zameldowała swoje przybycie, to zaraz ją skierowano nad Bałtyk – razem ze szwadronem wachmistrza Kality i przydzielonym działonem z lekkiej baterii mieli stać się ogniwem owego łańcucha przeciwdesantowej obrony, leżącego tuż u brzegu, na wydmach porośniętych suchymi trawami, przez które wiatr przesypuje drobiny kwarcu.
Przyjęli ten rozkaz jak na starych żołnierzy przystało, to znaczy z uśmiechem, choć tak naprawdę woleliby przydział do większej pancernej całości i miejsce postoju bliższe berlińskiego kierunku. Tylko Lidka naprawdę była rada.
– Żebyście mi znaleźli jakiś kostium, to mogłabym sobie ładnie dekolt opalić, akurat na ten bal, który będzie po zakończeniu wojny w Berlinie.
Kostium im się pod rękę nie napatoczył, ale i czasu wolnego było niewiele. Okopali się jak należy, stale jednak jakieś nowe zajęcia wyskakiwały jak fryc z krzaków. Rzadko potrafiła Lidka wyprosić u Kosa zwolnienie i pobiec z kimś na plażę, tak jak dziś z Grigorijem.
Po wilgotnym, ubitym falami piasku dobrze się wędrowało wzdłuż brzegu. Byli oboje bez czapek i wiatr rozwiewał im włosy. Gdyby nie pogięta armata stercząca wśród lejów i ogromny ciężarowy samochód, którego maska i szoferka wynurzały się z wody u brzegu, można by przypuścić, że wojny nie było. Szeroki horyzont rysował się łagodnym, czystym półkręgiem, bez jednego dymu. Mewy na nieruchomych skrzydłach przepływały nad głowami, pokrzykiwały zaczepnie.
– Mam. Mam i nie oddam nikomu – podśpiewywała dziewczyna, zaciskając pięść. – Darowane–zakochane.
– Ten, od kogo wyproszone, weźmie sobie inną żonę – roześmiał się Saakaszwili z własnego dowcipu.
– Wierszami mówisz – zdziwiła się Lidka i dodała ze złością: – Ale wrednie. Takiego poetę to... – trzepnęła go po ramieniu, szturchnęła kuksańcem w bok.
Odskoczył roześmiany, a ona, otworzywszy pięść, przyglądała się leżącemu na dłoni sercu z bursztynu.
– Żebym miała wstążkę – przymierzyła i trzymając palcami pokazała drugą ręką, jaki byłby naszyjnik.
– Czarna dobra? – spytał Gruzin.
– A masz?
– Poczekaj. – Zrzuciwszy z ramion skórzaną kurtkę i rozpostarłszy ją na piasku, zaprosił: – Siadaj i czekaj.
Wrócił parę kroków do miejsca, gdzie fale strzępiły zatopioną ciężarówkę. Po czarnych wyszczerbionych słupach falochronu przebiegł tuż nad wodą, zmierzył odległość wzrokiem, przysiadł i skoczył na wilgotną maskę. Nie patrzył na dziewczynę, ale chcąc jej zaimponować, dał raz jeszcze wielkiego susa na drugą stronę pogiętej szoferki.
W pudle, które, skośnie nachylone, tworzyło trójkątny port, pływała niebieska marynarska czapka. Fale wpadając do środka kołysały nią, podrzucały i pochylonemu Gruzinowi wcale niełatwo było ją złowić. Raz i drugi przeszła tuż obok palców, póki wreszcie dała się chwycić za czarną wstążkę, przyszytą z tyłu do otoka.
Z powrotem droga była trudniejsza: z ciężarówki na pieńki nie skoczysz.
Saakaszwili wziął rozpęd na masce, dał susa i ochlapawszy się setnie, wybiegł na brzeg.
– Masz – wręczył oderwaną jednym szarpnięciem wstążkę.
Ruszyli oboje ku wydmom. Lidka przewlekła taśmę przez uszko bursztynowego serca i przymierzała.
– Aleś wymyślił – kręciła głową z podziwem.
Grześ pogładził wąsy, dotknął ramienia dziewczyny i przystanąwszy, zaczął mówić po gruzińsku. Słuchała słów całkowicie różnych od wszelkich języków, z którymi los ją zetknął, zupełnie niezrozumiałych, i ze zdziwieniem spostrzegła, że to słuchanie sprawia jej przyjemność. Dźwięki chropawe jak granitowa ściana skalna, ostre jak krzyk orła, mieniące się samogłoskami jak potok drobinami słońca tworzyły spokojną, szlachetną melodię.
– Wiersze? – spytała, kiedy umilkł.
Bez słowa skinął głową.
– Twoje?
– Nie – roześmiał się wesoło. – Sześćset lat temu napisał jeden Gruzin, Szota Rustaweli.
– O czym było to, co mówiłeś?
– Ty pochwaliłaś za wstążkę, a ja odpowiedziałem, że jesteś dla mnie jak słońce i daję słowo, iż spełnię każdą twoją prośbę, nie bacząc na niebezpieczeństwo... – tłumaczył, coraz mocniej marszcząc brwi, aż wreszcie garść piasku chwycił i cisnął pod nogi. – Nie umiem tyle po polsku, żeby ładnie powiedzieć.
– Ładnie powiedziałeś – rzekła cicho Lidka.
– Nie ja. Tak do królewny Tinatiny powiedział Awtandił.
– Kto?
– Awtandił, taki dawny pancerny.
– Szkoda – szepnęła dziewczyna jeszcze ciszej.
Nie wypuszczając z dłoni bursztynowego serduszka poczęła się wspinać ścieżką wśród wydm. Za nią szedł Saakaszwili tak zamyślony, że chyba tego ostatniego słowa nie słyszał.
Na szczycie pagórka, w zamaskowanym siatką okopie dla działa, przystosowanym do obrony okrężnej, stała długolufa armata 76 mm i ułan na warcie. Żołnierz popatrywał na morze, unosząc co pewien czas lornetę do oczu.
– Znaleźliście co na brzegu? – zaczepił czołgistę.
– Skarb – odpowiedziała Lidka machając czarną wstążką.
– Hitlera nie widać? – zagadnął mechanik niezadowolony, że mu myśli pytaniami płoszą.
– Same ryby i jedną syrenę – odciął się kanonier.
– Trzymaj ze mną, Berlin zobaczysz – obiecał Gruzin zajęty odczepianiem bączka i odkręcaniem gapy ze swastyką.
– Janek zły, że nie nad Odrę kazali nam jechać – przypomniała Lidka i skrzywiła się, widząc, co Saakaszwili robi z czapką. – Po co ci to?
– Blaszki niepotrzebne – Grigorij cisnął je na ziemię – a reszta może się przydać. Choćby i buty wyczyścić. – Wyżął niebieskie sukno, wsadził je do kieszeni kurtki.
Minęli okop działa i teraz otworzył się szeroki nadmorski krajobraz: do horyzontu sięgały pola poznaczone ciemnymi płatami świeżej ziemi, a na nich zieleniały ruchome figurki pracujących przy orce ułanów. Okolica była pofalowana, zdobiona bliżej kępami drzew, a czernią lasu na horyzoncie, wysadzana małymi, srebrnymi w słońcu jeziorkami.
– Będą tu na letniaki przyjeżdżać – powiedziała Lidka. – Nie tylko powietrze zdrowe, ale jak ładnie.
Bliżej nad szosą czerwieniło się spore gospodarskie obejście złożone z paru budynków, otoczone poszczerbionym pociskami murem. Zagroda wraz z działem na wydmie stanowiły węzeł oporu: wybili w ścianach strzelnice, postawili zasieki w przerwie między domem a oborą, wyryli okopy i rowy łączące.
Po podwórku kręcili się ułani. Dwu przy studni poiło konie. Trzeci w korycie prał onuce, a czystą już koszulę powiesił na zamachowym kole sieczkarni. Koło bramy prowadzącej na szosę stał „Rudy” i dwie głowy wyglądały przez włazy wieży.
– O rany, dyżur! – zawołała Lidka zerknąwszy na zegarek i pobiegła do budynku, ponad dachem którego sterczała na drągu radiowa antena.
Grigorij podchodząc do czołgu usłyszał, jak Jeleń Czereśniaka uczy:
– Ręką to kluski do gęby, a pocisk w lufę ramieniem, z półobrotu – pokazywał mu gestem.
– Ręką też wystarczy... – upierał się Tomasz.
– Co za głupielok! – westchnął Gustlik, zwracając się do Grzegorza, a potem z naciskiem zaczął tłumaczyć: – Toż ci godom, kluku zatracony, jak mo być: w czołgu sto pocisków i sto razy trza załadować. Dlatego ze siłą, całym ramieniem, coby się ręka nie zmęczyła. Jakbyś się ino raz spóźnił, to nie ty jeden, a wszyscy pójdziemy do Piotra świętego na krupniok.
Grigorij popatrzył jeszcze na dwa samochody z wojskiem, które przejechały szosą, i postanowił przysiąść na stercie desek leżących wzdłuż ogrodzenia, gdzie w słońcu wygrzewał się Szarik.
– No, co stary... – wyciągnął rękę, by, pogładzić psa, ale ten niespodzianie wyszczerzył zęby i warknął groźnie. – Zgłupiałeś?
– Co godosz? – spytał Gustlik.
– Ja nie do ciebie... Szarik zgłupiał.
Saakaszwili przesiadł się na prawo od psa i wilczur obrócił mordę w drugą stronę, zaskomlał przyjaźnie, podpełznął i podstawił głowę do głaskania.
– Do działa – rozkazał Gustlik.
Obaj zniknęli w wieży i tylko przez otwarte włazy dobiegały głosy i szczęk metalu.
– Odłamkowym ładuj!
– Gotowe.
– Rozładuj... Przeciwpancernym ładuj!
Saakaszwili przymknął oczy i słuchając komend grzał się w słońcu, wypoczywał. Miał chyba prawo, skoro po długim marszu od Gdańska prawie pod Szczecinem przejrzał starannie cały wóz i zrobił wszystko, co trzeba było zrobić. Może jeszcze tylko te traki... Trzeba byłoby znaleźć w okolicy rozbity T-34 o nowych, mało zużytych gąsienicach, zdjąć parę ogniw, przywieźć i wymienić... Właśnie, trzeba przywieźć, więc dopiero kiedy Wichura wróci.
Szosą nadjeżdżała ciężarówka i jak na złość stanęła przed bramą, terkocąc silnikiem. Wichura, na pewno Wichura, myślał Grigorij i nie otwierał oczu, żeby go jak najpóźniej zobaczyć, a tymczasem z samochodu wysiadł wysoki mężczyzna w kurtce z biało-czerwoną opaską na rękawie, w butach z cholewami, i podszedłszy do bramy czytał napisy wypalone na deskach:
„Gospodarstwo Kality”, „Gospodarstwo Kosa”.
– Do kogo, obywatelu? – spytał wartownik.
– Do syna.
W tym momencie Grzegorz rozpoznał Westa po głosie, zerwał się na równe nogi i tryumfalnie krzyknął podnosząc ręce do góry:
– Wasza! Wasza!
Skoczyli na spotkanie wraz z Szarikiem, tuż za nimi Gustlik i nieco w tyle Tomasz. Ledwo zdążyli porucznika, przywitać, gdy zaalarmowany krzykiem wybiegł z budynku Janek, rzucił się ojcu na szyję.
– Na długo przyjechałeś?
– Podwiozłem grupę operacyjną, żeby zaraz, jak Szczecin będzie wolny...
– To znaczy, zostajesz z nami – ucieszył się Janek.
– Kwadrans tylko, bo muszę wracać do Gdańska. A potem przyjadę znowu...
Ojciec z synem ruszyli w stronę domu, a reszta załogi została. Gustlik przytrzymał Gruzina za rękę, żeby nie szedł za nimi. Tylko Szarik, któremu najtrudniej było ukryć swe uczucia, w podskokach pobiegł śladem Kosów.
Przez uchylone okno wyjrzała Lidka w słuchawkach radiowych na uszach. – Dzień dobry! – ucieszyła się, wyciągając rękę.
Janek za plecami ojca pokazał gestem, żeby schowała bursztynowe serce, które na czarnej wstążce zwisało jej na szyi.
– Ojej! – dziewczyna zmarszczyła brwi i wsunęła wisiorek za dekolt.
– Mundur nie kiecka, a żołnierz nie choinka – mruknął do niej półgłosem. – Nie było jakiego rozkazu?
– Nie, tylko Niemcy gdzieś blisko nawołują: „Komm Hermenegilde”.
– Zanotuj – rozkazał Janek i uchyliwszy drzwi zaprosił ojca do domu.
Z boku, zza stajennych wrót obserwował tę scenę Feliks Kalita. Teraz ruszył na swych pałąkowatych nogach w stronę wartownika, który spostrzegłszy dowódcę szwadronu, wyciągnął się na baczność z miną muchy schwytanej w pajęczynę.
– Na posterunku stoisz, synku?
– Tak jest, obywatelu wachmistrzu?
– Bez zezwolenia dowódcy warty obcych wpuszczasz? – pytał łagodnie, słodko i nagle, spąsowiawszy na twarzy, przeszedł od razu w krzyk:
– Ułan! Takim wartownikom gromnicę do ręki, a nie karabin! Piszcie do mamy, żeby się za was modliła, bo flaki wypruję i na motek z drutu kolczastego będę nawijać...
Janek zatrzasnął okno, żeby nie słuchać krzyku wachmistrza. Teraz tylko widać było, jak założywszy ręce na plecy, huśtając się z pięt na czubki palców, podoficer czyta lekcję swemu żołnierzowi.
– Dobry chłop, ale inaczej nie potrafi – zaczął tłumaczyć ojcu. – Byliśmy razem z tym szwadronem w ogniu, a teraz sterczymy jako węzeł oporu w przeciwdesantowej obronie wybrzeża. Ułani, nasz czołg i polówka z działonem. Ale tu cisza. Czasem, jak dym na horyzoncie, to nasze samoloty okręt przepędzą i znowu cisza. Nudno.
– A samo to, że stoicie nad morzem, mało interesujące? – uśmiechnął się ojciec. – Przed wojną ledwo dziobem był nasz orzeł zaczepiony o Bałtyk, Prusy jak obroża na gardle, a teraz... Na pełny rozmach skrzydeł...
– Co w Gdańsku?
– Miasto żyje. Ruszyły warsztaty, do portu przyszły okręty z Kronsztadu. Trałowce oczyszczają farwater na Hel. Ścigacze tropią niemieckie U–booty, których sporo na Bałtyku, a zwłaszcza w waszym rejonie, między Bornholmem a Kołobrzegiem...
– Marusia nie pisała?
– Nie...
Zapadło krótkie milczenie. Zorientowawszy się, że widocznie Janek też nie dostał listu, ojciec wziął do ręki leżącą na stole książkę i spytał, by zmienić temat rozmowy.
– Czytasz?
– Wkuwam. Regulamin walki, bo dowodzę, i służby wewnętrznej, żeby wachmistrza nie złościć. Kiedy wrócisz?
– Za tydzień. Front lada dzień ruszy i wtedy my za radzieckimi wojskami od razu do Szczecina.
– Nas nie zastaniesz. Saperzy nad Odrą od dawna, reszta armii też na południe ruszyła i tylko parę takich fortec jak nasza zostało na piasku – machnął zniechęcony ręką. – Zapomnieli w sztabie o „Rudym”.
Ojciec zerknął na zegarek i otworzył ramiona, bo czas było w drogę.
Objęli się mocno. Chwilę trwali nieruchomo, a potem energicznie ruszyli do drzwi, wyszli na dwór.
Pod samymi drzwiami czekał Gruzin z listem w ręku, a za nim Tomasz z plecakiem, z którego sterczał drewniany trzonek.
– Ja bym prosił – zaczął tłumaczyć Grigorij – żeby Hani, co z siostrą była na zabawie, do rąk własnych. Poczta marnie chodzi.
– A tam w środku też po gruzińsku? – spytał West zerknąwszy na egzotyczne litery adresu.
– Wejdeda! – Saakaszwili trzepnął się dłonią, biorąc z powrotem złożony w trójkąt papier.
– Następnym razem wezmę.
Czereśniak, który podczas tej rozmowy wydobył z plecaka niewielką, ale bardzo zgrabną siekierkę, chcąc ją posłać w kierunku Studzianek, speszył się, schował z powrotem i odszedł pod ścianę.
Wachmistrz skończył już przemówienie do wartownika, ale stał w bramie, bo coś go zainteresowało na szosie. Wyglądał, osłaniając oczy daszkiem zsuniętym na czoło.
– Obywatelu poruczniku – zwrócił się Janek do ojca – pozwólcie przedstawić sobie dowódcę rozpoznawczego szwadronu.
– Wachmistrz Kalita. – Kawalerzysta wyprężył się, zasalutował i wskazał ręką ku zachodowi. – Z oflagu wracają. Pięć i pół roku, jak poszli do niewoli...
Urwał, w napięciu przypatrywał się paroosobowej grupce w płaszczach przedwojennego kroju. Część oficerów miała już pasy, ale narzucone na ramiona płaszcze i rozpięte kołnierze mundurów wskazywały, że to nie wojsko. Szli nie w nogę, dwu prowadziło rowery obwieszone bagażem, niektórzy nieśli w rękach walizki i zawiniątka. Prowadzili między sobą ciche rozmowy.
Kiedy zrównali się z bramą, nasi zasalutowali, a wartownik, spojrzawszy pytająco na wachmistrza, sprezentował broń. Tamci wyprostowali się nieco, odpowiadając na honory wojskowe, i nagle stała się dziwna rzecz: Kalita, groźny służbista, zrobił krok naprzód, oderwał palce od daszka i zupełnie cywilnym gestem wyciągnął przed siebie ręce.
– Panie rotmistrzu! – zawołał.
Idący na przedzie, lekko utykający kapitan o czarnej, przetykanej siwizną czuprynie, który niósł w ręku garnizonową czapkę z amarantowym otokiem, przystanął. Z wyrazem zakłopotania patrzył na bramę, na prezentującego broń wartownika i na dryblasa z szablą w czarnej pochwie u boku, wyciągającego doń ręce. Przystanęła reszta oficerów. Szpakowaty, nie rozumiejąc w dalszym ciągu, o co chodzi, włożył czapkę, zasalutował.
– Wracamy do domu... – zaczął, czując, że coś powinien odpowiedzieć, urwał i dopiero teraz rozpoznawszy, kto przed nim stoi, rzekł cicho: – Kalita... Wachmistrz Kalita!
Uścisnęli się. Rotmistrz mocno przygarnął do piersi swego podoficera, a potem odstąpił o krok i spytał półgłosem:
– Co wy robicie w tym wojsku?
– Szwadronem dowodzę. Kończę, cośmy razem z panem rotmistrzem zaczęli pierwszego września pod Mokrą. Początek był dobry, tylko nam potem nie wyszło. A teraz nic, tylko bijemy. Nim wiśnie zakwitną, konie w Szprewie będziemy poić.
– A ja nad Wisłę chciałbym jak najprędzej.
West pożegnał czołgistów i idąc w kierunku swej ciężarówki zwrócił się do wyzwolonych z oflagu:
– Komu po drodze, proszę siadać. Wieczorem będziemy w Gdańsku.
Ucieszeni oficerowie ładowali się sprawnie przez burtę, pomagali jeden drugiemu, windowali tobołki i rowery.
– Panie rotmistrzu – po chwili namysłu zaproponował Kalita – niech pan zostanie.
– Oszaleliście? Gdybym nawet chciał, to kto zezwoli?
– Wszystko według regulaminu. Zameldujemy dowódcy brygady. Już w Jastrowiu tak było, że przedwojenni oficerowie szli z oflagu wprost do armii...
– Nie, to bez sensu – przerwał mu rotmistrz i utykając ruszył w stronę ciężarówki.
Od podwórza przybiegł gniady wierzchowiec Kality, trącił go w ramię łbem i ruchliwymi ciemnymi wargami chwycił cukier z dłoni.
– Znajdzie się koń i szabla, a do Berlina blisko! – zawołał dowódca szwadronu.
Rotmistrz obejrzał się w chwili, gdy już rękami miał chwycić za burtę.
Znieruchomiał na sekundę. Jego dłonie nie spotkały się z dłońmi tych, którzy chcieli mu pomóc we wsiadaniu.
– Dajcie rzeczy.
– Zostajesz? Oszalałeś!
– Powiedzcie żonie, że ja trochę później.
Powoli, na pierwszym biegu ciężarówka ciasno wykręcała na szosie.
Jeden z oficerów podał rotmistrzowi niedużą walizkę i machnął mu ręką. Inni salutowali.
W miarę jak samochód jechał coraz szybciej, malały w ich oczach postacie żołnierzy przy bramie. Malał samotny człowiek w rogatej garnizonowej czapce z amarantowym ułańskim otokiem i narzuconym na ramiona wojskowym płaszczu – oficer, który postanowił trochę później wrócić nad Wisłę.
Generał jechał otwartym willysem, czapkę trzymał na kolanach. Pęd powietrza wdzierał się wirami za szybę, gmerał w kędzierzawej czuprynie.
Przed nim było słońce, a z tyłu zielonkawy prostokąt radiostacji i giętki maszt. W lusterku spostrzegł doganiający szybko gazik – wóz drgał na pokaleczonej nawierzchni szosy i obraz był niewyraźny. Ciężarówka zatrąbiła ostro, wyprzedziła na dużej szybkości.
– Takie pudła cię biorą?
– On szybko jedzie, a ja dojadę dalej – filozoficznie stwierdził sierżant za kierownicą, starszy już i poważny człowiek.
– Przyciśnij. Zdaje mi się, że znajomy.
Kierowca wiedział, dokąd jedzie, i naturalnie rozpoznał od razu najzieleńszą wśród zielonych ciężarówkę króla kazachstańskich szos, więc uśmiechnął się i nieznacznie przyspieszył. Wichurze wypadało przyjechać wcześniej i załogę uprzedzić, że generał blisko. Niech się chłopaki przygotują.
Jak niespodzianie, to czasem na coś takiego naskoczysz, że sam potem żałujesz, myślał szofer willysa.
Z przeciwnej strony, zza pagórka, nad którym wisiało słońce, wyskoczyła ciężarówka. Generał zerknął na nią, przyjrzał się uważniej.
– Wolniej – wstrzymał kierowcę i rozpoznawszy wychylonego przez okno Westa, zawołał: – Stój!
Zapiszczały hamulce. Obaj wyskoczyli, pobiegli sobie naprzeciw i mocno uścisnęli dłonie.
– W sztabie Frontu mówili mi, żeś przyjechał.
– Pytałem o 1 armię, chciałem cię zobaczyć.
Ciężarówka i łazik zjechały razem pod osłonę drzew. Rosła tu na skrzyżowaniu kępa dębów zazielenionych jeszcze nieśmiało, ale tak starych i rozłożystych, że doskonale mogły zamaskować nawet i dziesięć maszyn.
Niemieckie samoloty od kilku dni nie latały w tych stronach, ale zostało stare przyzwyczajenie.
West i generał przeskoczyli rów, weszli leśną drogą między drzewa, by spokojnie zamienić parę zdań.
– Przypadek, że jeszcze jestem. Nasi już dochodzą nad Odrę, naprzeciwko Berlina. Byłeś u Janka?
– Byłem. Czemu oni tu siedzą?
– Przekazaliśmy pas obrony radzieckim jednostkom, ale zostało parę naszych węzłów oporu, ponieważ...
Kierowca Westa otworzył maskę, przegazowywał silnik i warkot zagłuszył ostatnie słowa. Zresztą i odległość była spora. Minęły trzy lub cztery minuty, nim obaj rozmawiający zawrócili w stronę szosy. Generał kończył właśnie swe wyjaśnienie:
– ...A ja, jako dowódca pułapki. Uda się czy nie, to jednak jutro o zmierzchu ruszymy i jednym skokiem powinniśmy dogonić piechurów.
Półtorej setki kilometrów.
– Za dwie godziny dojedziecie – śmiał się Kos – jeśli będziecie gnać jak Wichura... Plutonowy Wichura. Na tej ciężarówce, co was przegoniła.
– Wiem. – Generał kiwnął głową. – Robił, co mógł, by swoich na czas uprzedzić, że naczalstwo nadciąga. Cześć!
– Do widzenia.
Pożegnali się i rozeszli do wozów. Kiedy łazik ruszył, West wyciągnął rękę i pokazał uniesiony kciuk, na szczęście. Chwilę patrzył za generałem.
– Przedwojenny generał? – spytał jeden z oficerów, którzy się załadowali kolo „Gospodarstwa Kosa”.
– Nie – odpowiedział wsiadając do ciężarówki. – Wojenny.
Kiedy wozy się rozjechały, chwilę na rozstaju trwała cisza, potem na dębach zaczęły poświstywać ptaki i dzięcioł załomotał w pień, strącając zeszłoroczne, zmarszczone mrozem liście. Z kwitnących olszynowych zarośli wyjrzała sarna, popatrzyła na boki i spokojnie szczypnęła pozieleniałą już młodą trawę. Uniosła głowę, nadstawiła mechate ucho. Wyłowiła dochodzący z głębi lasu turkot. W paru susach przeskoczyła szosę, zniknęła po drugiej stronie.
Kołysząc się na wybojach, podskakując na sterczących z ziemi korzeniach, nadjechał leśną drogą zis z radziecką piechotą, skręcił w prawo na wschód i stanął. Z pudła lekko jak sarna zeskoczyła Marusia-Ogoniok i stanęła na baczność przed wychylonym z szoferki Czernousowem.
– Razreszitie otdalitsia sogłasno propusku – zameldowała z dłonią u beretu.
– Tutaj... – starszyna pokazał palcem na ziemię.
– Jutro rano, szósta zero – podpowiedziała dziewczyna.
– Kak sztyk.
– Tak toczno, towariszcz starszyna. – Marusia z radości leciutko wspięła się na palce.
– Podwiózłbym cię i sam z kumplami pogadał, ale służba nie drużba.
– Ucałuję i w waszym imieniu.
– A już najbardziej dowódcę. – Czernousow roześmiał się i nastroszywszy wąsy wydał groźnym głosem komendę: – Kruu–gom! Szagom marsz!
Marusia zrobiła w tył zwrot, przybiła pierwsze trzy kroki, a potem pomachawszy ręką żołnierzom na odjeżdżającym zisie, ruszyła bokiem szosy.
Dobrze jest, mając mniej niż dwadzieścia lat, iść ze słońcem na twarzy w ciepły wiosenny dzień na spotkanie miłego chłopca. Wesoło tańczy po trawie długi cień. Usta same układają się do uśmiechu, do pocałunku.
Gwizdały ptaki, więc i Ogoniok zaczęła poświstywać prościutką marszową melodię, a słowa podłożyły się same. Śpiewała o załodze, w której służy zgrabny mechanik, silny i dobry ładowniczy oraz mądry pies, ale najmilszy jest dowódca; śpiewała o czołgu, który ma potężny silnik, twardy pancerz, donośne działo, ale... najmilszego na świecie dowódcę.
Szkoda, że nikt tej piosenki nie zapisał.