355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 35)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 35 (всего у книги 58 страниц)

43. Swój

Czereśniak pamiętał okolicę. Kiedy wartował, przepatrzył ją sobie dokładnie z tej wieżyczki nad budynkiem śluzy. Zmarudził trochę na początku, ale odłożywszy pod furtką harmonię i rotmistrzową czapkę, ruszył już ostro i bez namysłu przydrożnym rowem na pagórek, a potem przez pole, skośnie do bruzd.

Z przydymionego nieba mdło przeświecały gwiazdy, ale przecież nie inne, tylko takie same jak nad Studziankami – tylne koła Wielkiego Wozu wskazywały na Gwiazdę Polarną, a wedle niej to już każdy kierunek odnaleźć nietrudno: wschód po tej ręce, co się trzyma łyżkę czy karabin, zachód od strony serca bijącego, a południe za plecami.

Nie trwało długo, jak nie spotkawszy nikogo dotarł do lasu. Rzadki był niemiecki las, nie to, co Puszcza Kozienicka, choć przecież podszyty krzakami, podcieniony. Szybko, lecz ostrożnie, szedł omijając jaśniejsze łysiny, trzymał się mroku. Z rzadka przystawał na chwilę, odszukiwał zaplątaną w gałęzie Gwiazdę i znowu ruszał charakterystycznym, wilczym krokiem.

Pomyślał już, że bez pełzania dotrze do samego kanału, kiedy między drzewami poczęły się niebieszczyć coraz jaśniejsze prześwity. Zwolnił.

Przegrodziła mu drogę szeroka, pachnąca żywicą poręba. W lewo na jej skraju zobaczył cień ciężkiego działa w okopie, a na przedpiersiu sylwetkę wartownika. Ostrożnie przesunął się parę kroków w prawo, ale zaraz spostrzegł drugie działo i usłyszał nawet niewyraźny gwar głosów, melodię graną na organkach.

Cofnął się i położył i od miejsca, w którym jakby nieco wyżej wyrosła grzęda chwastów, zaczął pełznąć. Kiedy wartownik odwracał teraz twarz w jego stronę, zamierał bez ruchu, a nawet opuszczał powieki, żeby przysłonić białka.

Coraz bliższa była przeciwległa krawędź lasu, między pniakami wyszły mu na spotkanie młode brzózki. Wkrótce mógł się unieść, a potem nawet wstać i przemykać pod osłoną wiosennych liści na cierpko pachnących gałązkach.

Dotarłszy do lasu, zaczął biec niespiesznym wytrwałym kłusem, żeby nadrobić stracony czas. Rozgrzał się, nabrał znowu śmiałości. Nie zmniejszając tempa przeciął wąską wilgotną łączkę i na jej drugim brzegu, dwa kroki od pierwszych drzew, zaczepił nogą o drut rozciągnięty nisko nad ziemią.

Padając usłyszał z lewej i prawej zwariowane dzwonienie pustych blaszanek. Jednym skrętem ciała wcisnął się pod krzak jałowca i zamarł w bezruchu. Tyle razy sam rozciągał druty, przywieszał konserwowe puszki, śmiał się, jak niemieckie patrole dzwonią po nocy, a teraz sam wpadł w zastawione sidła.

Na stojącym opodal czołgu, którego przedtem nie dostrzegł, odchyliła się naszyta łatami sieć maskująca. Z wnętrza wylazł żołnierz, rozglądał się dokoła, nasłuchiwał resztek niespokojnego dyndania, wodząc to w lewo, to w prawo lufą pistoletu maszynowego.

Blaszany łoskot spłoszył widać śpiącego zająca, który najpierw zamarł ze strachu, a teraz zerwał się, uciekając wpadł prawie na leżącego Tomasza i powtórnie przestraszony odskoczył w bok, popędził wielkimi susami.

– Der dumme Hase tanzt im Wald, głupi zając tańczy w lesie – zamruczał Niemiec w stronę swych kumpli pod pancerzem i zniknął z powrotem w wieży.

Tomasz otarł z potu twarz i szyję. Począł pełznąć, ostrożnie wypatrując, czy nie trafi znowu na drut. Zamarł na chwilę i wtulił twarz w trawę, bo coś zatrzepotało tuż obok. Przerażony podniósł z wolna oczy i zobaczył, że drugi szarak, być może para od tamtego, zaplątał skoki w maskującą siatkę, celowo rozpiętą klinem między krzakami.

Czereśniak namyślał się chwilę, rozejrzał się i dobywszy swego ogrodniczego noża, chwycił zająca za uszy, by się nie szarpał, a potem przeciął sieć i puścił schwytanego na wolność. Miał uczucie, że spłacił dług wobec tego pierwszego, który wziął na siebie winę za dzwoniące blaszanki.

Czołgał się jeszcze dobre sto metrów, póki nie odważył się wstać i skradać między pniami. Tym razem nie uszedł daleko, bo druty znowu przegrodziły drogę. Kilkoma spiralami pełzły po ziemi w lewo i w prawo.

Mało szans, że dadzą się obejść, a wiele, że w luce będzie stała warta.

Tomasz wypatrzył stary dąb, którego konary biegły prawie poziomo nad ziemią. Wlazł na drzewo, a potem w zwisie na rękach przesunął się nad splątaną kolczastą gęstwą, zeskoczył na ziemię po drugiej stronie.

Parę minut wędrował spokojnie, póki warkot samochodów nie ostrzegł go, że niedaleko do drogi. Skręcił w prawo i trafił wkrótce na głębokie okopy, szczęściem jeszcze puste, ciągnące się wzdłuż niewysokiej skarpy i brzegu lasu. Dalej łagodnie opadała łąka pokryta plątaniną drutów, za którymi błyszczała woda kanału. Napis „Minen” i wymowny znak trupiej czaszki zniechęcały do prób forsowania przeszkody na wprost.

Kilkadziesiąt kroków w lewo las też się kończył. Czereśniak ukryty w krzakach widział przed sobą asfaltową szosę na niewysokim nasypie, tu i ówdzie porośniętym krzaczkami. Nieco dalej w prawo czerniała kratownica mostu nad kanałem. U wjazdu kręciło się paru wartowników. Zatrzymywali każdy pojazd, przyświecając latarkami, sprawdzali ładunek i dokumenty.

Żadnych szans, żeby się tamtędy niepostrzeżenie prześliznąć.

Namacał w kieszeni karabinowy nabój z czarnym czubem pocisku.

Pomyślał, że chłopu to zawsze wiatr w oczy i zamiast siedzieć przy śluzie, wykonywać rozkazy, to musi się głowić, co począć. Podobnie jak w lesie, kiedy słuchał rozdzwonionych puszek, czuł chłód potu na karku.

Kontrola opóźniała przejazd i koło mostu utworzył się niewielki zator. Na końcu stanął łazik, a za nim jedna po drugiej zahamowały cztery półciężarówki, ciągnące szybkostrzelne działka przeciwlotnicze. Oficer, zapewne dowódca baterii, wysiadł z samochodu, podszedł do wartowników i głośno, energicznie z nimi rozmawiał.

Do uszu dolatywały pojedyncze słowa poprzez warkot silników, wśród których powtarzała się znajoma nazwa miasta:

– ...nach Ritzen... Panzerabwehrposition Ritzen... der Feind greift in Richtung Ritzen an...

Tomasz niewiele był w szkołach uczony, a już języków zagranicznych to wcale, ale przez pięć lat okupacji nasłuchał się sporo, zwłaszcza pokrzykiwania i terminów wojskowych, więc pojął, że ma być w mieście pozycja przeciwpancerna i że nasi to Ritzen mają atakować.

Słuchając pilnie obserwował półciężarówki, na których pod gołymi pałąkami siedzieli przygarbieni drzemiący artylerzyści. Jeden z nich zeskoczył i jako wartownik łaził tam i z powrotem, nie odchodząc jednak zbyt daleko od swego samochodu.

Armaty opatulone w brezenty także wydawały się senne, podobne do cienkoszyich garbatych wielbłądów, jakie raz widział na jarmarku już w czasie wojny. Tomasz uważnie przyglądał się działom, przenosił wzrok z jednego na drugie. Dostrzegł, że na ostatnim pękła przetarta linka i niedbale zasznurowany brezent rozchylił się trójkątną ciemną szczeliną.

W powietrzu zabulgotał ciężki pocisk, przeniósł nad mostem i zagrzmiał w polu po przeciwnej stronie drogi. Spłoszyli się kanonierzy, zeskoczyli z wozów, pobiegli w stronę lasu i przypadli do ziemi. Dwu legło o parę kroków od Czereśniaka.

– Zurück! – oficer biegnąc od mostu krzyczał, żeby wracali.

Żołnierze wracali słysząc komendę, ale gwizd drugiego pocisku znowu ich rzucił o ziemię. Granat był krótki, wybuchnął po tamtej stronie mostu.

– Auf! Auf! Abfahrt!

Poderwali się, stłoczyli przy samochodach, podsadzali jeden drugiego, byle prędzej. Nikt nie widział, że jeden z tych, którzy biegli, zniknął za ostatnim działem.

Ostrzeliwujący most artylerzyści podzielili widły i trzeci pocisk wybuchnął już całkiem blisko, wyrzucił grudy ziemi na szosę.

Wyły silniki, trzecia armata usiłowała wyjechać przed stojącą zbyt długo drugą, sypały się przekleństwa. Kanonierzy wyglądali ze swych miejsc do przodu w stronę frontu, nasłuchiwali, czy nie nadlatują nowe pociski. Nikt nie dostrzegł, że pod rozsznurowany brezent ostatniego działa ktoś się wśliznął, że czyjeś ręce zaciągnęły linkę od wewnątrz, żeby zmniejszyć prześwit.

Kolumna ruszyła przez most, przynaglana do pośpiechu okrzykami wartowników i służby ruchu.

Zaświstało w powietrzu. Prawie jednocześnie nadleciały cztery granaty bateryjnej salwy, rąbnęły w kanał, poszarpały zasieki na brzegu, zdmuchnęły budkę wartownika. Odłamki, rykoszetując od kratownicy mostu, wyły w powietrzu.

Jeden z nich rozciął brezent na zamykającym kolumnę dziale, wpadł do wewnątrz, zadzwonił o metalową podstawę. Czereśniak cofnął nieco głowę, a potem schylił się niżej, podmuchał na gorący metal i podciągnąwszy rękaw zgarnął odłamek na zewnątrz. Potem palcami zmacał rozerwany brezent, sprawdził, czy strzęp pasuje, czy dałby się z powrotem przyszyć. Pomyślał sobie, że teraz to już na nic, że będzie ciekło i wzruszył ramionami, bo ostatecznie nie jego interes.

Najważniejsze było, czy bateria przystanie niedaleko za mostem i czy w takim miejscu, żeby można było niepostrzeżenie spełznąć z podstawy i skoczyć w krzaki albo przynajmniej zostać na asfalcie, kiedy ruszą. Na razie jednak nic nie zapowiadało postoju – wozy gnały coraz szybciej, zjeżdżały w dół, a potem skręciły raz jeszcze na ulicę między przedmiejskimi domami.

Budynki wyrastały coraz wyższe, zadudnił pod kołami zwodzony most nad kanałem i samochody stanęły na sporym placu.

Po lewej rudział dom z gołych poczerniałych cegieł, którego mur schodził pionowo w wodę, a w niskim oknie, za workami z piaskiem sterczała lufa karabinu maszynowego. Z prawej, za rzędem drzew pobłyskiwał również kanał, a w głębi drzemały schodzące nad wodę domy.

Oficer stał na trawniku wśród resztek połamanych kwiatów, pokazywał gestami miejsca nadjeżdżającym szoferom i krzyczał:

– Erste und zweite Kanone... Die Polen werden von dieser Richtung angreifen. Dritte und vierte Kanone...

Żołnierze chwytali łopaty, energicznie poczynali rozkopywać trawnik, przygotowując stanowiska ogniowe dla dział.

– Hast du Hunger? Głodny jesteś? – spytał jeden z kanonierów drugiego.

– Wie ein Wolf, jak wilk.

– Warte mal, ich bringe gleich etwas – uspokoił kamrata ten pierwszy, żeby zaczekał, to on coś zaraz przyniesie...

Wbił łopatę w ziemię, podszedł do ostatniego działa i starannie od dołu do góry począł rozsznurowywać brezent;

– Was machst du hier? – spytał go wartownik. – Co tu robisz?

– Psst – głodny podał paczkę juno, żeby się tamten nie czepiał.

Piechur wziął papierosa, założył za ucho na później i cofnął się o parę krcków. Stojąc pod murem koło wyrwanego z futrynami okna, patrzył, jak kanonier wsadza głowę do środka i włazi do pasa pod brezent.

Wartownik wzruszył ramionami, odwrócił się i odszedł ku innym działom. Z tej przyczyny nie widział, jak tamten nagle szarpnął się do tyłu, ale natychmiast zmiękł i wpełznął czy też raczej został wciągnięty do środka.

Chwilę jeszcze wystawała nieruchoma, dziwnie skręcona noga, ale i ta zniknęła.

W górze zaczął narastać pomruk motorów.

– Batterie, achtung! – rozkazał oficer. – Sei schussbereit!

Na ten okrzyk żołnierze rzucili łopaty, pobiegli do dział, żeby zrzucać brezenty, gotować je do boju. Wartownik obejrzał się i z daleka zobaczył, że nim dobiegli, od ostatniego oderwała się czarna sylwetka i zniknęła w oknie parteru. Chwilę się zastanawiał, który to taki dekownik, lecz potem wzruszył ramionami i tylko sprawdził, czy mu nie wypadł papieros ulokowany za uchem.

Skoczywszy przez parapet do wnętrza domu, Czereśniak natychmiast prześliznął się pod ścianami na klatkę schodową i wbiegł na pierwsze piętro – pamiętał, jak mu Gustlik klarował podczas nauki czołgowego strzelania, że przeciwnik lubi siedzieć albo w piwnicach, albo na strychu. Piętro rzeczywiście zdawało się być puste, lecz Tomasz wparł plecy w mroczny kąt za kaflowym piecem i nasłuchiwał, a jednocześnie spoglądał w dół na trójkątny plac poryty nie wykończonymi okopami, na samochody zjeżdżające pod ścianę domu, na działa, z których kanonierzy pospiesznie zrywali pokrowce. Armaty sprawnie uniosły lufy ku górze, amunicyjni ładowali pociski w sterczące łódki magazynów.

Przy czwartym dziale znaleziono trupa, ściągnięto go na trawę. Ktoś podbiegł do oficera i zameldował, ale tamten machnął ręką, zajęty wyłącznie samolotami – przelecą czy będą atakować?

W górze błysnął ognik, zamigotał i rozpłomienił się jaskrawo. Bomba magnezowa zalała plac i armaty oślepiającym białym światłem. Dudnienie silników zagłuszało komendy oficera, ale widać było jego gesty – gwałtownie opuścił rękę i równocześnie wszystkie cztery lufy zadygotały w odrzutach, posłały w kierunku flary smugowe sztychy serii.

Schronienie za piecem dawało poczucie bezpieczeństwa, lecz Tomasz zdawał sobie sprawę, że jeśli nie skorzysta z nalotu, to nigdy nie wyplącze się z tego miasta, do którego niespodzianie zajechał. Oderwał plecy od ściany i skradając się na palcach ruszył w stronę okna wychodzącego na kanał, osłoniętego narożnikiem od strony dział. Spojrzał w dół i cofnął się za framugę.

Chwilę ważył w sobie decyzję. Potem na lince, która sznurowała działowy brezent, zaciągnął kluczkę, umocował pętlę do zawiasu wyrwanego okna. Zdjął buty i odstawił pod ścianę. Rozejrzawszy się po zdemolowanym pokoju, wybrał szerokie staromodne krzesło i cisnął je do kanału. Plusk wody nie zwrócił niczyjej uwagi.

Przeżegnawszy się spiesznie, Tomasz przelazł za parapet i począł po linie złazić w dół z drugiego piętra. Bosymi stopami wyszukiwał chropowatości na murze, żeby się choć trochę podpierać. Był coraz bliżej wody kanału, lecz na poziomie skweru zobaczył pod stopami okno piwniczne, z którego sterczał karabin maszynowy. Spróbował przesunąć się w bok, ale ciężar ciała ściągał go wprost nad lufę. Znieruchomiał, nie wiedząc, co począć, i wisiał niczym wielka dojrzała gruszka.

W górze ryczały samoloty, tuż obok jazgotały działka. Nagle zagwizdała w powietrzu seria bomb i równocześnie zgasła zestrzelona flara. W mroku narastał gwałtowny świst. Skoczyć czy nie skoczyć, ważył w sobie decyzję Tomasz.

Płomienie poszarpały noc. Jedna z bomb wybuchła na placu. Podmuch zerwał Czereśniaka ze sznura i cisnął nim w wodę.

Działa poczęły się krztusić, paru kanonierów usiłowało gasić płonący samochód. Milkły stopniowo wystrzały, przycichał warkot samolotów.

Dowódca baterii rozkazał przenieść zabitego kanoniera do sieni ceglanego domu. Odszedł na bok, zdjął hełm i ocierając spocone czoło szeptał cicho sam do siebie:

– Wer konnte das getan haben? Partisanen in Deutschland?

Nie mógł pojąć, kto zabił żołnierza, a myśl o bolszewickich partyzantach, działających w samym sercu Niemiec, wydala mu się absurdalna. Długą chwilę patrzył bezmyślnie w wodę kanału oświetloną czerwonym blaskiem pożaru, zagraconą połamanymi meblami, blaszankami i butelkami. Pod mostem w tęczowej aureoli kołysała się beczka po benzynie. Szczęk przeładowywanych łódek nabojowych przywrócił mu poczucie rzeczywistości. Oficer wyprostował się i poszedł w stronę dział.

Dopiero teraz drgnęła podwójna linka zwisająca z drugiego piętra wzdłuż ceglanej ściany aż do powierzchni kanału. Luźny jej koniec napiął się, drugi szybko poszedł w górę, a potem spadł, trzepnął o wodę i zanurzył się szybko, nie zostawiając śladu na powierzchni prócz lekkiego wiru.

Wir chwilę obracał zrzuconym do wody krzesłem, a potem sterczące w górę nogi z wolna poczęły spływać z prądem. W ich cieniu wynurzyły się okrągłe jak u ryby usta, wzięły oddech i zniknęły z powrotem pod wodą.

Czereśniak równie cierpliwie płynął nurkiem pod osłoną krzesła, jak przedtem czekał sposobnej chwili, by ściągnąć linkę. Miał nadzieję, że jeśli nie zostawi śladu, jeśli nie spostrzeżony wyrwie się za miasto, to dalej już będzie dobrze. Mijały długie minuty i coraz bardziej przygasał blask na brzegach kanału, coraz ciszej robiło się dokoła.

Zostawiwszy za plecami pożary, Czereśniak wymacał twardy grunt pod stopami. Iść było lżej niż płynąć, choć przyspieszyć nie mógł ani trochę – maskujące go krzesło nie mogło spływać szybciej niż prąd, a skąd mógł wiedzieć, czy z brzegu nie obserwują go bystre oczy doświadczonego zwiadowcy.

Kanał prowadził między dwoma nasypami. Przy brzegach lekko zarośniętych sitowiem i trzciną, środkiem płynął leniwie. Gdzieś niedaleko toczyła się walka – co chwila warczały stłumione, ale gwałtowne serie, cichły i znowu zaczynały trzeszczeć dalej lub bliżej. Pohukiwały moździerze, syczały białe rakiety oświetleniowe i barwne – sygnalizacyjne.

W tym świetle pełzających po niebie niespokojnych błysków widać było niesione przez prąd przedmioty: manierkę z duralu, niemiecką Feldmütze, czyli podobną do narciarki czapkę polową, jakiś kształt niewyraźny, który mógł być trupem psa lub człowieka.

Wszystko to towarzyszyło Czereśniakowi długie minuty, kwadranse, może nawet godziny. Stracił rachubę czasu. Chłodne dreszcze szarpały mięśniami, w głowie szumiało od wysiłku. Wiedział jedno – kanał prowadzi na północny wschód, a więc z każdym metrem bliżej do naszych.

W pewnej chwili jednak zaczął wątpić, czy dojdzie na czas. Mogli się nasi cofnąć o kilometr lub dwa na tym odcinku, bo na wojnie różnie przecież bywa. Jeśli tak się stało, to wszystko na nic, na dodatek buty przepadną, zostawione w tym ceglanym domu przy placu, gdzie armaty.

Człapał zrezygnowany, póki nie wypatrzył, że brzegi zmieniają kierunek, i nie pomyślał, że stąd już chyba niedaleko. Przyspieszył nieco. Może trochę nawet o ostrożności zapomniał, byle szybciej zobaczyć, co za zakrętem.

Za zakrętem woda rozlewała się szerzej, lecz tu właśnie, na końcu węższego gardła, manierka i czapka ugrzęzły w gęstych spiralach kolczastego drutu, które przegradzały kanał w poprzek. Na zasiekach osiadły strzępy szmat, gałęzie, trzciny, jakieś inne przedmioty tak pokaleczone przez wojnę, że trudne do rozpoznania. Woda przeciskała się z trudem, bulgotała, bieliła pianą.

Powstrzymał swoje krzesło z nogami sterczącymi ku górze jak maszty odartej z żagli fregaty. Bał się zaplątać w druty. Czekał, nie wiedząc, co dalej robić. Czekał, czując, że mięśnie drętwieją od chłodu. Powieki stawały się coraz cięższe, światła przed oczyma jakby ubywało. Może nawet na sekundę lub parę sekund zadrzemał.

Nagle automaty zagrały ze zdwojoną siłą. Moździerzowy granat trzepnął w wodę, wyrwał ku górze kolczastą spiralę. Parę ręcznych wybuchło na nasypie.

– Links, links... Warte... Schnell zum Teufel!... Hilfe... Feuer! – splątały się strzępy niemieckich okrzyków.

Tuż za wałem jazgotał karabin maszynowy, szarpnęły się błyski na wylocie lufy. Błysnęły mu w odpowiedzi inne, gęsto zagwizdały kule i nagle zerwał się okrzyk najpiękniejszy ze wszystkich, jakie Tomasz spodziewał się usłyszeć.

– Huraaa! huraaa!

Ochrypłe wściekłe głosy były coraz bliżej. Wyskoczyli Niemcy na nasyp, za nimi nasi piechurzy. Starli się w błyskawicznym zwarciu, paru padło, a żywi pobiegli dalej.

Jeden z leżących Niemców, który przed chwilą pchnął bagnetem, a potem upadł, teraz się zerwał. Skoczył w wodę, brnął coraz głębiej i wreszcie zaczął płynąć na przeciwległy brzeg. Kiedy mijał zatopione, oparte o druty krzesło, poszedł nagle pod wodę, jakby szarpnięty wirem. Chwilę jeszcze trzepał rękami, bulgotał i ucichł.

Dźwięki natarcia odsunęły się dalej, a zza nasypu dobiegły nowe głosy:

– Jest okop. Tylko pogłębić.

– Stawiaj rurę.

Czereśniak uniósł głowę, nasłuchiwał.

– Amunicyjny, dawaj miny.

– Przeciem nie koń.

Teraz już był pewien, że swoi. Nabrał powietrza w płuca i krzyknął:

– Hej, rodacy!

– Wołał kto? – Pokazały się głowy i lufy karabinów.

– Ja.

– Co za ja? – groźnym basem spytał jeden z moździerzystów. – Gdzie jesteś?

– We wodzie.

– To wyłaź.

Czereśniak odbił się od krzesła, paroma rzutami ramion przepłynął kanał, lecz zaraz moc go opuściła i z trudem wylazł na brzeg.

– Z naszej piechoty w tyle zostawszy? – nieufnie spytał go żołnierz.

– Nie.

Tomasz usiłował wstać, dźwignął się, lecz opadł na kolana, bo nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

– Z tamtej strony frontu – powiedział cicho. – Prowadźcie do dowódcy pułku.

Nie pamiętał, jak i którędy go prowadzili do tej piwnicy pokaleczonego pociskami domu, gdzie było tymczasowe stanowisko dowodzenia – telefony, radiostacje, a w głębi oparte na beczkach i udające stół drzwi, nad którymi pochylali się oficerowie i rysowali kolorowo na mapach.

Powiedział wszystko dowódcy pułku, który siedział pod ścianą na ławie i uważnie słuchał. Mówił stojąc przed nim o dwa kroki w swym utytłanym, podartym i mokrym drelichu. Woda kapała jeszcze, rozpływała się w ciemną, coraz większą kałużę wokół bosych stóp.

Pułkownik pomilczał i zwrócił się do jednego ze sztabowych pisarzy, większego niż inni wzrostem:

– Dajcie mu suchy drelich i ręcznik. Zębami zaczyna dzwonić.

Telefonista podał słuchawkę.

– Jest czternasty z Rosomaka – zameldował.

– Dalekoś doszedł?... No pytam, czy Berlin widzisz?... Naciśnij. Co przed świtem, to twoje... Nie ma takiej płaskiej łąki, żeby się piechur nie schował. Obłóż ogniem z moździerzy... Melduj za godzinę.

Pułkownik oddał słuchawkę i dalej patrzył na Czereśniaka, który zdążył włożyć czystą koszulę i dopinał przyciasne spodnie.

– Pij... – nalał z manierki do kubka, podał i odczekawszy, aż żołnierz wypije, spytał: – Cieplej teraz?

– Cieplej. – Tomasz uśmiechnął się, strząsając ostatnią kroplę wódki na ziemię.

– Więc powiadasz, że jak dam ognia z enkaemu nad tą śluzą, to kompanie mogą iść do ataku przez groblę, bo twoi zaleją miasto, uniemożliwią przeciwnikowi ogień...

Do piwnicy wbiegł zdyszany chorąży żandarmerii. Wojna go nieco przymięła, ale w porównaniu z innymi oficerami bardzo był jeszcze odprasowany i pas miał jasny, nie obtarty. Łatwo poznać, że wprost ze szkoły.

– Obywatelu... – zaczął meldować.

– Czekajcie – wstrzymał go dowódca i znów zwrócił się do Czereśniaka: – Jeden dobrze przy strzelany kaem może na grobli wystrzelać dziesiątki ludzi.

– Trzy długie czerwone, kwadrans bez ognia – powtórzył Tomasz, któremu ze zmęczenia opadały powieki i lekko poczynało drgać ramię.

– Przedostał się przez linię frontu – wyjaśnił dowódca chorążemu, który stał wyprężony na baczność. – Wczoraj rano załogę jego czołgu Niemcy wzięli do niewoli, a oni nie tylko zwiali, ale opanowali śluzę powyżej Ritzen... Przestańcie się prężyć, zacznijcie myśleć – dodał niechętnie.

– Załoga czołgu? – zdziwił się chorąży.

– Czołgu – potwierdził pułkownik. – Jak go zwać?

– „Rudy” – wyjaśnił Tomasz.

– A dowódcą jest sierżant Kos – uzupełnił żandarm.

– Skąd wiecie?

– Przedwczoraj w południe aresztowałem szpiega, który miał dokumenty na nazwisko Jana Kosa. Odesłałem go do sztabu armii.

– Co ty na to?

Czereśniak tylko wzruszył ramionami.

– Com miał powiedzieć, powiedziałem. A teraz to bym pospał.

– Wyprowadźcie go i zaczekajcie obok – rozkazał pułkownik żandarmowi.

– Takich jak ty trzeba usypiać dziewięcioma gramami ołowiu – rzucił półgłosem chorąży przystępując do Czereśniaka i popychając go w stronę wyjścia.

Za drzwiami piwnicy od chwili już słychać było niewyraźne podniecone głosy, a teraz, mijając się w drzwiach z wychodzącymi, wkroczył porucznik w hełmie, z paskiem pod brodą.

– Radzieccy zwiadowcy przeszli na naszym odcinku, mają oficera – złożył meldunek dowódca ochrony sztabu:

– Dawaj ich tu.

Do piwnicy wszedł poturbowany, zabłocony i mokry leutnant, a za nim w niewiele lepszym stanie jego konwojent.

– Towariszcz pałkownik, plennyj wziat w Ritzen. Dokładywajet starszyna Czernousow.

– Przesłuchajcie – rozkazał dowódca pułku swemu szefowi sztabu i wyciągnął rękę do zwiadowcy. – Spasibo. Wyszli nie do swoich…

– Kakaja raznica. Nie ma żadnej.

– Mówicie po polsku?

– Troszku. Pod Studziankami wmiestie z pierwoj polskoj bronietankowoj brigadoj wojewali, da patom nieraz prichadiłos'. Osobienno z komandoj tanka Ryżyj, po waszemu „Rudy”.

– Niemożliwe? – zdziwił się szczerze dowódca.

– Toczno, towariszcz pałkownik – zapewnił Czernousow.

– Całą załogę znacie?

– Kakże by niet...

– Chorąży! – zawołał. – Dajcie no tego specjalistę od powodzi.

Oficer wprowadził Czereśniaka, który z trudem otwierał oczy i ziewał.

– Poznajecie? – spytał pułkownik Rosjanina.

– Niet – pokręcił głową Czernousow. – Nikogda nie widał.

W piwnicy zapadło milczenie. Przerwano nawet badanie niemieckiego oficera. Przez otwarte drzwi dobiegało echo niedalekiej strzelaniny, gdzieś obok szczekały moździerze.

– A mnie się zdawało, że dobrze ci z oczu patrzy – odezwał się pułkownik zmęczonym głosem. – Mało brakowało, a byłbym uwierzył i ludzi wytracił. Za co żeś się sprzedał faszystom?

– Prawdę mówię – odrzekł Tomasz. – Trzy czerwone serie.

– Milcz! – krzyknął ze złością dowódca i zwrócił się do żandarma: – Za pół godziny sąd połowy, wyrok wykonacie przed świtem.

– Tak jest – wyprężył się chorąży i zameldował: – Podczas rewizji szpiega, obywatelu pułkowniku, znaleziono w kieszeni nóż ze śladami krwi i podejrzane pudełko ze środkiem chemicznym. Zapewne trucizna, przy pomocy której...

– Maść do szczepienia drzewek – leniwie wtrącił Czereśniak. – Wczoraj znalazłem.

– Sam ją zeżresz.

Oficer szarpnął Tomasza za ramię, chcąc go wyprowadzić, ale w tej samej chwili z korytarza wskoczył do piwnicy wilczur, warknął na żandarma i wyszczerzył zęby. Kiedy oficer cofnął się o krok, pies skoczył Czereśniakowi na pierś i zaczął go lizać po twarzy.

– Nie udierżała – tłumaczyła Marusia wsuwając głowę przez uchylone drzwi. Po sekundzie ciszy wszyscy naraz ruszyli z miejsc i wyciągając ręce wołali jeden przez drugiego:

– Paszoł... Puść... Nie trogaj.

– Spokój, cholerny świat! – krzyknął pułkownik. – Wasz pies? – zwrócił się do Czereśniaka.

– Załogi, to i mój. – Tomasz skinął głową. – Szarik go wołamy.

– Sobaka pierwoj polskoj bronietankowoj brigady – zameldował starszyna Czernousow z ręką u krawędzi hełmu i groźnie ruszył puszystymi jasnymi wąsami. – Raz on uznał, wsio. Znaczy eto nasz pareń. Po polski nada skazat’ – swój.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю