355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 29)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 29 (всего у книги 58 страниц)

Do wnętrza wskoczył Szarik, zawadził o coś łapą. Janek, chcąc usunąć przeszkodę, napotkał szablę Gruzina.

– Zabawki wozisz, a więcej niż dwa razy wystrzelić nie potrafisz!

– Nie krzycz, dowódco. Trafili nas i nawet ty nie wystrzelisz.

Kos błyskawicznie wśliznął się do wieży – lufa była cofnięta, zamek prawie dotykał pancerza. Sekundę trwało wahanie i rozpacz. Wyglądało, że się sierżant rozpłacze, ale dawno minęły czasy Studzianek – teraz nie mógł, był dowódcą.

– Podłączyć hełmofony – rozkazał. – Kaemy przecież grają. – Dotknął spustu, wystrzeliwując dwa pociski. – Siadaj, Wichura, na przedni.

Dopiąwszy laryngofon pod szyją, przełączył wewnętrzny telefon i dał rozkaz.

– Silnik w ruch, naprzód.

„Rudy” nabierał szybkości. Z zamkniętymi włazami przemknął obok płonącej pantery, wyskoczył przez rów na szosę, wspiął się na pagórek.

– Przyciśnij, Grześ – powiedział miękko Kos, spoglądając na fotografię dawnego dowódcy, na jego Krzyż Walecznych i Virtuti przymocowane na ścianie wieży. – Żeby zdążyć, żeby choć uprzedzić...

Noc przynosi lęk przed nieznanym, które może podpełznąć w mroku, a dzień zwraca odwagę. Przedmioty stają się widoczne, znajome i przyjazne, nabierają barw.

Gdy poszarzało, Marusia i Lidka przestały się bać napadu. Ogoniok myślała tylko, czy „Rudy” zdąży na czas, żeby mogła się z Jankiem zobaczyć.

Na ławie, przed domem oświetlonym błękitem jaśniejącego nieba, przysiadły obie i objęte za ramiona, śpiewały na dwa głosy piosenkę radiotelegrafistki.


 
To ja, to ja, to ja.
Wołam ciebie, miły, ja „Łąka”.
Świeżą trawą pachnący świat,
Nad nią obłok i lot skowronka.
Trawa drży w cichym śnie,
Czekam, przyjdź, przytul mnie...
 

– Ciii – przerwała Ogoniok i poczęła nasłuchiwać.

Z daleka niósł się łomot kopyt galopującego po szosie konia.

– Skończyli akcję. – Lidka klasnęła w ręce. – Zaraz i „Rudy” tu będzie.

– To dobrze, bo już niewiele czasu mi zostało.

Tętent narastał szybko. Ledwo zobaczyły jeźdźca, a już wpadł we wrota, zdarł konia uzdą, zeskoczył z siodła i krzyknął rzucając wartownikowi wodze:

– Właź w okop!

Pobiegł na skos przez podwórko, zniknął w rowie łączącym wiodącym do stanowiska artylerzystów.

– Działo do boju! – usłyszeli jego wołanie przerywane ciężkim oddechem.

– Czekaj, pójdę do nadajnika – zaniepokoiła się Lidka. – Nie może być przecież...

Marusia została sama, chwilę nuciła cichutko:


 
To ja, to ja, to ja,
Czekam ciebie, miły, ja „Brzoza”.
Moje listki potargał wiatr,
Za białymi plecami pożar.
Poprzez noce i dnie...
 

Urwała, bo od szosy począł się toczyć kłąb charakterystycznych dźwięków – warkotu, podzwaniania gąsienic, tyle że inny niż być powinien.

Drgnęła, może od porannego chłodu, i zrobiwszy krok w stronę otwartego okna, uprzedziła:

– Lidka, niemiecki czołg jedzie.

W stronie, skąd szły dźwięki, wystrzeliła rakieta i szybko zbladła na pojaśniałym już niebie. Zawarczały serie diegtiarowa, odpowiedział im powolniejszy, drewniany stukot paru niemieckich emge. W oknie stanęła blada radiotelegrafistka.

– Mamy zejść do piwnicy.

Ogoniok bez słowa skoczyła do wnętrza przez parapet. Obie dźwignęły drewnianą pokrywę, pod którą stromo schody wiodły w dół.

– Pan też. – Lidka skinęła na rotmistrza, a gdy zacierając ręce nie ruszał się z miejsca, dodała: – Szybciej, generał kazał.

Przepuściła go przodem i zeszła ostatnia, zatrzaskując pokrywę. Wszyscy troje skupili się u wąskiego okienka bez szyby, opatrzonego z zewnątrz workami z piaskiem niczym strzelnica.

Chwilę trwała obok nich nieruchoma i chłodna cisza piwniczna, a na zewnątrz ryk coraz bliższych czołgów. Nagle dwie pantery pokazały się w wąskim prostokącie.

– Niemożliwe, żeby niemieckie – szepnęła Lidka. – Trzeba dać znać, bo rozjadą.

– Ani się waż! – Marusia przytrzymała ją za ramię. – Na wojnie wszystko możliwe.

Czołgi nie dojeżdżając do zabudowań skręciły w stronę morza' W chwili gdy bliższy wykonał ćwierć obrotu, ostro szczęknęła polówka ze swego okopu i poczęła bić raz po raz w dwusekundowych odstępach.

Odpowiedziały jej obie pantery, ale wybuchy były złe na kierunku – jeden rozwalił narożnik stajni, drugi eksplodował na podwórzu przed domem.

Z powały sypnęło gliną, przez strzelnicę wmiotło strumień piachu i drobnych kamieni. Dziewczyny przysiadły zakrywając twarze, chwilę czekały, czy strop się nie zwali.

Rotmistrz stał cały czas, tylko w bok się cofnął, a kiedy dym opadł, wyjrzał znowu i patrzył na ewakuację unieruchomionego wozu. Piechota wlokła po piasku zasobnik. Drugi czołg, ostrzeliwując z kaemów zabudowania, raz jeszcze rąbnął odłamkowym ku bramie.

– Hej–ja auf! Hej–ja auf! – Niemcy dźwignęli zasobnik na pancerz za wieżą.

Dziewczęta stanęły znowu obok oficera.

– Nie wiedzą o nas – zamruczała niewyraźnie Lidka, przygryzając zębami kostkę wskazującego palca.

Pantera wolno zaczęła odjeżdżać, zapadła się między wydmy.

– Pójdę – odezwał się milczący dotąd rotmistrz.

– Dokąd?

Oficer, nie odpowiadając, otworzył właz piwnicy. Dziewczęta wymieniwszy spojrzenia poszły za nim. Przez pokój, przez uchylone drzwi na podwórze, a potem wszyscy troje zeskoczyli do rowu łączącego.

Fizylierzy osłaniający odwrót desantu rozsiewali kule z pistoletów maszynowych na wszystkie strony. Przypadkowa seria prześwistała nad nasypem. Utykający rotmistrz przyspieszył kroku, zaczął nawet biec tak szybko, jak to możliwe w wąskim rowie. Trudno było za nim nadążyć.

– Oszalał? – spytała Lidka.

– Nie – odrzekła Marusia.

Przystanęły obie u wejścia do artyleryjskiego okopu, w którym leżeli nieruchomi, rozrzuceni wybuchem kanonierzy. Oficer dopadł nasypu, zobaczył na falach barkę transportową, dalej cienie dwu okrętów osłony, a bliżej – zmierzającą ku brzegowi motorówkę. Pantera ostrożnie zsuwała się z piaszczystego zbocza, wolno męłła gąsienicami.

Obejrzawszy się spostrzegł ze zdumieniem, że dziewczyny nie tylko przybiegły za nim, ale pracując łomikiem otworzyły już dwie skrzynki z pociskami.

– Potraficie? – spytał. – Trzeba odkręcić kapturek zapalnika...

– Zwyczajna rzecz – powiedziała Lidka.

– Wsio normalno – zapewniła Marusia.

– No to... – rotmistrz przypadł do celownika, powiódł lufą w lewo i w dół, a potem odwróciwszy głowę podał komendę: – Panie będą uprzejme załadować.

Lidka wepchnęła pocisk, Marusia zatrzasnęła zamek i odskoczywszy na bok napięła sznur.

– Gotowe.

– Proszę ognia – rzekł rotmistrz.

– Żyją artylerzyści, kropnęli! – radośnie wykrzyknął Janek, widząc przez celownik, jak pocisk rykoszetuje od wieży pantery. – Jeszcze raz!

Poderwała się niemiecka tyraliera, ubezpieczająca wycofywanie desantu, ruszyła do ataku na armatni okop.

– Zamiataj, Wichura – rozkazał Kos i dwa kaemy flankującymi seriami powstrzymały nacierających.

Od strony szosy, terkocząc pepeszami, biegli spieszeni kawalerzyści. Z daleka można było poznać wysokiego Kalitę.

– Huraaa! Bij, zabij!

Cofnęli się Niemcy, stoczyli w dół na plażę. Wytłukliby ich ułani, lecz z morza zerwał się huragan ognia. W kierunku „Rudego” biły szybkostrzelne działka małych kalibrów, parę armat kładło granaty na grzędzie wydm.

Niskim grzmotem odezwała się pantera, trysnęła ziemia na przedpolu artyleryjskiego okopu. Kos zląkł się, że tym razem z działonem koniec, lecz raz jeszcze uderzyła stamtąd siedemdziesiątkaszóstka i zapaliła silnik ostatniego niemieckiego czołgu.

Od plaży odbiła załadowana zasobnikami motorówka. Cztery pontony były już daleko od brzegu. Na „Rudym” skupił się teraz cały ogień, coraz bliżej poczęły padać granaty, coraz częściej dzwonił pancerz pod uderzeniami.

– Wstecz! – rozkazał Kos i z rozpaczą dodał: – Ech, żebym miał z czego strzelać.

Za grzbietem pagórka zrobiło się zaciszniej, smugi pocisków szły górą.

Ktoś zastukał w pancerz.

– Otworzyć.

– Generał – odgadł Kos.

Wyszarpnąwszy wtyczkę wewnętrznego telefonu otworzył właz, zeskoczył z pancerza na ziemię. Było już zupełnie jasno.

– Trzeci wóz zapalili kanonierzy polówki – meldował dowódcy. – Ale przedtem jeszcze zdążyli Niemcy wszystko załadować, odpływa motorówka.

– Pójdziemy zobaczyć.

– Gęsto biją z okrętów.

– Dużo ich?

– Trzy.

– Dobrze, doskonale – pogadywał wesoło generał.

– Tędy – nawinął się Kalita i wyprowadził obu do rowu. – Zwiali nam – mówił z żalem, wskazując na morze.

Bliski pocisk obrzucił ich piachem.

– Niezupełnie – generał spojrzał na zegarek, spokojnie zapalił fajkę i dobył zza pasa rakietnicę. – Macie własne? – pokazał ją Kosowi i Kalicie.

– No to nabijajcie.

Nisko, prawie po ziemi, nadciągnął od strony lądu głuchy pomruk.

Wszyscy na komendę generała wystrzelili rakiety ku okrętom. Z gwizdem przeskoczył nad nimi pierwszy samolot i rzucił flarę. W parosekundowych odstępach wyszły nad morze powyżej stożka światła cztery klucze szturmowców. W płaskim locie zwaliły bomby i zatoczywszy krąg w powietrzu poczęły nurkować, szyć rakietami.

– Janek! Panie wachmistrzu! – wołała Lidka z rozpaczą w głosie.

Obejrzeli się na nią – była bez czapki, ciemna od kurzu, w rozdartym na ramieniu mundurze.

– Co z tobą?

– Rotmistrz ranny.

– Gdzie? – spytał dowódca szwadronu.

– Przy armacie.

– Za mną – rozkazał Kalita dwu najbliższym ułanom i pobiegł przodem.

– Co on tam robił? – spytał generał idąc w tym samym kierunku.

– Kanonierzy wyginęli i myśmy strzelali – tłumaczyła dziewczyna.

– We dwoje?

– Nie, jeszcze z Marusią.

– Jest tu? – zawołał Kos.

– Była pięć minut temu.

Gdy weszli do okopu, Kalita klęczał przy prowizorycznych noszach z brezentu, na których ułani ułożyli rannego.

– Zostawiła kartkę czy list?

– Nie było kiedy, bo oni już dziś jadą nad Odrę. Ale mówiła...

– Obywatelu generale, trzeba by zaraz do szpitala – zameldował wachmistrz.

– Niech niosą do mego wozu – rozkazał dowódca i ruszając za noszami, rzekł w stronę Kosa: – Wieczorem bądźcie gotowi do drogi. Działo naprawimy nad Odrą.

– Żebym go nie namawiał – narzekał Kalita – żebym szablą i koniem nie kusił...

– Czapka – pokazał Kos rogatywkę, którą tamten trzymał w ręku. – Będzie szukał.

– Nie. Dał, żeby do Berlina zanieść. Ale kawalerii na ulice nie puszczą, prędzej wy w czołgu dowieziecie...

Kos ostrożnie wziął w obie ręce starą garnizonówkę z amarantowym otokiem.

Nad morzem bielił się dym przetykany płomieniem, pokreślony karbowanymi smugami rakiet. Płonął jeden z okrętów. Tonęła barka. Na wyszczerbionych palach falochronu morze kołysało niebieski rozdarty ponton, z którego uchodziło powietrze. Dopalała się pantera na plaży, coraz niżej opuszczając długolufą armatę.


37. Podwójna wpadka

Taternik, biegacz czy pływak wiedzą, że ostatnie metry przed szczytem, przed metą, przed brzegiem są najtrudniejsze. Podobnie było na wojnie.

Wiosną 1945 roku armiom walczącym z faszystami nie brakło wprawdzie broni, lecz nie dostawało ludzi. Do berlińskiej operacji szykowano się jak do walki w ostatniej rundzie – gromadząc wszystkie siły.

Na początku kwietnia, nad. Nysą i nad Odrą, jak zaciśnięte do ciosu pięści, przyległy na stanowiskach wyjściowych dwa zgrupowania uderzeniowe: dziewięć armii radzieckich i dwie armie polskie. Na 250 kilometrach frontu czaiło się w okopach 41 600 dział i moździerzy, 6 300 czołgów i dział pancernych, a na lotniskach 8 400 samolotów. To dużo, bardzo dużo. Przeciwnik jednak był jeszcze silny, zawzięty, mocno ufortyfikowany i każda lufa, każda para gąsienic, każdy żołnierz mogący wziąć udział w bitwie był cenny nie na wagę złota, lecz krwi.

Było więc nad Odrą miejsce dla szwadronu wachmistrza Kality i dla załogi „Rudego”, potrzebni tam byli bardzo pilnie, lecz dzień musieli czołgiści jeszcze przeczekać na brzegu morza, gdyż wszelki ruch ku Odrze mógł się odbywać tylko pod osłoną mroku.

Kos zapędził Wichurę i Saakaszwilego do piwnicy, kazał im spać.

Niechętnie usłuchali rozkazu – szofer narzekał, że smród spalonych panter zasnąć nie daje, a Grzegorz nic nie mówił, tylko wstawał co godzina, podchodził do wąskiego okienka i patrzył na „Rudego”.

Czołg stał nie dalej niż dwadzieścia metrów, w świetle dnia ostro rysowały się draśnięcia odłamków i kul na farbie oraz głębsze, podobne szramom na skórze starego odyńca, ślady pocisków. Wszystkie razem wzięte nie warte byłyby jednak ani kwadransa snu, gdyby nie działo. Zerwana z oporopowrotnika, skaleczona u wylotu lufa wyglądała jak kikut, czyniła z „Rudego” kalekę.

– Wejdeda... – szeptał Grigorij i kołysał głową na boki.

Cofając się na swe legowisko ocierał rękawem mokre policzki: lewy energicznie, a ostrożnie prawy, na którym łzy rozmywały zasychającą krew.

Kolo południa zmęczenie przemogło jednak żal, zasnął głęboko, spał spokojnie i zbudził sic; dopiero wtedy, gdy ciężka ręka Gustlika targnęła go za ramię.

– Wieczerza za dnia, bo nam na Berlin pora – powiedział Jeleń i widząc, że mechanik bez słowa rusza, dodał: – Zawinął żech, po co ma wiedzieć ten, komu nie trza...

Z wieżą omotaną brezentem „Rudy” stał się podobny do pacjenta dentysty, ale Grigorij się ucieszył.

– Jakby kto pytał, można powiedzieć: nowa broń i dlatego zamaskowana...

Zjedli, zebrali graty i gdy tylko zaczęło zmierzchać, ruszyli na południe.

Pierwszy Wichura z Lidką w szoferce, za nim czołg. Saakaszwili cisnął gaz do deski, Kos go nie wstrzymywał i nawet parę razy udało się Gruzinowi zabuczeć na ciężarówkę, że niby czemu tak wolno. Wcześniej niż ktokolwiek inny, kto tego wieczora w drogę ruszał, dopadli szos rokadowych, równolegle do Odry wiodących. Widać, kto miał na Berlin uderzać, to już wcześniej na pozycjach wyjściowych stanął, bo było pustawo i mogli gnać co mocy w silnikach, ledwie że na skrętach hamując nieco.

Przed północą błysnęła po prawej szeroka płaszczyzna wodna.

– Jest to już Odra? – spytał Gustlik.

– Nie. Jezioro Miedwie – odpowiedział Janek, z mapą w ręku nieustannie drogi pilnujący.

Przed świtem na rozstajach spotkali dwu łączników. Z polecenia generała jeden siadł na ciężarówkę i poprowadził ją z radiostacją do sztabu armii, a drugi powiódł czołg ku rzece. Za widna, ale jeszcze pod osłoną mgły, wskazał im okop głęboki z nasypami wyłożonymi darniną.

– Ten jest wasz. Urządzajcie się, a ja po technika biegnę.

Był zbrojmistrz widać niedaleko, bo przyszedł, nim kwadrans minął.

Musiał mu chyba generał zawczasu powiedzieć, o co chodzi, bo o nic nie pytając, ledwie ręce krótko uścisnąwszy, wlazł zaraz do wieży, ostukał działo jak dzięcioł i wziął się do roboty.

Jaśniało coraz bardziej, mgła szła ku górze i wkrótce widać już było gęste czuby sosen nadodrzańskiego lasu. Nim przegryźli po kromce chleba grubo posmarowanej konserwą, która zastąpiła śniadanie, to w przedzie, za pojedynczymi pniami i gęstwą rosnących na rzecznej skarpie zarośli, rozbłękitniało pogodne niebo, zdobione niewielkimi cumulusami.

Wystarczyło zrobić kilka kroków, rozsunąć gałęzie przekwitającej już leszczyny i olszy, odgarnąć bogate w koćki wierzbowe witki, by w dole zobaczyć rzekę.

Kos, siedząc na tylnym pancerzu, widział jednak tylko niebo, po którym co chwila po krzywiznach niewidzialnych łuków prześlizgiwały się patrolujące pary naszych myśliwców. Czasem jazgotały z dołu szybkostrzelne flakvierlingi – poczwórnie sprzężone działka kalibru 20 mm. Czasem z jednej czy z drugiej strony frontu warknął karabin maszynowy, stęknął moździerz, ale to wszystko nie mąciło frontowego spokoju – ciszy przed wielką burzą.

Obok Kosa, na brezencie wyszabrowanym przez Czereśniaka w podziemnej fabryce, siedział Szarik, leżało parę części rozebranego działa i klucze. Co chwila z włazu wysuwała się ciemna od smaru, goła po ramię ręka i słychać było głos Saakaszwilego:

– Podkładka... druga śruba... puszka z minią, z tym czerwonym... nakrętka z koronką... płaski dwadzieścia jeden... osiemnastka nakładana...

Pies usiłował przeszkadzać, przytrzymując przedmioty łapą, ale Janek zabierał mu, przecierał metal, posłusznie podawał, mrucząc pod nosem piosenkę:


 
Nie było tam czasu panien miłować, panien miłować,
Z rana do wieczora, z rana do wieczora mus maszerować...
 

Tomasz o parę kroków dalej siedział między drzewami, zwilżał oliwą i glansował armatnie pociski. Usłyszawszy melodię, zawtórował pogwizdując, zerknął tęsknie na harmonię opartą o niedaleki pień, ale nie odważył się przerwać pracy. Mijały godziny, Gustlik z menażkami w ręku, z termosem na plecach ruszył szukać kuchni i obiadu, a przy czołgu bez zmian padały komendy mechanika i z wolna rosła sterta oczyszczonych granatów.

Skurczyły się cienie sosen, zapachniało nagrzaną żywicą, kiedy wreszcie z wieży wynurzył się roześmiany Grigorij i pomagając wyjść zbrojmistrzowi, zawołał:

– Kończyli.

– Można strzelać? – ucieszył się Kos.

– Oporopowrotnik w porządku – odpowiedział starszy, krótko przystrzyżony mężczyzna o szerokiej twarzy i spokojnych ruchach fabrycznego majstra. – Ale jest jeszcze jeden kłopot... – poszedł na przód wozu, zdjął kaptur i pokazał na wylot lufy. – Wyraźne wgięcie, trzeba uciąć.

– Co uciąć?

– Lufę.

– Jak to?

– Po prostu upiłować, trochę krótsza będzie – wyjaśnił zeskakując z pancerza na przedpiersie okopu.

Grigorij na amunicyjnych skrzynkach ustawił metalową rynienkę z naftą do mycia rąk, a obok wiadro z wodą, mydło i ręcznik.

– Obywatelu chorąży, to pogorszy celność, zmniejszy zdolność przebijania i w ogóle tak nie można – zaprotestował Janek.

– Można. Pod Studziankami na czołgu chorążego Gruszki było tak samo – mówił technik myjąc ręce i lekko uśmiechnięty patrzył na dowódcę wozu.

Szarik szczeknął z radości, że nudna robota skończona, i pobiegł w las.

Kos zawrócił na pięcie, wspiął się i zajrzał do wieży: po drugiej stronie świeżo wyremontowanej armaty, w lewo od celownika, wisiały na pancerzu krzyże i fotografia, z której patrzył pierwszy dowódca wozu. Podczas remontu osiadła na niej malutka, mieniąca się tęczowo kropelka oliwy. Sierżant delikatnie zebrał ją palcem. Obok czołgu wesoło naszczekiwał Szarik.

– Niczego, durny, nie rozumiesz – mruknął Kos, ale okazało się zaraz, że nie miał racji, bo wilczur zabierał głos nie w sprawie armaty, lecz meldował o powrocie Jelenia, o bliskim posiłku.

– Załoga do... obiadu! – wołał Gustlik tuż za pancerzem.

Kos obrócił głowę i patrzył, jak tamten, odstawiwszy w trawę dwie menażki pełne gotowanej wołowiny, odłożywszy plecak z chlebem i konserwą, począł wybijać na blaszanym termosie głośny werbel.

– Janek, dej ta celta na podściółka.

Kos odłożył parę kluczy na metal, strząsnął brezent ozdobiony na środku wyraźnym białym znakiem, ostrzegającym przed radioaktywnością, i rozłożył go w cieniu sosen. Tomasz ustawił menażki, krajał grube pajdy chleba i układał na czystym lnianym ręczniku, pełniącym obowiązki półmiska. Pies przyległ nieco dalej pod drzewem, przypatrywał się udając, że nie jest głodny: niech najpierw zje załoga, a potem to, co zostanie...

– Ale gęsto w tym lesie! – Jeleń pochylił się w stronę Janka, nie przestając odkręcać zacisków na pokrywie termosu. – Więcej luf jak pni.

Jakbyś chcioł w krzaki, nie dosz rady: pod każdym jak nie czołg, to armata, jak nie moździerz, to sztab. Mówili przy kuchni, co armia nie będzie się wodą przeprawiać, ino że nas Ruscy przez przyjaźń po moście na swój przyczółek wpuszczą i bez moczenia nogi...

Chcąc pokazać, jakim hakiem zaprawimy przeciwnika, atakując z tego sąsiedniego przyczółka, rąbnął w termos, mało nie wylał zawartości.

– Uważaj – mruknął Kos.

– Ze skrzydła na fryca! – dmuchnął na stłuczone kostki palców i dodał ze złością: – Przytargoł żech obiad, o strategicznych planach ci rozprawiom, a ty jak kołek.

– Nie do radości.

– Głowa ci mają urwać?

– „Rudemu” lufę będzie ciąć – pokazał wzrokiem na zbliżającego się z Grigorijem chorążego.

– Lufa? Naszo lufa? – przepytywał Gustlik ze zgrozą i oburzeniem.

– Ja tego chachara... – zacisnął pięść.

– Ani się waż! – Kos położył mu dłoń na ramieniu.

Musi to być? – spytał Jeleń i zaraz sam dodał: – Doczkej ino.

Spróbujemy po dobremu. Momy przeca ta sierotka we wiklinie.

Tymczasem technik stanął obok brezentu, uśmiechnął się i spytał:

– Poczęstujecie?

– A coście myśleli, panie chorąży? – Jeleń przyskoczył, sadowił go na honorowym miejscu, nalewał w menażkę zupy. – Grochówka na szpeku, pachnąco a gęsto, jak ino przed natarciem. Tomek, dej no chleba.

– Ciepły jeszcze – podziękował zbrojmistrz.

Chciał podnieść łyżkę do ust, ale Gustlik przytrzymał go za rękę.

– Chwileczka. Mechanik, kaj szkło? – i widząc zdumione spojrzenie oficera, dodał: – Ein Moment, jak rzekła wróżka Hitlerowi, kiej ją pytoł, czy długo pożyje.

Pobiegł do czołgu, dał nura pod pancerz, wrócił z omszałym gąsiorkiem, zabranym z piwnicy pałacu w Schwarzer Forst, i napełnił dwie szklanki przyniesione przez Saakaszwilego.

– Wam na tamtym brzegu dom wypić – odpowiedział na pytające spojrzenia kolegów. – Towarzyszu chorąży, cobyście nam zdrowi byli, tak jak „Rudy”.

– Zdrowie – chorąży popatrzył pod światło na szkło, ze smakiem wypił wino i rzekł z uznaniem: – Starsze niż cała wasza załoga.

– Pewno byście... – zaczął Gustlik, ocierając dłonią usta – pewno byście nie chcieli, żeby wam kto co obcinoł? – chytrze dodał zaglądając tamtemu w oczy.

Technik nie odpowiedział. Pałaszował w milczeniu grochówkę i zagryzał chlebem, wytrzymując ciężar badawczych spojrzeń całej załogi. Prócz zwykłych odgłosów frontu, bardziej nerwowych przed starciem niż zwykle, słychać było teraz gęste postukiwanie siekier – saperzy szykowali środki przeprawcze.

Janek gwizdnął. Szarik poszedł do czołgu, wrócił z miską i dostał swoją porcję.

Ciężki pocisk zaświstał ostro, wybuchnął w lesie o kilkadziesiąt metrów głębiej. Odchylili się ku pniom, Tomasz wsunął harmonię pod sosnę. Spory odłamek, osłabiony paroma rykoszetami, spadł na środek brezentu, rozerwał płótno. Czereśniak szybko go chwycił, ale jeszcze prędzej puścił i klął dmuchając na poparzone palce.

– Diabelstwo!... Celta na nic, będzie ciekła.

– Saperów jak dzięciołów – rzekł technik, nakładając sobie mięsa i kaszy. – Lada dzień przeprawa.

– Obywatelu chorąży – Janek wrócił do sprawy, o której ani przez chwilę nic przestawał myśleć. – My na „Rudym” od samego początku. Nie rzuciliśmy go, choć pułkownik chciał dać nowy, z działem osiemdziesiąt pięć.

– Silnik wymieniony – wtrącił Grigorij.

– Każda zadra na pancerzu to jakby kto mnie samego skaleczył – dodał Jeleń.

Zbrojmistrz odsunął menażkę i wyciągnął rękę do najbliżej siedzącego.

– Automat!

Wziął podany mu przez Gustlika pistolet maszynowy, wetknął do lufy odłamek kości i oddał broń, mówiąc:

– Strzelaj.

– Przeca rozerwie – oburzył się Jeleń, wyrzucił kość i dobywszy z kieszeni chustkę, począł starannie czyścić wylot broni.

– A tego, że wam armatę rozerwie, nie chcecie skapować?... Wiem, co was boli, bo od szczeniaka w fabryce robię. Kiedy zaczynałem, musiałem skrzynkę podstawić, żeby do tokarki sięgnąć. Jeśli maszynę lubić, jeśli koło niej chodzić i nie dać krzywdy zrobić, to ona odpłaci. Ale z waszym „Rudym” inaczej niż piłką nie da rady. Ani czasu, ani części. Za parę dni na przyczółku dostaniecie nową, całą lufę...

Zza drzew wybiegł zziajany Wichura w czapce zsuniętej na tył głowy, w rozpiętym pod szyją mundurze.

– O rany, chłopaki! – wołał z daleka. – Nie dają tu do was żandarmy podjechać, musiałem grata zostawić o pół kilometra. Serwus! Dobrze się składa, że wy przy obiedzie, to i ja coś zatankuję – stwierdził widząc rozstawione menażki i termos.

Dopiero teraz spostrzegł oficera.

– Przepraszam, obywatelu chorąży, nie zauważyłem. Kapral Wichura prosi o zezwolenie...

– Siadajcie – przerwał mu technik i gestem wskazał miejsce.

– Masz – Jeleń podsunął szoferowi menażkę. – Z dna samo gęste – wetknął łyżkę, żeby pokazać, jak stoi.

Wichura wcinał w milczeniu, popatrywał na boki.

– No to do roboty – rzekł zbrojmistrz do Grigorija.

Obaj wstali, poszli do czołgu. Chorąży skręcił cygarkę, zapalił i wziąwszy piłkę do metalu przymierzał się do lufy.

– Co on? – spytał Wichura. – Ocipiał?

– Zarobiliście od pantery i trzeba ciąć – ze złością mruknął Janek.

Pechowa akcja. – Wichura kiwnął głową, pakując do ust kęs wołowiny.

– Trzyateo.

– Z pełną gębą nie godej – pouczył Jeleń.

– Trzynastego, powiadam, dzień pechowy...

– Przeca żeśmy nie dali szwabom uciec.

Od strony czołgu rozległ się rytmiczny, przykry dźwięk piłowanego metalu. Wszyscy drgnęli, ale nikt nie spojrzał w tamtą stronę.

– Mało brakowało. Rotmistrz ranny, „Rudy” uszkodzony i z Marusią żeś się nie spotkał...

– Bzdura – wtrącił Kos. – Przesądy.

– Chłopaki – Wichura przyciszył głos – słyszałem, jak generał w sztabie rozmawiał: będziecie się przeprawiali z pierwszą dywizją.

– Po moście? – spytał Janek.

– Nie, na promie. Przed dywizyjnymi działami szturmowymi. Ja was proszę, nie rwijcie za bardzo do przodu...

– A ja ci radzę, z okopu nie wyjeżdżaj – złośliwie przyciął Janek coraz bardziej zdenerwowany nieustannym zgrzytem stali. – Po coś w ogóle tu przylazł?

– Nie krzycz na mnie, bo się będę jąkał – odciął Wichura. – Wpadłem powiedzieć, że wiem, gdzie Ogoniok, i mogę podrzucić, ale jak się ciskasz... – przyklęknął, zaczynając wstawać.

– Czekaj – poprosił Kos i zwrócił się do Jelenia: – W zasadzie nie wolno od maszyny, ale Marusia była nad morzem, czekała...

– Zdążysz za godzina tam a nazad? – spytał Gustlik szofera.

– Półtorej.

– Ryzyk fizyk. Jedź, komandir, a my tu za ciebie...

Kos skoczył na równe nogi, pociągnął Wichurę w las. W pościg za nimi rzucił się Szarik.

– Musi Janek dzioucha zobaczyć – rzekł Jeleń do Czereśniaka. – Boby my na czołgu pół lufy mieli, a w dowódcy pół serca.

– Panie plutonowy... – zagadnął Tomasz.

– Co zaś?

– Chorąży mówił, że za rzeką da nam nową lufę.

– Mówił.

– Skąd weźmie?

– Z rozbitego czołgu.

– A jak nasz rozbiją?

– To z naszego innym się nie zdo, bo przycięta.

Jeleń ze złością pokręcił głową, zasłonił dłońmi uszy, by nie słuchać ostrego zgrzytu metalu i głupich pytań. Wiadomo – w każdy czołg może trafić pocisk, każdy wóz może stanąć w ogniu, ale o tym nie trzeba gadać.

Mimo gorąca wbił na głowę hełmofon, naciągnął pasek pod brodą.

Odgrodzony od świata dźwięków, legł pod sosną i opuścił powieki. Słońce przesiane między igłami grzało policzki, kwietniowy wiatr głaskał je zupełnie tak samo jak dawno, dawno temu na leśnych łąkach beskidzkich.

Zatęsknił Gustlik do domu, którego już cztery lata nie widział. Choć z listów wiedział, że żyją ojciec i matka, zatęsknił tak mocno, aż poczuł ból w gardle jakby od rany. Ból trwał długo, ale wreszcie ustąpił i wówczas przyszła myśl, że może wszystko, co było, to tylko sen. Ostrożnie uchylił powieki, żeby sprawdzić.

Spostrzegł poprzez rzęsy, jak chorąży ociera pot z czoła i przekazuje piłkę Gruzinowi. Gruzin wziął ją niechętnie i począł kołysać się nad lufą „Rudego”.

Jeleń zacisnął oczy, schował się znowu w prześwietlony słońcem półmrok. Lepiej, coby mi palce ucięli, jak „Rudemu” armata. Dyć tako nie będzie mogła strzylać... Tak pomyślał i z wielkiego zmartwienia zasnął.

– Panie plutonowy, majster już się zbierają! – wołał Tomasz odchylając nausznik hełmofonu.

– Dowódca nie wrócił? – Gustlik poderwał się i siadł pod sosną.

– Nie.

– Trza sprawdzić, coby na mnie nie było – mrucząc pod nosem polazł na czołg, dał nura do środka i po minucie wynurzył się znowu. – Chwilka poczekejcie, panie chorąży! – zawołał do zbrojmistrza, który ściągnął już kombinezon i dopinał guziki munduru. – Jeden moment, jak rzekła wróżka.

My se po cichutku ino roz-dwa strzelimy, nikt nie będzie wiedzioł i zarozki z powrotem na miejsce.

– Mogą za to uszu natrzeć. Nieplanowany ogień.

– Ale waszo robota sprawdzimy, panie majster. Tomek, wiązuj do woza. Jedymy – rzucił twardo do wychylonego przez przedni właz Gruzina.

Wszyscy trzej znikli pod pancerzem i zatrzasnęli za sobą włazy. „Rudy” z przykróconym działem cofnął się, wypełznął z okopu i skręciwszy, by go wyminąć, poczłapał naprzód. Rozepchnął krzaczaste zarośla, wysunął czoło nad obryw wysokiego brzegu.

Zbrojmistrza dopinając pasa, obserwował czołg z boku. Zdążył skręcić w gazecie cygarkę z machorki i zakurzyć, nim huknął pierwszy, długo mierzony wystrzał.

Jeleń po odpaleniu patrzył pilnie w celownik, czy granat padnie blisko samotnego i bezlistnego drzewa na wale przeciwpowodziowym, do którego mierzył.

– Nie jest źle – mruknął, gdy ciemny krzak wybuchu wyrósł tuż obok pnia.

Załadował, lekko poprawił lufę na kierunku i rąbnął po raz drugi, a potem jeszcze trzeci i czwarty.

– Ucięto, ale zawzięto – pochwalił lufę do rymu.

Wiatr zwiewał resztki dymu po ostatnim wybuchu, gdy nagłe strzępiasty błysk rozszarpał wał, wyrzucił ku górze drzewo.

– Ale tompło! – zdziwił się Gustlik jak myśliwy, który do zająca strzelał a dzika trafił. – Co za pierońsko bezkurcyja – zaklął i rozkazał: – Grzesio, odbijomy do dom. Gaz!

Czołg ostro cofnął się. Nim zdążył zjechać do okopu, z zachodniego brzegu Odry dobiegł szeroki, falujący huk wielokrotnej eksplozji. Podmuch targnął gałązkami na drzewach.

Wszyscy trzej czym prędzej wyskoczyli z wozu, speszeni tym, co zaszło.

Słabnące echo wybuchu toczyło się jeszcze w powietrzu.

– Jak lufa? – spytał chorąży.

– Mało wiela, a by było dobrze. – Gustlik kiwnął głową. – Rozrzut trochę większy, ale jeszcze w kupie.

– Tyle że po cichu to się wam nie bardzo udało – zbrojmistrz kolejno ściskał ręce załogi.

– A potem nom dacie nowa? – upewnił się Jeleń.

– Na drugim brzegu. Obiecałem przecież. Cześć.

Ledwo technik zniknął między drzewami, jak do czołgu podbiegł łącznik z piechoty.

– Obywatelu sierżancie – zameldował się do Grigorija. – Dowódca kompanii pyta, kto strzelał.

– Strzelał? Kto? – Saakaszwili zrobił bardzo zdziwioną minę. – Różni strzelali, jak to na froncie.

Żołnierz chwilę stał zdumiony, spoglądał po twarzach czołgistów i zorientowawszy się wreszcie, że niczego więcej nie usłyszy, zasalutował, zrobił w tył zwrot i pobiegł z powrotem.

– Co zaś tak ślipicie? Skocz, Grześ, zobacz, czy jeszcze dymi, a ty bierz harmonia i graj.

Nie zdążył jeszcze wrócić Saakaszwili, a Czereśniak ledwo pierwsze akordy przerzucił, jak energicznym krokiem podszedł do Gustlika pyzaty sierżant.

– Czołem, tankisty.

– Cześć.

– Sierżant Konstanty Szawełło. Przez dwa eł – przedstawił się wyciągając rękę.

– Plutonowy Jeleń. Przez jedno el.

– Jedno el? Ech i figlarz... Dowódca batalionu pytają, czy wy strzelali.

– Nie.

Sierżant podniósł brwi i odszedł parę kroków. Z okopowego nasypu bez trudu wspiął się na czołg i powąchał armatę.

– Znaczy lufa sama ze siebie prochem śmierdzi? – spytał zeskakując z powrotem na ziemię.

– Parfiumem mo pachnieć? – warknął Gustlik.

– Nu i figlarze wy wszyscy tankisty – roześmiał się pyzaty odchodząc.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю