355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 32)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 32 (всего у книги 58 страниц)

– Rein – rozkazał załodze niemiecki wartownik.

Sekundę stali jak sparaliżowani, a potem Kos napiętym, wyższym niż zwykle głosem podał komendę:

– Do wozu.

Wytrenowanymi ruchami wspięli się na pancerz, wśliznęli do wnętrza, które długo było im domem, a dziś miało się stać wspólną trumną. Kos odkleił fotografię pierwszego dowódcy, zdjął jego oba krzyże i schował do kieszeni na piersiach.

Saakaszwili puścił przodem Tomasza, potem siadł na swym miejscu, lecz nie dotykał drążków, nie stawiał nóg na pedałach. Splótł palce, by opanować drżenie rąk. Przed otwartym włazem stał wartownik z wymierzonym w jego twarz automatem.

Grigorij pomyślał, że prościej byłoby zerwać się, skoczyć, zmusić tamtego do strzału, przeżyć jak najszybciej ów ból, który go dzielił od ciemnej i wiecznej ciszy. Przymknął oczy, by nie widzieć czarnego otworu lufy, i zaciągnął się mocno powietrzem, przez które szły pierwsze niespokojne podmuchy nadciągającej burzy.

Po zatrzaśnięciu górnych włazów w czołgu zrobiło się mroczno, oczy mieli jeszcze nawykłe do słońca.

– Chłopaki! – zawołał Gustlik przysiadając za plecami Grigorija. – Zanim żech od tego kapitana w pysk dostał, to on mi powiedzioł, coby nie skręcać pod lufy, ino naprzód do tarnin, a tam droga w wykopie pod las wyprowadzi...

– Jak ci powiedział? – spytał pospiesznie Kos.

– Po polsku.

– Wszystko jedno, dogonią – wtrącił Tomasz.

– Ale jest szansa, Grigorij, słyszysz?

Po twarzy mechanika wpatrzonego w lufę pistoletu maszynowego spływały grube krople potu. Drgnęły mięśnie zaciśniętych szczęk. Cichutko podzwaniały zęby.

– Grześ, słyszysz? – po raz drugi powtórzył Kos za jego plecami i rozkazał: – Kładziemy się płasko na dnie, jest szansa...

Saakaszwili leciutko skinął głową na znak, że słyszał. Westchnął, oblizał wyschnięte wargi. Położył dłonie na drążkach, stopy na pedałach. Sięgnął w lewo do kontaktu i przypadkiem dotknął jelca szabli. Usłyszał cichy przy śpiew.

Cofnął rękę. Melodia zgasła.

Wyciągnął ramię z powrotem, zacisnął palce na rękojeści. Z oddali nadbiegły znajome tony pieśni, osłabły, wróciły mocniej. Przymknąwszy oczy, by światło sączyło się tęczowym łukiem pod powieki, nasłuchiwał.

Słów jeszcze nie pojmował. To mógł być zarówno Amiran Daresdżanidze skrzykujący pancerną drużynę, jak Grigorij Saakadze zwołujący powstańców przeciw safawidzkim najeźdźcom, wiedział jednak, że i jego wołają. Głosy odbite od gór niosły się nad zaroślami cierpkiego kizyłu, nad fioletowymi łąkami pachnącej trawy rehandi, przebiegały winnice. Coraz mocniej towarzyszył pieśni rytm, coraz bujniej i groźniej unosił ją ku górze i nagle Saakaszwili zrozumiał, że to dedamitca – matka ziemia powtarza kroki idących do boju Gruzinów. Zrozumiał, wziął powietrze głęboko w piersi i niespodzianie dla siebie, dla załogi, dla strzegącego Niemca zaśpiewał pełnym czystym głosem:

– Kartwelo theli hmals ikar...

Wartownik, nie bardzo wiedząc, co ma robić, uniósł trochę wyżej automat, ale od strony dział akurat strzeliły w górę dwie rakiety, błysnęły na pociemniałym niebie. Zrezygnował z krzyku i zarzuciwszy pistolet maszynowy na plecy, mruknął:

– Na, vorwärts, du Todsinger...

Ustąpiwszy czołgowi z drogi, podszedł spokojnie w kierunku stojącej w wykopie ciężarówki, do reszty swoich kolegów.

Świsnęło sprężone powietrze, ruszyło koło zamachowe, nabierając pędu, i równocześnie donośniej zabrzmiały w uszach Gruzina głosy splatające się w jego pieśń. Zapalony silnik głębokim basem wzmocnił melodię, przeskoczył na wyższe obroty i dźwignął czołg z miejsca.

– Widzisz te krzaki? – pokazał Kos mechanikowi.

Sierżant Grigorij Saakaszwili skinął głową, nie przestając śpiewać.

Ściągnąwszy lekko prawy drążek, coraz mocniej wciskał gaz.

Błysnęły dwa pierwsze strzały – jeden pocisk wyszczerbił betonową osłonę, drugi musnął wieżę i zachichotał wysokim rykoszetem.

Czołg, zataczając łagodny łuk, nabierał pędu. Piechurzy na ciężarówce pokrzykiwali, ale szofer nie odważył się wyjechać zza zasłony na ostrzeliwane pole. Jeszcze sekunda i „Rudy”, wykonawszy półkrąg, gnał pełnym gazem na samochód.

Paru podrzuciło pistolety maszynowe do strzału, lecz nim dali pierwsze serie, właz mechanika opadł niczym przyłbica. Niemcy skoczyli na boki. Nie wszystkim udało się umknąć, bo czołg uderzył jak taranem, zdruzgotał silnik, zmiął blaszaną kabinę jak starą gazetę i rozbił w drzazgi drewniane pudło.

W obiektywach lornet stojących w bunkrze obserwacyjnym wszystko to widać było jak na dłoni. Kłąb jasnego kurzu wzbił się nad wrakiem samochodu, rozmazywał brodzącą w wysokich trawach sylwetkę czołgu.

Obok we wszystkie strony biegały malutkie figurki piechurów.

– Verdammt noch mal! – zaklął brigadeführer i wybiegł z bunkra.

Słychać było, jak krzyczy na artylerzystów i beszta ich ostatnimi słowy, że nie prowadzą ognia.

– Unsere Leute... – usiłował tłumaczyć kulawy oficer ogniowy, wskazując na piechurów.

– Feuer! – rozkazał esesman.

Kapitan z Abwehry przez cały czas nie odrywał oczu od lornetki.

Widział, jak czołg, korzystając z zamieszania, skończył zataczać krąg, rozpędził się do najwyższego biegu i już dopadał grzędy kwitnących tarnin, które zarastały pobocze drogi wiodącej wykopem pod las.

Wieża ukazywała się teraz i nikła w nierównym rytmie. Raz po raz biły działa. Kanonierzy chwycili rytm, celowniczowie wprowadzili poprawki. Na pancerzu zapłonęły pierwsze błyski trafień.

Esesman wrócił zdyszany, pochylił się nad lornetą.

– Mają ich – rzekł do niego kapitan, uśmiechnął się lekko, a potem uniósł ku górze kciuk.

Nikt z załogi nie widział owego kciuka uniesionego na szczęście. Tomasz i Gustlik przywarowali na dnie czołgu jęczącego pod ciosami pocisków. Kos podpełznął do swego starego miejsca i zerknął przez celownik wymontowanego kaemu. Szeroka gruntowa droga poligonu wznosiła się na szczyt łagodnego pagórka.

– Blisko! – krzyknął Janek zobaczywszy na wprost drzewa.

Mechanik z dłońmi zaciśniętymi na drążkach, z czołem przywartym do osłony peryskopu, już nie śpiewał. Na słowa Kosa odpowiedział przeczącym ruchem głowy i rzucił przez zaciśnięte zęby:

– Nie. Teraz oni zatańczą.

Dwa pociski gwizdnęły wysoko górą i ogień nagle ustał. Janek skoczył do wieży, dopadł peryskopu i natychmiast zrozumiał.

Niemieccy kanonierzy przy działach musieli skręcać lufy coraz bardziej w lewo, by ścigać pociskami pędzący czołg. Wreszcie prawa armata nie mogła już prowadzić ognia i oficer wydał komendę zmiany kierunku.

Amunicyjni sprawnie wyszarpnęli lemiesze, poczęli narzucać ogony łoża.

Drugi działon przetaczał armatę na nową pozycję.

W tym samym czasie zwolnił, zakołysał się, na chwilę stanął dęba wyłażąc z wykopu. Głuchym echem jęknął, opadając, i ruszył na wroga.

Kanonierzy jeszcze wbijali lemiesze, kulawy wydawał rozkazy, wręczyciele dobywali pociski ze skrzynek, ale nie dane im było wystrzelić.

W ryku gnających cwałem czterystu pięćdziesięciu koni, w chrzęście pokaleczonego pancerza Saakaszwili na „Rudym” zwalił się na półbaterię, stratował oba działa. Tych, którzy nie zdążyli odskoczyć, wprasował w ziemię gąsienicami. Nie zatrzymując się ani na sekundę pognał dalej.

Ze schronu wyszedł kapitan Braun z pistoletem w garści, z uśmiechem patrzył na malejącą, przesłanianą już drzewami sylwetkę czołgu. Pod ścianą bunkra siedział oficer ogniowy, odpinał pękniętą protezę i mruczał pod nosem starą frontową piosenkę o poległym koledze, który był lepszy od innych.


 
Ich hat’ einen Kamaraden
einen besser finds du nicht...
 

– Wert! – wołał brigadeführer do swego niezawodnego adiutanta. – Zawiadomcie sąsiednie jednostki i stanowiska dział przeciwlotniczych o tym wściekłym pudle. Niech mierzą spokojnie. Nie ma w nim ani jednego pocisku.

Podczas gdy dzwoniły telefony i radiostacje przekazywały alarmujący meldunek, w środek pełznącej przez las kolumny amunicyjnych ciężarówek wjechał z bocznej drogi czołg podobny do widma – na wieży miał zadry i dziury, poszarpane błotniki sterczały na boki, na przednim pancerzu chwiało się jakieś pogięte żelastwo.

Nim kierowcy zdążyli rozpoznać orła na pancerzu, strącił jedną z ciężarówek do rowu, wziął rozpęd i uderzywszy w tył następnej, zwalił ją z nasypu. Benzyna z rozbitego gaźnika spłynęła na kolektor, buchnęły płomienie, zaczęły eksplodować pociski.

Ciężarówki na przedzie dodały gazu, u wjazdu na most rozjechały posterunek służby ruchu. Żandarm strzelił na postrach, lecz szoferzy już pakowali samochody na przęsła i utknęli, napotkawszy jadące z przeciwnej strony działa.

W gęstniejący korek uderzył oszalały, rozpędzony „Rudy”. Trzasnęły bariery, runęły w wodę miażdżone wozy.

Dostrzeżono czołg i ze stanowisk przeciwlotniczych, na niedalekim wzgórzu błysnął wystrzał, na moście rozerwał się pierwszy pocisk. Dowódca baterii spokojnie obserwował przez lornetkę zator, widział ciemny kształt wypełzający spośród wraków. Sześć potężnych luf kalibru 88 mm sunęło z wolna, trzymając go na muszce. Droga za mostem wchodziła w wykop, nasypy osłoniły już boki T-34, a więc oficer, nie czekając dłużej podał komendę:

– Feuer!

Granaty trafiły w cel. Ich potężny cios zerwał wieżę, wyrzucił ją na nasyp do góry dnem. Podobna do pustej skorupy orzecha dymiła lekko. Oficer uśmiechnął się i schował lornetkę do futerału.

Podwozie „Rudego” przebierając z wolna gąsienicami, ześliznęło się z szosy po stromym zboczu nasypu. Przelazło płytki strumyk w dolinie, wspięło się na krzaczaste, łagodne przeciwzbocze. Był w tym ruchu bezwład przeciętej na pół dżdżownicy.

Metalowe prostokątne pudło z czarnym kręgiem po zerwanej wieży wypełzło na zorane pole, zaczepiło o zeszłoroczną stertę i zwaliło ją na siebie.

Stal ugrzęzła w nawilgłej glebie, wrak osiadł na brzuchu, a gąsienice bezmyślnie mieszały błoto. Silnik zakrztusił się, chwycił, znowu się zadławił i wreszcie zgasł.

Zapadła ciężka cisza, jaka zwykle poprzedza burzę. Spod bezkształtnej kopy nadgniłej słomy wystawał tylko fragment gąsienicy i narożnik czołowego pancerza.

Powoli dźwignęła się jedna z osłon peryskopu mechanika i opadła jak powieka śmiertelnie rannego człowieka.


40. Sprengkominando

Wiatr południowo–zachodni rozwlekał dymy nad bombardowanym Berlinem, a górą coraz bardziej przeginał chmurę burzową, we wnętrzu której raz po raz zapalały się błyskawice. Kiedy w sieci radiowej, łączącej baterie obrony przeciwlotniczej, podawano niepokojącą wiadomość o rozbiciu czołgu na zachód od Ritzen, w słuchawkach potrzaskiwało już tęgo.

– Przerwali obronę na Starej Odrze? – pytali radiofoniści, osłaniając dłońmi mikrofony.

– Nie. Pojedynczy. Tak dostał pierwszą salwą, że mu kapelusz spadł – chwaliła się ciężka bateria kalibru 88 milimetrów. – Od nas widać.

– Co widać?

– Der Panzerturm, wieję tego czołgu...

Nikomu nie wpadło do głowy, by pójść śladami gąsienic i odszukać pudło podwozia, które jak oślepiony, śmiertelnie ranny zwierz przepełzło za pagórek i przywalone stogiem nadgniłej zeszłorocznej słomy ugrzęzło w zoranym polu.

Gwałtowne szkwały poczęły szarpać za sterczące na boki wiechcie, rwały je i rzucały w pole. Szły podmuchy coraz silniejsze, zdawać się mogło, że zdolne są dać sobie radę ze stalą, bo dźwignęła się osłona peryskopu mechanika i pozostała lekko uniesiona, jak powieka nad nie domkniętym okiem trupa.

Nadbiegł ostry, nierówny Wicher poprzedzający burzę, przyniósł ze sobą pierwsze grube krople, rozpryskał je o skiby, zgubił w słomie. Te, które znacząc ciemne plamy padły na metal, parowały szybko z rozgrzanego jeszcze pancerza.

Zeskoczyła w dół błyskawica, zagrzmiało i lunęło.

Potoki wody natychmiast wypełniły bruzdy, pracowicie poczęły zmywać ślady gąsienic. Błyskało i grzmiało coraz ostrzej i częściej, jakby przyroda pragnęła pokazać, że potrafi dorównać potędze artyleryjskiego przygotowania.

Światło błyskawic, przenikając do wnętrza czołgowego podwozia, wyrywało z mroku nieruchome postacie załogi. Grigorij nie przyszedł jeszcze do siebie po szarży – leżał na wznak rozrzuciwszy ramiona na boki, chwytał powietrze krótkimi gwałtownymi łykami, jakby z trudem odgryzał kęs po kęsie. Tomasz, wtulony w załom pancerza, lewą ręką przytrzymywał plecak, a w prawej, nie pamiętając nawet o tym, ściskał siekierkę. Gustlik kucnął tuż za plecami Janka, który siedział w fotelu mechanika i prowadził obserwację przedpola.

– Daleko do tego domu? – cicho spytał Jeleń.

– Blisko.

– A do lasu wiela?

– Dwieście metrów, po odkrytym.

– W deszcz może by przeskoczył.

– Z wieżyczki zobaczą.

– A jak żeśmy jechali, nie widzieli?

Czereśniak nasłuchiwał w milczeniu, lecz nie potrafił zapanować nad sobą i wtrącił nagle gwałtownym, nerwowym szeptem:

– Widzieli i przyjdą. Przyjdą i nas zapalą. Ja w tej trumnie nie zostanę.

– Siedź, co się boisz? – Gustlik położył mu ciężką dłoń na kolano. – Słoma po deszczu mokro...

– Czekajcie, cisza – przerwał im Kos, nasłuchiwał chwilę stłumionego warkotu, który się z trudem przebijał przez szelest i świst wiatru, a potem mocniej wtulił czoło w osłonę peryskopu.

Za rzedniejącymi już skośnymi smugami deszczu zobaczył kuchnię polową, ciągniętą przez nieduży stary traktor, wyjeżdżającą z lasu po prawej.

Na siodełku pod brezentową budką siedział żołnierz odziany w gumowy płaszcz z kapturem. Jechał w kierunku piętrowego budynku, jak baszta wmurowanego w wysoki mur, pozbawionego na parterze okien. Tylko pod samym dachem szkliły się mokro lufciki i sterczała wieżyczka koło komina.

Traktor przystanął u bramy, która jednak pozostała zamknięta. Dopiero kiedy żołnierz uderzył kołatką – raz, przerwa, i trzy szybkie – ktoś od wewnątrz uchylił niewielką okiennicę w ogrodzeniu, odsłaniając ciemny prostokąt. Ten, który przyjechał, z kuchnią, podał termos, odebrał pusty i po jednym wsunął trzy bochenki. Potem siadł na swoje miejsce pod brezentowym daszkiem i odjechał, trzęsąc się na wybojach gruntowej drogi.

– Przywieźli obiad do tamtego budynku – wyjaśnił Kos.

– Dużo? – spytał Gustlik, który ocalawszy od śmierci nie miałby nic przeciw temu, żeby coś przegryźć.

– Termos i trzy chleby.

– Sześć chłopów. Co tam może być?

– Nie wiem. Nawet kucharzowi nie otworzyli, tylko zapukał i podał przez okienko w murze.

– Jak to zaś jakiś Erfindungsplatz... Coby my się zaś znowu nie ostali za tych głupich od próbowanio.

– Masz rację. Trzeba pryskać – obrócił się i z troską patrzył na mechanika. – Grigorij... Grześ, dasz radę?

Gruzin w milczeniu skinął głową.

– Jo zrobię dziura – ofiarował się Jeleń. – Póki deszcz padze...

W ciasnocie obrócił z wolna swoje potężne ciało i począł ostrożnie rozsuwać słomę nad tylnym pancerzem czołgu, formować wąski tunel. Z początku szło opornie, potem trafił na luźniejsze warstwy i wreszcie poczuł deszcz na dłoniach, chłód wiatru na twarzy. Ramieniem zsunął hełmofon z czoła, przez słomianą pajęczynę patrzył uważnie na zalane wodą pole. Puste było, więc niczym borsuk z nory wypełznął na zewnątrz i obróciwszy głowę, cicho zawołał:

– Wylazujcie.

Pierwszy zręcznie jak wąż wypełznął Janek i obaj pomogli wyjść Saakaszwilemu, ciągnąc go za lewą rękę. Gruzin w prawej kurczowo ściskał szablę.

– Jedyna broń – szeptał usprawiedliwiająco.

Dłużyła się chwila przerwy.

– Warciej, pieronie.

Zamiast głowy Czereśniaka zobaczyli w słomianym tunelu jego wypchany plecak.

– Tfu! – Jeleń machnął ręką. – Śmierci się boi, a jeszcze bardziej, coby tego wora gdzie nie ostawił... Chłopa puklatego prędzej kula trafi.

– Nie – zapewnił Tomasz wyczesując palcami źdźbła z włosów. – Ja nie na plecach.

Przekradli się wszyscy czterej na drugą stronę stogu. Dalej było równe pole, na które z lewa patrzyły wąskie jak strzelnice okienka spod dachu białego domu, a z wieżyczki wartownik przy karabinie maszynowym.

– Był tam? – spytał Gustlik.

– Nie. Teraz wylazł.

– Żeby mu śpik wyskoczył!

Dreszcze potrząsały Jeleniem, może ze zdenerwowania, a może z chłodu, bo ciągle jeszcze padało gęsto i drelichowy mundur poczynał ciemnieć od wilgoci. Gruzin drżał z zimna i niecierpliwie poganiał:

– Ruszajmy. Ja mogę pierwszy...

Kos uważnie przepatrywał pole – jedyną szansę dawała głęboka bruzda biegnąca lekkim lukiem w stronę lasu. Trzeba było pod przykryciem stogu odskoczyć dwa metry w bok, zapaść w nią i w deszczowej wodzie, w rzadkim błocku pełznąć nie unosząc głowy.

– Zaciągnijcie, chłopaki, hełmofony, żeby wody do uszu nie nalać – mruknął przyginając się, by dać susa.

Za Kosem z największym wysiłkiem ruszył Grigorij, któremu dodatkowo przeszkadzała szabla.

– Dej ten scyzoryk – przytrzymał go Gustlik, odczekał i niczym szarak zapadł w bruzdę.

Ulewa natychmiast zachlapała błotem twarze i grzebieniaste hełmy, upodobniła głowy do brył gliny, które nie wiedzieć czemu toczą się z wolna po polu.

Ostatni pełznął Tomasz, co trzy, cztery metry przylegał na chwilę i wybierając linkę, holował przez błoto swój plecak.

Nie zauważeni przez nikogo wczołgali się między pierwsze drzewa, potem kluczyli wśród pni, wypatrując, gdzie obfitsze poszycie. Wreszcie Janek odkrył leśną kotlinkę porośniętą leszczyną i olszą, których krzaki zdążyły się okryć sporymi już liśćmi. Zasiedli w największej gęstwie, okryci brezentem wyszabrowanym z podziemnej fabryki. Utytłani po oczy w błocie, przytulili się do siebie jak wilczki w legowisku.

– Dobrze, żeś tego wora nie ciepnął – dzwoniąc zębami pochwalił Gustlik. – Pod celtą na głowa nie kapie.

– Ale dziurawa, i tak na nic – odrzekł Tomasz.

W chwilę później myślał, że dziurawa czy cała na jedno wychodzi, bo i tak do domu jej nie doniesie. Konia ojciec dostał od generała zaraz w Gdańsku, krowę ten plutonowy przygoni, co po drugiej stronie Wisły mieszka, ale czy syna doczeka, to nie takie pewne.

Milczeli długo. Bali się ruszyć drętwiejącymi nogami, by nie spłoszyć maleńkiego ciepełka, które się zagnieździło pod brezentem. Dopiero gdy górą w basowym poszumie przeszedł ciężki pocisk, drgnęli wszyscy, spojrzeli po sobie. Kos rzucił jedno tylko słowo, takim tonem, jak gdyby wymawiał imię kochanej dziewczyny:

– Dalekonośna.

– Będziesz żywy, Tomek, to ci cało celta znajdę. Nasi za jakie dwa dni mogą tu być.

Czereśniak nie odpowiedział. Nasłuchiwali ciszy, podkreślanej bębniącymi po brezencie kroplami coraz rzadszego deszczu.

– Żeby choć trochę słonka – westchnął Grigorij. – U nas w Gruzji zima cieplejsza. Wszystko przemokło...

Janek dotknął munduru na piersiach, dobył z kieszeni fotografię dowódcy i jego krzyże, stare zdjęcie ojca, przewinął jeszcze raz starannie i schował razem z tygrysim uchem.

– Przyjdą po śladach i spalą czołg do reszty – ni stąd, ni zowąd zmartwił się Tomasz.

Podwiało dołem, bo Jeleń wzruszył ramionami.

– I tak go już nie złożymy do kupy.

– Ale harmonia została.

– Zostaliśmy bez pancerza nad głową – jęknął Gruzin.

– I z pustym brzuchem – dodał Gustlik.

– Myślisz, że na pewno sześciu? – trącił go w ramię Janek;

– Co sześciu? – nie zrozumiał.

– Za tym murem.

– Jak trzy chleby, to sześciu.

– A nas czterech.

– Ino z szablą i toporkiem – dopowiedział nieufnie Jeleń. – Żeby jeszcze karabin... Nie będziemy przecież siedzieć jak zmokłe kury – ożywił się – Za murem byłoby sucho i bezpieczniej.

– Tu trzeba cicho... – wtrącił Tomasz.

– Nie pytam o radę – uciął Kos. – Uwaga, załoga – obrócił się, przyklęknął, a oni jak obudzeni ze snu utkwili spojrzenie w twarzy dowódcy.

– Kiedy będą wieźli kolację... – tak bardzo ściszył głos, że musieli głowy pochylić, by lepiej słyszeć.

Deszcz wkrótce ustał i skończyło się wylegiwanie pod brezentem. Janek zarządził gimnastykę, a potem rozpoznanie terenu w promieniu pół kilometra, połączone z poszukiwaniem broni, które jednak nie przyniosło rezultatów; wykryli jedynie leśny zawał i pole minowe na przesiece.

Błoto na mundurach zaczynało już tu i ówdzie podsychać, wykruszać się, kiedy dał rozkaz marszu na pozycję wyczekiwania. Od tej chwili obowiązywało całkowite milczenie. Na zmianę po dwu nasłuchiwali – szeroki grzmot dudnił nieustannie od wschodu, ale w lesie było zupełnie cicho.

Grigorij pierwszy wyłowił daleki pomruk silnika i podniósł rękę. W milczeniu zajęli od dawna upatrzone stanowiska w zasadzce.

Warkot był coraz bliższy. Środkiem traktu przemknął spłoszony zając i Janek pomyślał, że to dobry znak, ponieważ zwierzak niczego nie spostrzegł.

Leśną drogą nadjeżdżał stary traktor, ciągnąc polową kuchnię. Na nim pod brezentowym daszkiem siedział ten sam wysoki barczysty żołnierz, a na podpórce sechł przeciwdeszczowy płaszcz z kapturem. Droga wiodła szeroką przecinką, las był przejrzysty, a i pnie dość daleko. Lśniły kałuże, błyszczała mokra trawa.

Tam gdzie większe wyboje, ciągnik zwalniał, terkotał na pierwszym biegu, gramolił się ostrożnie, żeby nie rozbełtać wieczornego posiłku.

Metalowe obręcze szły wytłoczonymi koleinami, okrakiem nad grzbietem drogi, z którego sterczały korzenie, wiechcie trawy, a gdzieniegdzie brunatniał omszały kamień.

W pewnej chwili, gdy tylne wysokie koła przechodziły nad większym niż inne garbem, spomiędzy rozwichrzonych traw, spod wymazanego błotem brezentu, wypełzły ręce, chwyciły traktorowy zaczep. Kos dźwignął się z ziemi, ze zręcznością żbika wskoczył na ciągnik, stanął za Niemcem i gwizdnął.

Zdumiony żołnierz zerwał się z siodełka, wyszarpnął płaski bagnet z pochwy w pasie, lecz podbródkowy cios zwalił go przez błotnik na ziemię.

Niczym dobry bokser natychmiast stanął na nogi, nie wypuszczając z garści broni. Chciał rzucić się na Janka, lecz w tej samej chwili dopadli go Gustlik i Tomasz. Jeleń ledwo uskoczył przed ostrzem, Czereśniak rąbnął z góry.

Chwycili kucharza pod pachy i pociągnęli w las.

Janek zatrzymał ciągnik, wyregulował małe obroty i dobywszy z uchwytu, sprawdził zdobyczny mauzer. Nie wypuszczając karabinu z ręki, zeskoczył na ziemię, zajrzał do bocznych zasobników, czyby czego nie było dla wzmocnienia sił nadwątlonych. Dobył bochenek chleba, pęto kiełbasy.

– Grześ! – zawołał, a gdy Gruzin nadbiegł, pokazał mu zdobyte produkty. – Na cztery części.

Saakaszwili ciął szablą i natychmiast wziął się do jedzenia. Kos chwycił drugą porcję, ale ledwie zdążył odgryźć kęs, gdy z lasu wrócił Czereśniak ze swym plecakiem i siekierą w garści. Za nim szedł Gustlik przebrany w niemiecki mundur, dopinający pas z ładownicami.

– Nie poznać? – spytał Kos.

– Owinięty, trawą założony – odrzekł Gustlik.

– Ale celta całkiem przepadła – narzekał Tomasz.

– Przeca żech ci lepszą obiecał.

Janek rozdał chleb i kiełbasę, a potem razem z Grigorijem i Tomaszem ułożyli się ciasno na metalowej podłodze ciągnika. Gustlik patrzył z boku, czy pod osłoną błotników są niewidoczni, szturchnął czyjąś wystającą nogę, a potem siadł za kierownicą, dodał gazu i ostro ruszył.

– Nie szarp – pouczył go spod siedzenia Grześ. – Spokojniej sprzęgło.

Mając usta wypchane jedzeniem Jeleń nie mógł odpowiedzieć, więc tylko sięgnął ręką i uspokajająco poklepał mechanika.

Dalej wydarzenia potoczyły się szybko – żuli jeszcze ostatnie kęsy, gdy traktor dowiózł ich pod bramę w wysokim murze. Gustlik zahamował i nie gasząc motoru zszedł z ciągnika. Zerknął ku górze, sprawdzając raz jeszcze, czy wieżyczka pusta. Wziął termos i oparł go brzegiem na wąskiej półce.

Ostro, zdecydowanie stuknął kołatką raz, przerwał, a potem jeszcze trzy razy.

Czekał chwilę, miał ochotę powtórnie zastukać, ale opuścił rękę, bo właśnie zgrzytnęła zasuwka i otworzyła się od wewnątrz okiennica. Zamajaczył za nią jakiś mężczyzna w mundurze, wyciągnął ręce.

– Na, gib mir endlich – mruknął niechętnie.

Gustlik cofnął trochę termos, żeby trudniej było sięgnąć. Żołnierz, chcąc odebrać kolację, pochylił się, wsunął głowę w otwór. Jeleń lewą ręką przyciągnął go do siebie za ramię, a prawą zdzielił pięścią w kark, że tylko gruchnęło.

– Fertig – rzekł, usiłując wyciągnąć przez otwór nieprzytomnego.

Kos podskoczył z boku, żeby dopomóc.

– Nie przejdzie, pieron. Za gruby – szepnął Gustlik.

– To puść go – rozkazał Janek, opierając karabin o mur. – Ja spróbuję.

Pchnięty Niemiec wpadł do wewnątrz, a Kos złożywszy ręce nad głową wsunął się w otwór. Jeleń go chwycił za biodra, dźwignął i wpakował jak bochen do pieca.

Kos spadł na ręce, wywinął kozła i obrzuciwszy błyskawicznym spojrzeniem podwórze – zielony klomb z kwitnącymi różnobarwnie bratkami, dalej płaski bunkier, śluza, znowu mur – odebrał ogłuszonemu Niemcowi pistolet maszynowy. Skoczył do bramy, bezsilnie szarpnął ogromną kłódkę na grubych skoblach.

Szczęściem furtka obok była zamknięta tylko na zasuwy. Wystarczyło je odciągnąć, by uchyliła się cicho na dobrze wysmarowanych zawiasach. Do środka wpadli jeden za drugim: Gustlik w niemieckim mundurze, Saakaszwili z szablą w ręku i Tomasz ze swą siekierą.

– Zostań tu – rozkazał Czereśniakowi Kos – i twoja głowa, żeby nie uciekł – pokazał ogłuszonego.

Wszystko to stało się tuż przy bramie, koło budki wartowniczej, w głębokim cieniu i przy akompaniamencie terkocącego na małych obrotach silnika. Mimo to usłyszeli skrzypnięcie w górze – na wieżyczkę do karabinu maszynowego ktoś wszedł. Żeby zobaczyć, co się dzieje prawie dosłownie pod jego stopami, wychylił się przez balustradę. Osłaniając oczy od blasku zachodzącego słońca, pytał z góry:

– Willi, warum hast du die Pforte aufgemacht?

Kos błyskawicznie podrzucił automat do ramienia i odchylony do tylu oddał jeden, jedyny, pionowy prawie strzał. Niemiec dźwignął się, lecz ciężar ramion i głowy przeważył, pochylił go z powrotem i ściągnął w dół.

Zsuwał się coraz szybciej po stromiźnie, strącając dachówki, ale nim dosięgnął ziemi, czołgiści odskoczyli i Kos skomenderował:

– Naprzód. Jeszcze czterech.

Wybiegli za róg domu, przemknęli przytuleni do muru. Saakaszwili zaczaił się pod oknem. Janek skoczył w otwarte drzwi, za nim Gustlik.

W dużej wysokiej sieni stały pod ścianami drewniane skrzynie, na grubych hakach leżały wiosła, w kącie koło ratunkowe, zwoje lin, dwie pary gumowych butów rybackich ponad kolana. W głębi kręcone schody wiodły na piętro.

Kos pchnął drzwi na prawo, wbiegł do pustego pokoju, w którym był tylko taboret i telefon na niedużym stoliku.

Tymczasem z lewej wszedł do sieni starszy już Oberleutnant, obwieszony maską, torbą polową i lornetką na piersi. Ze zdziwieniem spojrzał na Jelenia i spytał oburzony wystrzałem:

– Hast du geschossen?

Za jego plecami w otwartych drzwiach pojawiły się dwie głowy w hełmach. Chwilę wszyscy milczeli, przyglądając się dziwnemu żołnierzowi w niemieckim mundurze, o twarzy wysmarowanej błotem, a potem Oberleutnant przyjął postawę zasadniczą. Gustlik również stanął na baczność i pokornie słuchał wyjaśnień sapera.

– Hier ist Sonder-Sprengkommando. Kein Mensch...

Za plecami Niemców pojawił się Grigorij ze swą szablą uniesioną w dłoni:

– Prawego – przykazał mu Gustlik.

– Was?

– Kapusta i kwas – mruknął Jeleń częstując oficera kolbą:

– Wasza! – ryknął Gruzin waląc rękojeścią w osłonięty hełmem łeb.

Trzeci się wywinął, skoczył w bok i umknął z sieni na prawo. Gustlik ruszył za nim, ale nie zdążył i wyrżnął całą mocą w zatrzaśnięte drzwi.

Niemiec dopadł telefonu, podniósł słuchawkę:

– Halo, hier Sprengkommando... „Hochwasser” Sprengkommando...

Janek zawrócił z dalszego pokoju, przyskoczył i wparł mu lufę pistoletu maszynowego pod żebra.

– Alles in Ordnung bei uns – podpowiedział szeptem.

– Bei uns alles in Ordnung, u nas wszystko w porządku – powtórzył tamten posłusznie, odłożył słuchawkę i uniósł ręce do góry.

Wszystkich trzech wziętych do niewoli skrępowali linkami, których nie brakło w sieni, i usadzili przy ścianie pod wiosłami. Oberleutnant powoli odzyskiwał przytomność, a ten, którego Saakaszwili uderzył rękojeścią szabli, przykładał skrępowane dłonie do czoła, na którym rósł potężny guz o barwie dojrzałej śliwy. Jeleń i Saakaszwili przysiedli na skrzyniach, Kos stanął za framugą uchylonych drzwi, kołysał na rzemyku lornetkę oberleutnanta i co pewien czas zerkał na dwór. Trwała błyskawiczna narada.

– Bunkier pusty?

– Sprawdziołech – kiwnął głową Gustlik.

– Jednego brak. Może pięciu było.

– Roz, dwa, trzy – policzył najpierw pistolety, które trzymali w garści, a potem wskazał broń leżącą obok na podłodze – i te trzy, i karabin. Dwóch nieboszczyków, trzech na powrozie, jednego Czereśniak pilnuje, to jeden jeszcze kajsi musi być.

– Grześ – rozkazał Janek. – Szukaj tego ostatniego. Jest bez broni i łatwo nie pryśnie, bo dookoła mur. A my zrobimy porządek z traktorem, nim zaczną kucharza szukać.

Saakaszwili skinął głową i z automatem gotowym do strzału, z szablą u pasa ruszył na poszukiwanie.

Kos podważył bagnetem wieko jednej skrzyni, Jeleń – drugiej.

– Wo sind die Zünder? – spytał wziętych do niewoli.

– Nie trzeba – Kos machnął ręką i pokazał na wnętrze skrzynki, w której leżały moździerzowe miny różnych kalibrów. – Obejdzie się bez zapalników. Brak im materiału wybuchowego, biorą, co pod ręką.

– Ten lepszy wypotrzebowali w Warszawie. Jo by ich spytoł, co tu chcieli wysadzić. – Gustlik splunął w garść.

– Potem. Najpierw kuchnia – uciął Kos i ostrożnie wziął pod lotki dwa pociski. – Najgorsze draństwo niewypał.

Gustlik zerknął jeszcze, czy dobrze związani są jeńcy, okręcił koniec linki na haku wbitym w ścianę jako podpórka na wiosła. Spory kłąb cienkiego sznura wsunął do kieszeni. Ostrożnie, ale bez większego wysiłku, zadał sobie na plecy skrzynkę z minami i wyszedł za Jankiem.

Tymczasem Tomasz przy bramie pracował, żeby się nie nudzić bezczynnym oczekiwaniem. Zastrzelonego odciągnął pod mur i ulokował w drewnianym schowku, gdzie stały łopaty, widły, stare donice i inny sprzęt ogrodniczy. Znalazł na półce spore pudełko z namalowanym na blasze szczepem i niemieckimi napisami. Otworzył, powąchał i schował do kieszeni, bo jakby dziczki szczepić na drzewa owocowe, to dobra maść jak skarb.

Wyszedł na dwór i trąciwszy nogą ogłuszonego przez Gustlika, stwierdził, że nieprędko się ocknie.

Wyjrzał przez furtkę, czy kto nie idzie, lecz pole ze zwalonym stogiem, pod którym po deszczu nie widać już było podwozia czołgowego, leżało ciche, pociemniałe i puste, tylko obok dygotał niecierpliwie traktor.

Westchnąwszy, wziął się do opróżniania zasobników kuchennych. Ułożył na lewej ręce jeden po drugim trzy bochenki, przycisnął brodą.

– Aleś nabroł – niespodzianie tuż za plecami usłyszał głos Gustlika.

– Sam czarny, białego ani śladu – odburknął, udając obojętność.

– Nieś do chałupy, a my tu sami – rozkazał Kos.

– Ciąg, ciąg – pogonił go Gustlik, widząc, że Tomasz otwiera usta. – Potem powiesz.

Zostawszy sami uwijali się szybko i bez słowa. Najpierw usadzili i przywiązali do kierownicy zestrzelonego z dachu, a potem wzięli się do moździerzowych granatów. Robota była niebezpieczna, wymagająca spokoju, ciszy i umiejętności, bo rzeczywiście nie ma na świecie większego draństwa niż niewypał i czasem ledwo dotkniesz – można życie stracić. A tu traktor nie dość, że pyrkotał, to co czas pewien dostawał drgawek, szarpał zaczepem i dymiącą lekko kuchnią.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю