355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 7)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 7 (всего у книги 58 страниц)

– Co takiego?

– Dawaj tu zapasowy kombinezon, bo nam Luftwaffe Janka wykąpała.

Dawno już taki czysty nie był.

Samoloty, zrzuciwszy bomby, odeszły. Od mostu, który bez przerwy naprawiali saperzy, niosły się krzyki i łoskot toporów. Płonęła jasnym ogniem trafiona przy wschodnim brzegu ciężarówka. Widać było ludzi sypiących na nią piasek łopatami. Ktoś na promie zapalił papierosa, ktoś inny burczał na niego, a tamten tłumaczył, że przecież tak szybko drugi raz nie przylecą.

Motorówka terkotała pracowicie, ciągnąc napiętą linę. Skośnie do nurtu przesuwali się coraz dalej. Zamajaczyły przed nimi gęste krzaki na piasku i ciemny prostokątny obrys pomostu – portu, do którego płynęli.

Zwolnili nieco u samego brzegu. Saperzy z dziobu i z rufy rzucili liny, które w locie chwytali ich koledzy, mocowali na kołkach.

– Gotowe, ruszać.

Pierwsi pobiegli piechurzy, potem czołgi jeden po drugim spełzły z wolna na ląd, a obok nich, w przeciwną stronę, szli i kuśtykali ranni, spiesząc, by zdążyć, póki trwa wyładunek. Sanitariusze dźwigali nosze, ustawiali je ciasno jedne przy drugich. Twarzy nie było widać, bielały tylko ręce, nogi lub głowy, a czasem szeroką plamą obandażowana pierś. Jazgotanie gąsienic głuszyło słowa, słychać było oddzielne przekleństwa, pojękiwania, urywki zdań.

– Tego zostawić. Już nie żyje. Tu pochowamy.

– Fryc lezie jak głupi, na nic nie patrzy...

– Trzymaliśmy do południa, a potem nie dało rady.

– Ostrożnie, sojusznicy, żeby was w palec nie skaleczyli.

– Z naszej kompanii tylko czternastu...

Załogi wsiadły do wozów, a na pancerzach gęsto, jeden przy drugim, rozlokowali się fizylierzy.

– Uwaga tam, bo mundur się suszy.

– Sam uważaj, żebyś nas nie zamoczył.

Prom przybił do wyspy. Przeciąwszy ją skośnie, wyszli na płytką łachę, wjechali w wodę, sięgającą prawie do włazu mechanika. Potem wspięli się na stromy nasyp przeciwpowodziowy. Zjechali zeń na drugą stronę i przystanęli między pniami starych topoli.

– Tu czekać?

– Czekać.

Jeleń ściągnął podsuszony drelich i Janek, nie wychodząc z wozu, przebrał się znowu. Może od tego przebierania chwycił go chłód, ciarki zaczęły chodzić po skórze. A może to i lęk.

Przed nimi, po całym horyzoncie, rozrzucone były pożary. Jedne rozpalały się dopiero, żółte jak słoma owsiana, inne wiśniowe przygasały.

Zdawało się, że huk wystrzałów dobiega ze wszystkich stron, że strzelają dokoła, że przyjechali na skrawek ziemi niewiele większy od tego, jaki jest potrzebny, by na nim stanęły dwa czołgi, a za plecami mają rzekę.

Z ciemności nagle wypadły oszalałe konie, niosące przodek urwany od wozu, przetętniły obok, zaczepiły dyszlem o pień i zwaliły się, kwicząc, zaplątane we własnej uprzęży.

Nie dalej niż sto metrów na przedzie błysnęły ogniem lufy, wyszarpując z ciemności dziwaczne, przygięte w ruchu sylwetki kanonierów. Bateria czterokrotnie uderzyła salwą i gdy zamilkła, ciemność wydała się jeszcze gęstsza niż przedtem.

Niespodzianie usłyszeli w pobliżu znajomy głos.

– Czyje wozy?

– Plutonu dowodzenia, melduje porucznik Semen – odpowiedział Wasyl generałowi.

– Dobra. Jedźcie nie do Ostrowa, lecz wprost na front. Dostajecie przewodników, oni zaprowadzą. Podczas marszu bądźcie na podsłuchu. A fizylierzy i rusznice do mnie.

Na pancerz czołgu wspiął się wysoki, smukły żołnierz w hełmie i pelerynie, z automatem przewieszonym przez piersi. Zasalutował otwartą dłonią i nie odrywając palców od krawędzi metalu meldował:

– Sierżant gwardii Czernousow – przekrzykiwał warkot silnika. – Pojechali?

Pobliska bateria znowu uderzyła raz po raz dwiema salwami.

– Porucznik Semen. Wejdźcie tu do wieży. Jeśli trzeba, to jedziemy. – Włączywszy telefon wewnętrzny, rozkazał: – Mechanik, naprzód.

Nim Grześ wysprzęglił i wrzucił bieg, usłyszeli jeszcze odpowiedź tamtego:

– Trzeba, bagnet na gardle. Jak nie zdążymy, to moich rozjadą gąsienicami.

Słowa brzmiały groźnie, ale oba głosy, i generała, i sierżanta, były tak rzeczowe i zdecydowane, że Janek dopinając ciasno słuchawki przestał czuć chłód. Wydawało mu się, że zna nie tylko dowódcę brygady, ale i tego drugiego, radzieckiego żołnierza. Wydawało mu się, jak gdyby gdzieś go już słyszał. Nie było jednak czasu na zastanawianie się, musiał pilnować radiostacji, dyżurując na podsłuchu, a jednocześnie co chwila wpadał mu w ucho głos Czernousowa, któremu Semen dał zapasowy hełmofon. Wydawało się, że przewodnik zna drogę na pamięć, jakby się urodził tu właśnie, nad Wisłą.

– Wolniej, będzie mostek. Teraz gaz... Uwaga, po prawej głęboki rów...

Dwa leje po bombie, pierwszy na prawo, drugi na lewo... Znowu możesz gaz do deski przycisnąć.

Wozy plutonu dowodzenia niosły się przez noc bez świateł. Widać je było po czerwonawych błyskach na pancerzu lub, gdy wóz Semena zjeżdżał niżej, na tle horyzontu. Nie sądzone im jednak było walczyć razem. Gdy wjechali w las, tamte dwa przejęli inni przewodnicy, a sierżant powiódł załogę Wasyla po pagórkowatej drodze, na prostą przesiekę leśną i dwukrotnie ostrzegając: „Wolniej, wolniej, pomalutku”, wprowadził wóz w gotowy okop.

Na nasypie zobaczyli sylwetki żołnierzy z łopatami, którzy dla nich przygotowali stanowisko.

– Wyłącz silnik.

Zrobiło się cicho. Sierżant zdjął hełmofon, wyszedł z wieży na pancerz i powiedział półgłosem:

– Zdążyliśmy. A tutaj, jak u mamy w domu. Fizylierzy gwardii osłonią wam boki. Możecie być pewni, że żaden grenadier z panzerfaustem nie podlezie. Po tamtej stronie przesieki, gdzie próchno świeci, stoi nasze działo.

Z tyłu za grzbietem pagórka dwa moździerze. A przed nami, prócz fryców, już nie ma nikogo...

Słuchając przewodnika, Janek przypomniał sobie to, co mówił dowódca brygady: „Gdzie my, tam granica ojczyzny”. Dopiero teraz zrozumiał sens tych słów – wolna Polska sięga na przesiece do pnia spróchniałego, przy którym stoi radzieckie działo, do okopu ich czołgu. Na przedzie jest wąski pas ziemi niczyjej i dalej na zachód hitlerowcy. Jeśli odpędzą ich choćby o sto metrów – powiększy się wyzwolony kraj, jeśli zaś cofną się – ubędzie ojczyzny. Oto odpowiedzialność, którą niosą jako czterej towarzysze pancerni. Przyszło mu do głowy, że może nie tylko czterej, bo przecież Szarik jest także członkiem załogi. Uśmiechnął się i pogłaskał psa po karku.


11. W zasadzce

Głęboki, prostokątny wykop osłaniał wóz z przodu i boków do wysokości podstawy wieży. Lufa sterczała o dwie dłonie nad przedpiersiem. Wasyl obrócił ją w lewo, w prawo sprawdzając pole ostrzału.

Janek zdjął erkaem z uchwytów, wyśliznął się ze swego miejsca, przewiesił przez plecy torbę z zapasowymi magazynkami.

– To ja wyjdę. Tam na dole nie mam co robić, wyjdę i będę was ubezpieczał.

Wasyl pomyślał, że na swym miejscu w czołgu chłopak byłby bezpieczniejszy niż gdziekolwiek indziej. Nie miał prawa jednak zatrzymywać go, nie miał prawa pozbawiać stanowisk piechoty dodatkowej lufy kaemu i celnego Strzelca.

– Zaczekaj – odpowiedział – przecież nie wiesz dokąd iść. Zawołam Czernousowa.

Sierżant położył chłopcu rękę na ramię i poprowadził Kosa w ciemności za czołg, a potem rowem łączącym do okopu, przy lewej burcie wozu.

Stanowisko było przygotowane starannie, wyryte głęboko, półksiężycem zwrócone ku przodowi. Na przedpiersiu miało miejsce dla karabinu maszynowego, na dnie drewnianą skrzynię, żeby można było przysiąść czy położyć magazynki.

– Nie strzelaj pierwszy. Czekaj, póki ci nie powiem albo póki inni nie zaczną. To zasadzka. Podpuścimy ich blisko i dopiero wtedy.

Sięgnął ręką do twarzy ocienionej hełmem od góry, przygładził wąsy.

Ten ruch również wydał się Jankowi dziwnie znajomy. Zrobił pół kroku, żeby się lepiej przyjrzeć, ale nie zdążył, bo telefonista siedzący gdzieś tuż obok, chyba na dnie okopu, powiedział:

– Wołga słucha... Rozumiem, oddaję zero czwartemu.

Sierżant odwrócił się, pochylił i wziął słuchawkę.

– Ja zero czwarty... Tak, „Odyńce” w lesie... na miejscu... Tak, gotowi.

Kos ustawił swego diegtiarowa i rozejrzał się. Wiele nie widział, bo mrok był gęsty. Tyle tylko, co z dołu mógł dostrzec na tle nieba: sosny wysokie po obu stronach jak ściany ulicy, a na wprost przesieka nie szersza niż trzydzieści metrów i przodem przestrzeń wolna, jakby karczowisko, bo piach gdzieniegdzie jaśniejszymi plamami majaczył. Dalej, za karczowiskiem, obrys przeciwległej ściany drzew, ostry jak skalna, postrzępiona grań.

Stanowiska były na płaskiej górce, w połowie zbocza, teren opadał w stronę przeciwnika. Za lasem na wprost kotłował pożar, iskry wyskakiwały garściami ponad drzewa i od nich jeszcze ciemniej robiło się dołem. W okopie gorzko pachniało przeciętymi korzeniami i przywiędłą trawą, a z prawej, od czołgu, metalem i oliwą.

Dość długo trwał samotnie. Doczekał się wąskiego, stromego księżyca na nowiu, który z trudem przepełzał między gałęziami sosen w lewo od przesieki. Artyleria i moździerze hałasowały po bokach i z tyłu, ale leniwie jakoś, niespiesznie.

Zaskoczył go nagły gwizd, wybuchy na karczowisku. Trysnęło zrazu chyba sześć czy więcej błysków, a potem jeszcze raz, już bliżej. Patrzył osłupiały, przestraszony, nie wiedząc co robić, i dopiero telefonista chwycił go z tyłu za rękę, pociągnął na dno okopu. Janek zdążył jeszcze złapać karabin maszynowy, zasłonić lufę, żeby piachu nie nasypało. Gromy pocisków tłukły tuż obok, w powietrzu furczały i chichotały odłamki, lecz wkrótce wybuchy przeszły dalej za okop, na szczyt wzgórza.

– Wstawaj. Przenieśli ogień – szturchnął go znowu telefonista.

Śmierdziało trotylem i spalenizną, gdzieś w lesie tlił się we mchu ogień.

– Smotri – radziecki żołnierz wskazał dłonią nad przedpiersiem.

Janek przymrużył oczy, wpatrywał się w mrok i tam, gdzie księżyc sięgnął już światłem na karczowisko, dostrzegł niewielkie, rozmazane ruchem, pojawiające się i niknące sylwetki. Było ich coraz więcej, ukazywały się coraz bliżej.

Postawił karabin maszynowy na poprzednie miejsce, szarpnąwszy zamkiem wprowadził nabój do lufy.

– Nie strzelaj – szepnął telefonista.

Janek spostrzegł, że tamten ma słuchawkę przywiązaną taśmą do głowy i podpiętą paskiem od hełmu, a rękami repetuje karabin.

Artyleria wciąż tłukła w garb wzgórza poza nimi, pociski z ostrym gwizdem przenosiły tuż nad okopem. Kosowi zdawało się, że czuje na twarzy ich podmuchy. Nie mógł opanować lęku i za każdym razem przysiadał, wtulał głowę w ramiona.

Po lewej, w głębi lasu zerwała się gwałtowna strzelanina – odróżniał suchy łoskot karabinów, grzechotanie pistoletów maszynowych, pracowity stukot maksymów i szybkie serie niemieckich kaemów. Dźwięcznym, wysokim głosem huknęła czołgowa armata.

W tej samej prawie chwili z lasu za porębą wytrysnęła skośnie rakieta i ostry, rażący oczy blask zalał wszystko wokoło. Przysiedli obaj na dnie okopu, ale i tutaj dosięgło ich martwe światło.

– Jołki-pałki! – wrzasnął nagle telefonista. – To ty? Jechał, jechał i dojechał. A gdzie twoja sobaka, pamiętasz, jak kawał mojej szynieli urwała?

Muszę uważać, bo płaszcza nie mam, to mi teraz nogi poobgryza.

– To ty, Fiodor? – ucieszył się Janek. – O rany! – patrzył na uśmiechniętą, pucołowatą twarz żołnierza, tego samego, z którym jeszcze na Syberii stoczył walkę o miejsce w wagonie.

W powietrzu zawisła druga rakieta, opadała z wolna, a tamten mówił szybko, spiesząc się, by skończyć, póki nie zgaśnie.

– Jołki–pałki, aleśmy się spotkali, co? Pamiętasz, jakeś mnie bykiem zaprawił? Aż mnie w dołku ścisnęło, kiedy cię teraz poznałem... Naszych już wszystkich tu nie ma. Dowódca zginął podczas forsowania Wisły, ale w tej kompanii ja i sierżant, pamiętasz, ten z wąsami...

Światło zgasło i nagle usłyszeli groźny, niski ryk kilku silników.

– Potem pogadamy. Teraz zaraz fryc do ataku polezie.

Przez chwilę nie było nic widać, tylko coraz ostrzej wyły silniki. Strzeliła czerwona rakieta, zachwiały się czuby drzew na linii horyzontu i w księżycowe światło wyszły czarne, kanciaste pudła sunące szybko przed siebie, rosnące ku górze i wszerz. Między nimi pojawiły się sylwetki biegnących, nakryte głębokimi hełmami.

– Agoń! – powiedział raczej, niż krzyknął Czernousow.

Ocknął się las. Błyski wystrzałów zamigotały między pniami i nad przedpiersiem okopu. Janek słyszał ich warkot, wybierając cel dla kaemu, a potem tamte dźwięki znikły i całym ciałem czuł łoskot krótkich serii, drganie swego diegtiarowa podobne do trzepotu wyjętej z wody ryby. Widział błysk u wylotu lufy i czerwone kreski smugowych pocisków, które dziś rano starannie, co piąty układał w magazynkach. Gdy dostrzegał, że czerwony drut smugi przechodzi przez sylwetkę, gdy cel znikał, przenosił lekko lufę i znowu naciskał spust.

Za plecami raz po raz stęknęły dwa moździerze, wyrzuciły ku niebu gwizd wycichający u szczytu łuku. Miny znieruchomiały jakby na moment, przeważyły i potem opadły ku ziemi gwiżdżąc coraz złośliwiej, trysnęły płaskimi rozpryskami ognia po karczowisku.

Na lufach niemieckich czołgów zapaliły się błyski. Urywane gwizdy i wybuchy napełniły przesiekę, ścięte drzewo pochyliło się zrazu niechętnie, a potem coraz szybciej padając, runęło na ziemię.

Wozy Niemców wciąż rosły ku górze. Przestały być niekształtnymi pudłami. Janek widział garb peryskopu na przednim pancerzu, grzyb u końca lufy. Zaciśnięty w dłoniach karabin maszynowy spłoszył mu się w nerwowej serii i zamilkł, wystrzeliwszy ostatni nabój. Zmieniając spiesznie magazyn pomyślał: Czemu nasi milczą?

Huknęła radziecka armata po lewej i w sekundę później odpowiedział jej wystrzał ukrytego w okopie T-34. Na pancerzu niemieckiego czołgu wpełzającego w przesiekę trysnęły dwa ogniki i zgasły. Wóz sunął dalej, ale teraz bez przerwy, raz po raz, jak dwu tęgich chłopów, walili na przemian to gwardziści, to Wasyl ze swej wieży. Nie wiedzieć po którym wystrzale buchnął wysoki płomień nad czołgiem, skłębił się u szczytu, okrył kapturem z czarnej sadzy. Paliwo z rozprutego zbiornika trysnęło na boki i wóz, rzekłbyś stodoła po żniwach, zaświecił jak pochodnia.

Światło zalało całą porębę. Zobaczyli dwa inne zawracające wozy i uciekających skokami grenadierów. Janek gonił ich ogniem, krótkimi warknięciami kaemu zatrzymywał w biegu. W płonącym czołgu poczęła wybuchać amunicja i wreszcie wieża dźwignęła się, zwaliła na ziemię.

Sierżant, przeciskając się obok, położył rękę na ramieniu Kosa i krzyknął:

– Dawolno, wystarczy, oszczędzaj amunicję.

Nie zatrzymawszy się, podbiegł do czołgu i zastukał kolbą o pancerz.

– Nazad!

Wóz tyłem wypełznął i prowadzony przez Czernousowa odszedł przeszło sto metrów do tyłu. Równolegle doń cofali się piechurzy, pomagając ciągnąć działo artylerzystom. Przed samym grzbietem dotarli do okopów i znowu zajęli stanowiska.

– Czemu my się cofamy? Nie rozumiem – spytał Janek pucołowatego Fiodora.

– Poczekaj trochę, zaraz zrozumiesz.

– Janek, Janek! – usłyszał obok siebie głos Grzesia.

– Tutaj. Co się stało?

– Nic, Wasyl tylko kazał zobaczyć, gdzie jesteś. Szarik tęskni za tobą, skomli, zębami za nogawki mnie chwyta. Chodź z powrotem do wozu.

– Zostanę.

– Tak przypuszczałem. Przyniosłem ci nowe magazynki. Daj puste, to podładuję, bo nudno mi tam na dole i nie mam co robić, jak wy wojujecie.

Ledwo Saakaszwili zniknął w ciemności, odezwała się niemiecka artyleria. Ogień nie wędrował jak przedtem po lesie, nie szukał, lecz od razu spadł zbieżnym snopem na ich poprzednie stanowiska. Pociski rwały głębokie leje, karczowały drzewa, ścinały czuby sosen.

Trwało tak może pięć minut, może dziesięć (czas w bitwie biegnie nierównomiernym krokiem) i znowu na przeciwległej ścianie lasu pojawiły się czołgi, znowu poszła za nimi tyraliera grenadierów, siejąc przed siebie kulami. Gdy od opuszczonych okopów dzieliło ich kilkadziesiąt metrów, gdy rozerwały się pierwsze ciśnięte przez Niemców granaty, zasadzka odpowiedziała ogniem z nowego miejsca. Pancerniacy i artylerzyści bili znowu na przemian, jak młotem po kowadle, zapalili drugi czołg.

W chwilę potem płomień oślepił Janka, bliski wybuch cisnął nim na dno rowu. Gdy podniósł się przecierając oczy z piachu, armata gwardzistów milczała, słyszał już tylko wystrzały Semena. Na granicy przesieki i poręby sunął czołg z długą lufą. Janek go dostrzegł i rozpoznał: „Pantera”. Krótką serią zmiótł dwa cienie biegnące obok. W tym samym momencie ogień trysnął na przednim pancerzu „Pantery” i zgasł. Czołg wykręcił gwałtownie w miejscu, po raz drugi dostał od Wasyla przeciwpancernym pociskiem i znieruchomiał.

Kos patrzył na niego czekając ognia, ale płomień nie buchał. Dostrzegł natomiast, jak unosi się właz i nagle z wnętrza wyskoczył człowiek, skrył się za pancerzem. Janek zrozumiał i przywarł policzkiem do kolby. Drugi i trzeci pojawili się jednocześnie i zostali skoszeni serią. Czwarty wysunął się dołem, zniknął za pniakiem, lecz potem nie wytrzymał, poderwał się do biegu i upadł po wystrzale. Piątego Kos nie zobaczył. Być może uciekł wcześniej, być może został wewnątrz wozu.

Po tym ataku ucichło. Przesunęli się znowu do przodu, na stare stanowiska; najpierw piechota, potem czołg. Rozkopywali zasypane przejścia, ściągali ostrożnie grube konary zasłaniające przedpole. Trzech żołnierzy zostało koło rozbitej armaty, by pochować artylerzystów.

Księżyc spieszył się, odchodził na zachód, opadając coraz niżej. Chłodne smugi powietrza spływające na ziemię i wilgotny zapach traw podpowiadały Jankowi, że świt niedaleko.

Z przeciwległej ściany za porębą przeterkotała seria, potem gdzieś bardziej w lewo błysnął czołgowy wystrzał i znowu przycichło. Nawet samoloty zdrzemnęły się na lotniskach, bo niebo było puste, bez dźwięku.

Pożar dogasał za borem. Sierżant podszedł do Janka i oparty plecami o ścianę okopu palił grubego skręta, kryjąc ognik we wnętrzu dłoni. Kiedy pociągał, schylał głowę i wówczas Kos widział jego twarz oświetloną czerwonawo od dołu.

– A ja cię nie poznałem po ciemku. Zresztą mundur ludzi zmienia.

Dopiero Fiedia, telefonista, powiedział mi, żeśmy znajomka spotkali. No i jak? Postawiłeś na swoim. Jesteś na froncie – sierżant jak zwykle pogładził dłonią wąsy. – A ja ci mówiłem, żebyś miał oczy otwarte. Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem... No, a jak, ojca znalazłeś?

– Nie, nie znalazłem... O was też się nie mogłem dopytywać, nawet nazwiska nie znałem.

– Czernousow. Łatwo zapamiętać, bo wąsy na twarzy mam jasne, a w nazwisku czarne. Powiedz, co u ciebie. Jak żyjesz, jak wojujesz?

Janek począł opowiadać o załodze, o brygadzie.

Niebo przed nimi zrobiło się granatowe, a za plecami jeszcze nie zaczynało różowieć, ale przejaśniało, nabrało odrobinę cieplejszej barwy.

Światła od niego szło niewiele, toteż usłyszał raczej, niż dostrzegł, że otworzył się właz czołgu i ktoś zeskoczył na ziemię. Popatrzył, schylając głowę – od dołu lepiej widać.

– Obywatelu poruczniku, tutaj – odgadł po ruchach.

– Janek? Gdzie sierżant?

– Jestem.

– Uważajcie. My zobaczymy, co w tej panterze. Może się uda skorzystać.

– Jasne, tawariszcz poruczyk. Zaraz powiem naszym, żeby nie postrzelili.

– Dobra... Pójdziesz ze mną Janek. Podpełzniemy. Ja pierwszy, a ty moim śladem.

– Ja pierwszy. Lepiej umiem po lesie.

– Zgoda, tylko ostrożnie.

Minąwszy czołg weszli między drzewa, skradali się od pnia do pnia, a potem przy skraju poręby wyciągnęli się na ziemi i długą chwilę nasłuchiwali.

Wrak czerniał nieruchomo o jakieś sto metrów przed nimi. Widać było wysoki zad. podcięty dołem i wysunięty ku górze, fragment obróconej wieży, a obok gąsienicę zwiniętą jak wąż, skręconą na bok. Bliżej nieco czerniały dwa wyrwane z ziemi pniaki i jasny lej po artyleryjskim pocisku.

Janek lekko unosząc głowę badał wzrokiem teren. Decydował w myśli, którędy będzie pełznął – pod cieniem kęp paproci, omijając lej po lewej stronie od pni. Obrócił się i dal znak Wasylowi. Porucznik skinął głową, że może ruszać.

Rozpoczęła się żmudna droga. Trzymając lufę erkaemu na lewej dłoni, Janek podciągnął naprzód kolano prawej nogi, wysunął prawą rękę, potem powoli przerzucił na nie ciężar całego ciała i znowu to samo, na odwrót: lewa noga podkurczona, wysunięcie lewej ręki razem z bronią, stopniowy przerzut ciężaru na lewy bok. W ten sposób przebył pół metra ze stu, leżących płasko przed oczyma.

Pełznął powoli, niespiesznymi ruchami, ale rytmicznie i wytrwale, tak jak go uczył Jefim Siemionycz, gdy podchodzili zwierza na zboczach Góry Cedrowej. Ziemię czuł całą powierzchnią ciała, wybierał miejsca płaskie, omijał zdradliwe suche sęczki, których w lesie pełno i łamią się nocą z trzaskiem podobnym do wystrzału. Starał się rozpłaszczyć jak najbardziej, głowę niósł tuż przy ziemi. Rośne źdźbła trawy lizały go po policzkach swymi mokrymi języczkami.

Nisko, tuż ponad nimi, świsnęła garść kul, zatrzepotała z tyłu po pniach.

Znieruchomiawszy słuchał, jak osypuje się wyschnięta kora. Wypatrzyli czy tylko przypadkiem? Po dłuższej chwili uniósł lekko głowę i końcem dłoni poruszył przed sobą wyschnięty krzak żarnowca. Zaszeleściły strąki. Cisza, a więc nie wypatrzyli. Hałasują, żeby się nie dać zaskoczyć, żeby nie zasnąć.

Na podeszwie buta poczuł dotknięcie ręki Wasyla – porucznik dawał mu znak, by pełznął dalej. Słusznie – pomyślał Janek – zwierzę by spostrzegło, ale człowiek nie jest tak czujny. Czołgał się znowu przed siebie, minął kępę paproci, potem pnie i wreszcie, czując już krople potu na czole, dotarł w cień czołgu. Przyległ za sterczącą z ziemi najeżoną gąsienicą, zatrzymał się na chwilę i ruszył dalej, robiąc miejsce porucznikowi.

Uniósł głowę, by popatrzyć, czy Semen jest blisko, i po drugiej stronie stalowych ogniw, tuż obok swej twarzy, zobaczył leżącego człowieka. Tamten był rozciągnięty na plecach, prawą rękę miał nienaturalnie wykręconą, podgiętą pod siebie, głowa dotykała traków i jasne włosy rozsypały się na metalu. Było dość widno, by na odległość kilkudziesięciu centymetrów zobaczyć jego młodą twarz, smużkę krwi w kąciku ust i ciemny ścieg idący skośnie przez pierś.

Janek poczuł gorącą falę krwi uderzającą do głowy i nagle zrobiło mu się mdło. To nie była tarcza ani sylwetka, to nie był biegnący grenadier na celowniku, lecz człowiek. Człowiek ubrany w obcy mundur.

Trzy kroki dalej widać było cień Wasyla, który podpełznął do samego pancerza, nasłuchiwał przytykając do niego ucho, a potem odwrócił się i szepnął:

– Osłaniaj.

Janek zebrał wszystkie siły, wysunął karabin maszynowy przed siebie i strzegł przeciwległej ściany lasu. Kątem oka widział jednak, jak Wasyl dobywszy noża chwycił go w zęby, sięgnął rękami wysokiej burty czołgu, podciągnął się na niej, jednym skokiem dopadł wieży i przez otwarty luk, głową na dół, wśliznął się do wnętrza. Uczył ich wszystkich tej metody wchodzenia do czołgu, podczas której ciało nie odrywa się od pancerza, lecz przylega doń, jak ślimak do liścia.

Prócz szumu krwi w skroniach, prócz bicia własnego serca Janek niczego nie słyszał. Panowała cisza. Zdawała się trwać bardzo długo, ale być może upłynęło zaledwie 30–40 sekund, gdy wewnątrz czołgu rozległo się postukiwanie w pancerz: raz-dwa-trzy, przerwa, raz-dwa-trzy, przerwa, raz-dwa-trzy.

– Właź – usłyszał szept. – Podaj erkaem.

Janek przesunął bezpiecznik, podkradł się do wozu i osłonięty jego pancerzem od strony wroga, przekazał najpierw broń, a potem sam wspiął się na górę.

– Skacz.

Wzorem swego dowódcy, głową w dół, rzucił się we właz, prosto w ramiona Wasyla, który chwycił go w locie i postawił obok siebie.

– Nikogo. Pusty, ciepły jeszcze...

Janek zachwiał się na nogach, oparł plecami o działo. Pot chłodził mu czoło, spływał kroplami po plecach.

– Co z tobą?

– Niemiec.

– Gdzie?

– Zabity, koło gąsienicy.

– W porządku. Martwy nikomu krzywdy nie zrobi – burknął porucznik.

– Ale to ja go z erkaemu, przez pierś... I teraz leży tam, młody taki, z jasnymi włosami.

– Rozumiem – westchnął Wasyl i chwilę milczał. – Nie my zaczynaliśmy tę wojnę i nie wy. Oni zaczęli. Pamiętaj o twojej matce, o Majdanku, o pluszowym misiu z urwaną łapą i wykłutym okiem...

Przypomnimy sobie, że to ludzie, jak skończymy, jak odbierzemy im broń.

Teraz nie wolno – tłumaczył miękkim głosem, a potem, bez żadnego przejścia, dodał ostro i twardo: – W dole, obok siedzenia mechanika znajdź właz desantowy i otwórz. Jak otworzysz, powiedz.

Janek, macając dłońmi w ciemności, szukał długo. Słyszał, jak Wasyl szczęka armatnim zamkiem, sprawdza jego działanie.

– W porządku – mruknął. – No, jak tam u ciebie?

– Zaraz.

Trafił wreszcie ręką na uchwyt, odepchnął okrągłą stalową tarczę i wsunąwszy głowę w otwór sprawdził, czy jest prześwit, czy można tamtędy wyleźć.

– Gotowe.

– Szykuj teraz pociski, tak żebyś je miał pod ręką.

Czołg widać długo był w walce, bo obmacawszy uchwyty, sprawdziwszy skrzynki na podłodze, znaleźli tylko dwadzieścia jeden. Przeliczyli raz jeszcze, zrywając kapsle bezpieczników.

– Dwadzieścia jeden.

– No to spróbujemy. Popatrz jeszcze, jak dostał, bo potem nie będzie czasu – Wasyl pokazał Jankowi dwie przestrzeliny.

Podkalibrowy przebił obie burty. Jeden otwór był błękitny, a w drugim, wejściowym, różowiało już niebo na wschodzie. Znowu od strony Niemców zaterkotał karabin maszynowy i zgasł. Przywarli obaj do peryskopów. Chwilę trwała cisza, a potem między drzewami trysnęły prawie jednocześnie dwa błyski i echo rozniosło po lesie huk armatnich strzałów.

– Dobra nasza, wyszli jak na zamówienie – powiedział Wasyl niespodzianie głośno i rozkazał: – Ładuj!

Teraz nie mieli po co się kryć. Kręcąc naraz obiema przekładniami, porucznik dźwignął długą lufę, obrócił ją w stronę, skąd padły strzały, i z twarzą u celownika czekał na trzaśnięcie zamka.

– Gotowe – powiedział Kos, dociskając rygiel i odskakując pod pancerz.

Odrzut targnął lufą. Oporopowrotnik cofnął ją na miejsce, z odryglowanego zamka z brzękiem wypadła dymiąca łuska.

– Ładuj!

– Gotowe!

– Ładuj!

– Gotowe!

Walili raz po raz, nie żałując pocisków. Po jednym z odskoków Janek dopadł na moment peryskopu i zobaczył, że przed nimi, spomiędzy drzew, snują się długie jęzory ognia.

– Dostał?

Gdy znowu brzęknęła pusta łuska, Wasyl odpowiedział:

– Dostał.

Janek liczył w myśli wystrzały: szesnasty... siedemnasty... Po dziewiętnastym wrak jęknął i drgnął. Wstrząs był tak silny, że Kos ledwo nie uronił pocisku.

– Dostaliśmy. Ale pancerz dobry, rykoszetem poszło – krzyknął Semen. – Ładuj szybciej.

– Przedostatni.

Wasyl odpalił i nacisnąwszy spust karabinu maszynowego wypruł długą serię aż do samego końca taśmy.

– Ładuj ostatni i wiej dołem, ale już.

Janek zaryglował zamek i nie czekając odpalenia skoczył na dół.

Przypomniał sobie jeszcze o karabinie maszynowym przedniego strzelca, więc wymacał uchwyty MG, przesunął lufę jak najdalej w prawo i nacisnąwszy spust siał na oślep przed siebie, póki starczyło amunicji.

Potem zwinął się tak jak chłopcy, którzy chcą fiknąć koziołka, oparł barki na odchylonej płycie włazu i ześliznął się po niej na ziemię. Przekręcił ciało na brzuch, wypełznął szybko spod wozu, zatrzymał się dopiero w głębokiej koleinie wyrytej gąsienicami. Obróciwszy głowę spoglądał za siebie.

Oddychał szeroko otwartymi ustami, chłonąc łapczywie powietrze wilgotne i czyste; wydychał smród prochu, który go dusił we wnętrzu pantery.

Nagle zmartwiał ze strachu: przez górny właz i przez szczeliny pod wieżą począł wysnuwać się ciemny dym. A więc jednak zapalili. Szarpnął się na ratunek, ale już spod wozu wyjrzała głowa, potem ramiona Wasyla i porucznik opadł tuż obok niego na ziemię.

– Ech, to wojaka. To ja mam nosić za tobą erkaem? – podał mu broń do ręki. – Wiejemy.

Las od strony Niemców osnuty był dymem. Radzieccy piechurzy pruli z automatów i karabinów maszynowych. Jeleń i Grześ osłaniali powrót kolegów ogniem z czołgu. Nie pełzli więc, lecz długimi skokami, od zasłony do zasłony przeskoczyli pustą przestrzeń, dopadli drzew i za murem pni wrócili biegiem do okopu.

– Czysta robota – powitał ich sierżant Czernousow. – Aleście mieli szczęście, że tamci akurat wyleźli na przedni skraj. Już się trzy czołgi na was piszą i jeden na naszych artylerzystów.

Podpalona przez Semena pantera dymiła coraz gęściej, zasnuwała czarnymi kłębami porębę i wreszcie buchnęła jasnym płomieniem. Jakby na ten sygnał przygasła strzelanina po obu stronach frontu.

W górze niebo było już jasne, na wschodzie zbladła czerwień, lecz promienie słońca opornie przebijały się przez dymy.

– Wasyl, o erkaemie nie powiesz? – szepnął Kos.

– Nie powiem – równie cicho odpowiedział porucznik.

– Nie mów.

Janek czytał uznanie w oczach sierżanta, stojącego obok nich w okopie, lecz tego było mu mało. Chciał się pochwalić jeszcze temu drugiemu żołnierzowi, który go pamiętał od jesieni zeszłego roku, od czasu gdy w waciaku i rękawicach z jenota jechał do armii, mając jako jedyne skierowanie strzęp gazety i jako jedyną rekomendację tygrysie uszy schowane w kieszeni na piersiach. Chciał się pochwalić przed pucołowatym Fiedią, znajomość z którym zaczęła się od bitki, zapytać go, czy i teraz uważa, że nie powinien być na froncie, że należy go odesłać do domu. Zza ramienia sierżanta wyjrzał w stronę zagięcia okopu.

– Dokąd poszedł telefonista?

Sierżant nie odpowiedział. Cofnął się parę kroków, gdzie na dnie rowu zieleniał jakiś kształt. Przyklęknął, uniósł brezentową pelerynę. Janek zobaczył bladą twarz Fiodora z niebieskimi cieniami pod oczyma.

Czernousow wyjaśnił:

– Jak zaczęliście bić z działa, to on się wychylił na przedpiersie.

Mówię mu, złaź, a on powiada: „Zobaczę, jak wojuje ten paryń, co mnie bykiem zaprawił”. Niemcy wam odpowiedzieli i dostał odłamek pod serce.

Janek patrzył, szeroko otwierając oczy, i zdawało się, że nie pojmuje treści słów.

– Jak to tak? – spytał.

– Właśnie tak, proste.

Czując łzy napływające pod powieki, chłopak odwrócił twarz.

– Kapral Kos do wozu – rozkazał Wasyl i mijając go w okopie szepnął: – Otrzyj policzki, gwardia patrzy.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю