355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 55)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 55 (всего у книги 58 страниц)

Wróg nie ustępował, nie milczał. Błysnęły gęste ognie zaporowe, szczeknęło kilka armat przeciwpancernych, za jazgotały diunie serie z bunkrów, z ufortyfikowanych folwarczków, z wkopanych w ziemię czołgów.

– Topola na wprost, prawdo dziesięć, działo... – dowodził Kos.

– Jest działo – naprowadził Jeleń lufę.

– Gotowe – zameldował o załadowaniu Pawłow.

– Ognia!

Padł wystrzał i Grigorij natychmiast zmienił kierunek, by zejść z linii celowania, jeśli ktoś do nich mierzył. Spocony, ciężko oddychający Wichura oczyszczał drogę krótkimi warknięciami kaemu.

Bili gęsto. Między jednym wystrzałem a drugim Pawłow ledwo nadążał zerknąć w peryskop. Spostrzegł jednak, jak czołg sąsiedni wjechał na minę, zginął w chmurze wybuchu, stanął w wiśniowym płomieniu.

Zagwizdał ciężki granat moździerzowy. Bliska eksplozja wstrząsnęła czołgiem. „Rudy” toczył się dalej, lecz kapitan spostrzegł w dole za sobą smużkę dymu przenikającą do wnętrza.

– Gorim – zameldował.

– Za osłonę – rozkazał Kos.

Saakaszwili posłusznie zjechał w stary okop, osłonięty od zachodu resztką ściany dawno rozbitego domu. Nim zdążył stanąć i silnik wyłączyć, Pawłow już zerwał gaśnicę, otworzył właz i nie bacząc na świst serii skoczył w górę, stoczył się po pancerzu.

Za wieżą, po żaluzjach nad silnikiem pełzał ogień. Pawłow uderzył kranem i skierował nań strumień piany.

Przez przedni właz wyskoczył Grigorij, również z gaśnicą w rękach, ale już jej nie musiał używać.

– Zgaszone! – zawołał do wnętrza wozu.

– Pomóc wam? – pytał zdyszany major, nadbiegający z paroma piechurami, z których jeden dźwigał batalionową radiostację.

– Nie, spasibo – podziękował Pawłow.

„Rudy” zagrzmiał armatnim wystrzałem, bił z wieżowego kaemu, wspierając z miejsca natarcie.

– Jak będziecie mogli ruszyć – rozkazał major – jedźcie nad Łabę, na sam brzeg.

Piechurzy pobiegli dalej, a Pawłow i Saakaszwili ścierali pianę, strącali szare płaty na ziemię.

– Byle uchwyt powietrza oczyścić – mruczał Gruzin – reszta się spiecze, wyparuje.

Nim dwie minuty minęły byli gotowi.

– Puść mnie swoim włazem – rzekł Iwan do Grigorija, pokazując na wieżę czołgu. – Ostro strzelają i mogliby pod sam koniec krzywdę zrobić.

– Jak tam? – pytał wchodzącego Wichura spływający potem. – Bo tu duszno.

– Wsio normalno – odrzekł kapitan. – Czerez czas rybu bendziesz w Łabie łapać.

Silnik zapalił bez trudu. Cofnęli się z okopu i poszli pełnym gazem naprzód, lecz ledwo dognali tyralierę, ledwo trzy pociski odpalili, cele nagle zgasły i białe płótna na drągach rozjaśniły horyzont.

– Naszykowane mieli czy jak? – zdziwił się Janek.

Piechota zgarniała jeńców. Czołgi, a wśród nich „Rudy” omijały te zielonkawe stada i z otwartymi włazami szły tyralierą w stronę coraz wilgotniejszej zieleni. Przez okryte młodymi liśćmi gałęzie błysnęła woda i Pawłow powiedział:

– Elba.

– Po polsku, Łaba – dodał podporucznik Kos.

– Nie wiem jak wy – odezwał się Wichura – ale ja buty już zdjąłem.

Wichura wytaszczył z czołgu siedzenie, ułożył je na czterech kamieniach i moczył nogi w ciepłej przybrzeżnej płyciźnie, trzymając w garści kawał solidnego drąga, który pełnił obowiązki wędki. Moczył się sznurek przywiązany do termosowego korka zamiast spławika.

Coraz mocniej przygrzewało słońce. Mundur kaprala wisiał na wierzbowych gałęziach, obok niego flaga państwowa, a pod krzakiem wietrzyły się buty.

Parę kroków dalej, w cieniu potężnej kępy wikliny przyległa na brezencie reszta załogi. Ponieważ skończyła się wojna, nie mieli chęci ani czołgu myć, ani lufy czyścić. W ogóle nie wiadomo było, co robić. Opalali się, odpoczywali pogadując leniwie.

– Ryba pierwsza – twierdził Janek.

– Oberkommando der Wehrmacht – przeczył mu Gustlik.

– Ryba.

– Zaś ale. Jo ci powiadom, że Oberkommando prędzej się podda.

– O co zakład?

– O co?... Jak wygram, to dasz przepustka do Ritzen.

– Sam nie mogę. Generał by musiał. Tak ci tęskno?

– Coś mi się cni – przyznał Ślązak z westchnieniem – i do Honoraty, i do domu. Niedługo cztery lata, jak żech ojców nie widzioł.

– Jak wygram, ty będziesz tego kiełbia skrobał, patroszył i smażył.

Podsunęli splecione ręce Pawłowowi, żeby przeciął zakład. Grigorij myślał, że to jemu, i razem z kapitanem uderzył z góry. Na sekundę połączyły się dłonie wszystkich czterech, przypominając dawne czasy nad Oką. I dwa lata od tamtej pory nie minęły, lecz ile się zdarzyło, ile zmieniło, jak wiele już nigdy nie wróci. Spadła na nich zaduma i lekki cień smutku. Nie wiedzieli, co teraz dalej będzie.

Saakaszwili wciągając buty oświadczył:

– Pójdę do szosy, może się czego dowiem.

– Idź.

Kos też wstał, wlazł boso na czołg.

– Czekaj – odsunął na bok Szarika wartującego na wieży.

Przestępując z nogi na nogę, bo rozgrzany metal parzył w stopy, zdjął krzyże Virtuti i Walecznych z radiostacji. Wrócił na brezent i zaczął czyścić je szmatką.

– Nie, ja już nie – odpowiadał Pawłow na pytanie Gustlika, którego Janek nie słyszał. – Nawet metal wielokrotnie obciążany do granic wytrzymałości ulega zmęczeniu, a co dopiero człowiek. Parę tysięcy razy wygrywałem pojedynki z minami. Na przykład po wyzwoleniu Warszawy, na ulicy Szucha... – urwał, zamyślił się i niechętnie trzepnął dłonią po rozgrzanym brezencie. – Nawet opowiadać, nie mam ochoty. Niech inni rozminowują, a ja będę przechodził ulice tylko na skrzyżowaniach, będę pił przegotowane mleko i zawsze nosił szalik, żeby się nie przeziębić. My uże porabotali...

Kos nie zgadzał się z tym, co mówił saper, a nawet pomyślał, że Iwan tak tylko gada, by ciężar z serca zrzucić. Postanowiwszy zmienić temat, zagadnął:

– Dokąd teraz, towariszcz kapitan?

– Kiedy?

– Teraz. Zaraz – powtórzył Gustlik, myśląc o tym samym co Kos. – Wojna się kończy.

– Zaraz do swojej jednostki. Pewno jeszcze na miesiąc czy dwa poślą na komendanta miasta, bo znam język, a zaraz potem – do Nowosybirska.

Do swoich. Pokazywałem wam przecież zdjęcia.

– Jo bych jeszcze raz popatrzył – rzekł Jeleń.

Ostrożnie wziął fotografię, przyglądał się chłopcom i okrągłolicej uśmiechniętej kobiecie, kręcił głową. Raz i drugi otwierał usta, jakby chciał spytać, ale nie mógł się zdecydować, i dopiero za trzecim razem powiedział nieśmiało i po cichu:

– Trudno takich synków zmajstrować?

– Nawet się nie spostrzeżesz – odrzekł poważnie kapitan – a już będziesz miał, już ci na głowę wejdą.

– Szkoda – stwierdził Kos.

– Czego?

– Pięć dni się znamy i powiadacie: do domu.

– Nie wojowało nam się źle – dodał Jeleń. – I we wodzie, i w ogniu.

Wyście dziś „Rudego” uratowali...

– Też do was jak do braci przywykłem – przerwał Pawłow, żeby podziękowań nie słuchać.

Nieruchomy do tej pory Wichura skoczył nagle na równe nogi razem z wędką.

– Ryba? – spytał Kos z nadzieją w głosie.

– Jadą! Do nas jadą! – wołał kapral.

Jednocześnie wsadzał bosą nogę w but, wkładał mundur i zaczynał przywiązywać flagę do drzewca, które mu służyło za wędkę.

– Kto jedzie?

– Ochajtnijcie się trochę, jak pragnę szczęścia, żeby wstydu przed obcymi nie było.

Kos skoczył na czołg, z wysokości Szarikowego posterunku zobaczył spory ponton gumowy, podpływający z przeciwległego brzegu rzeki. Prąd znosił go na kępy wikliny, wśród których stał „Rudy”. W łódce siedziało trzech amerykańskich żołnierzy: na dziobie Murzyn czarny jak noc sierpniowa, przy wiosłach młody chłopak z krótko ostrzyżoną czupryną i na rufie starszy nieco kapral z wąsikiem.

Wilczur szczeknął na obcych. Oni go też spostrzegli, zagadali wszyscy naraz, roześmieli się i ten młody mocniej pociągnął piórami. Jeszcze chwila i gumowana tkanina zaszurała po piachu. Wszyscy trzej wyskoczyli na brzeg, wyciągnęli ponton i zatrzymali się niezdecydowanie.

Naprzeciw stali nasi czterej, już w mundurach i butach, tylko Gustlik z przepraszającym uśmiechem na twarzy dopinał haftki pod szyją. Pies siedział przy nodze Janka i przekrzywiając łeb patrzył uważnie.

Chwilę trwało milczenie. Gdy Kos już otwierał usta, to i ten młody Amerykanin, otrzymawszy od kaprala kuksańca, zaczął się wykrzywiać jak po zjedzeniu niedojrzałej cytryny i wreszcie wyrzucił w przestrzeń dźwięk podobny do pisku skwarek na patelni.

– Ssstrasswujcze.

Szarika i Jelenia zdumiały te dziwne dźwięki, ale Pawłow zrozumiał i przypomniawszy sobie szkolną angielszczyznę, odpowiedział uprzejmie:

– How are you?

Roześmieli się wszyscy naraz. Murzyn pierwszy wyciągnął dłoń i zaczęli ściskać ręce, poklepywać się po ramionach i krzyczeć jeden przez drugiego:

– Nazi kaputt.

– Victory!

– Russia, America, popieda! – wolał ten młody, któremu się zdawało, że coś niecoś po rosyjsku potrafi.

– Pobieda – poprawił Pawłow.

– Peace – mówił kapral, potrząsając ręką Gustlika – all world peace.

– Puść ta ręka, bo urwiesz. Jaki pic? – zniecierpliwił się Jeleń.

– Pis – podpowiedział Janek – czyli żeby był pokój na całym świecie.

– Skąd po polsku mówisz? – niespodzianie zagadnął amerykański kapral.

– Mnie będziesz pytał, amerykański faronie, skąd jo po polsku umiem? – nie na żarty rozzłościł się zaskoczony Gustlik. – A ty skąd?

– Ja Ohio, ale moja matulka miała farmeckę malućką kole Nowego Targu.

– Tak zaroz gadej. Dej tu ten głupi dziób! – otworzył ramiona Gustlik.

– To aże nad Łabę musieli my przyjechać – wydziwiał między jednym a drugim pocałunkiem z dubeltówki – coby się spotkać...

– Ty Polak? Polak? – przybysz tykał palcem w piersi Wichury i Kosa. – Ty?

– Ruski – odpowiedział mu Pawłow – Russian.

– He is Russian, and they all are my countrymen – wyjaśnił swym współtowarzyszom, że poza jednym Rosjaninem to reszta sami rodacy.

Podczas tych pogwarek Wichura się zakrzątnął, rozłożył na błotniku czysty ręcznik, postawił butelkę, chleb i otwartą puszkę konserw, jedną ze spłaszczonych wybuchem na stacji berlińskiego metra.

– Silwuple – zapraszał gestami i kubki do pełna nalewał.

– Polska wódka? – Przepytywał kapral i tryumfalnie oznajmił kumplom: – Polish vodka.

– No, a jak żeś chcioł? – potakiwał Gustlik. – To jest tata z mamą, czyli spirytus i woda.

Amerykanie jako goście wzięli do ręki wszystkie naczynia.

– Friendship – rzekł Murzyn.

– No more war – dodał młody.

– Żadna wojna, tylko przyjaźń – przetłumaczył kapral z Ohio.

Wychylił haustem, a tamci dwaj poszli za jego przykładem. Płyn sparzył gardła, przerwał oddech i nieprzywykłym oczy na wierzch wysadził.

– Mocna – podoficer pierwszy był w stanie rzec słowo.

– Trza coś przegryźć – doradził Gustlik.

– Na taki upał warto byłoby coś lżejszego – mruknął niechętnie Janek.

– Swojej nie macie? – zagadnął Wichura. – Łyski?

– Nie, no whisky – z żalem stwierdził kapral – ale beer mamy. – Piwo. Harry, give some can.

Pobiegli obaj, przynieśli dwie blaszane puszki i zręcznie je dziurawiąc naleli pełne kubki.

– Teeechnika – rzekł z podziwem Wichura stukając palcem w blachę.

Amerykanie już po pierwszym toaście stali się odrobinę weselsi i ruchy teraz mieli szersze niż trzeba. Nasi sączyli ze smakiem piwo, zdmuchując delikatną piankę. W tym czasie amerykański kapral, który zdążył sobie nalać i szybciutko wychylić dodatkowe pół kubka, zaczął filozofować:

– Tu Ruskie, tam Amerykany, a Polaki i tu, i tam – pokazał na oba brzegi Łaby. – Lubię was, chłopaki, a kiedy wrócę i matuleńce powiem...

– Cheerio! – zachęcił Murzyn, pokazując białe zęby na czarnej jak heban twarzy.

– Ja was lubię i chcę mieć pamiątka na dzisiejszy dzień.

Kapral chwycił Gustlika za guzik, oglądał orzełka i nie wypuszczając go z palców, spytał:

– Można?

– Po co ci? – zdziwił się Jeleń, ale widząc smutną minę tamtego, dobył z kieszeni scyzoryka i uciął. – Bier.

Wzruszył się amerykański Polak, urwał sobie guzik od munduru i podał Jeleniowi.

– Bierz.

Młody i Murzyn, spostrzegłszy kapralskie zabiegi, zrobili to samo, wpychali naszym w ręce okrągłe pamiątki. Czarny chwycił Wichurę za guzik i usiłował oderwać.

– Czekaj, Bwana Kubwa, nie rwij, sam dam! – wrzasnął Franek z angielskim akcentem i dobywszy z kieszeni garść guzików, porozdawał Amerykanom.

Najmłodszy z gości podarował Kosowi scyzoryk. Janek sięgnął do czołgu, odszukał w plecaku swe stare rękawice z jenotowego futra i bez słowa mu wręczył.

– Ou!... – zawołał tamten.

Oburącz potrząsnął ręką Kosa i prawie łzy miał w oczach, gdyż nie potrafił powiedzieć, jak bardzo jest wdzięczny.

– It’s your dog? – pytał i gładził psa po puszystym łbie.

W tym momencie, nie spostrzeżony przez nikogo prócz Szarika, wrócił Grigorij i stanąwszy o parę kroków, przez chwilę przyglądał się załodze.

Wilczur szczeknął, zwracając uwagę swego pana na powrót mechanika – Grigorij, chodź, przedstaw się.

– Saakaszwili – trzykrotnie powtórzył Gruzin ściskając ręce wyciągnięte do niego.

– Gruzja, Kaukaz – tłumaczył Janek. – Tam skąd Stalin.

– Oh, yes – dopiero teraz zrozumiał kapral – Georgia.

– Czego się dowiedziałeś?

– Gustlik wygrał zakład.

– Skończona wojna, chłopaki, skończona! – ucieszył się Jeleń i klepnął Amerykanina po ramieniu, a on mu oddał ze śmiechem.

– Ogólna kapitulacja?

– Nie jeszcze, ale na naszym odcinku koniec. Wszystkie załogi mają się uszykować w kolumnę na szosie – wyjaśnił Saakaszwili. – Generał kazał, żeby zaraz.

– Jedziemy – zdecydował Kos i zwrócił się do amerykańskiego kaprala: – Powiedzcie kolegom, jaka sytuacja.

– Mus to mus – zmarszczył brwi odrobinkę wstawiony podoficer. – Service to żadne żarty.

Wichura wsadził Murzynowi nie dopitą butelkę do kieszeni, sprzątnął resztę jedzenia. Saakaszwili wśliznął się do wnętrza wozu, otworzył dopływ paliwa.

Amerykanin przytrzymał Kosa za rękę:

– Mam jeszcze jedna prośba.

– Mów.

– Jakbym przywiózł do domu taki flag, matka by się ucieszyła, że prawdziwy polski...

– Bierz – zgodził się Kos, ścisnął mu mocno dłoń i wskoczył na czołg.

Zawarczał silnik, „Rudy” powoli zaczął się cofać. Amerykanie wyciągnęli ręce z kciukami uniesionymi do góry na szczęście.

– Good luck! – krzyczał Murzyn, składając dłonie przy ustach.

Kapral odwiązywał flagę od drzewca.

– What for? – zapytał go młody.

– For my mother and the Pulaski’s Day – wyjaśnił mu podoficer.

Zepchnęli ponton na wodę i z wolna popłynęli w stronę zachodniego brzegu, podając sobie z ręki do ręki nie dopitą butelkę taty z mamą.

„Rudy” obracał się w miejscu, biorąc kierunek na wschód. Janek hełmofonem pomachał gościom na pożegnanie i skrył się w wieży. Przelazł dołem do przodu i przyklęknąwszy obok mechanika, spytał:

– Nie wiesz dokąd?

– Wiem. Tylko nie chciałem mówić przy obcych.

– Ale nom powiesz? – z drugiej strony podkradł się Gustlik.

– Nad Nysę. Ale najpierw koncentracja niedaleko Ritzen...

– Będę mioł blisko – wtrącił Jeleń.

– ...i wielkie przyjęcie u generała na cześć zwycięstwa.

– Tam go o przepustka poproszę i pozwolenie, żeby panna Honorata z nami mogła wracać.

Powiedział „wracać” i od tego krótkiego słowa jakby pojaśniało we wnętrzu wozu. W tej właśnie chwili poczuli wszyscy, że cokolwiek by jeszcze miało się zdarzyć, to jednak właśnie teraz rozpoczął się nowy, już nie wojenny, rozdział w życiu załogi „Rudego”.


65. Porwanie Honoraty

O północy, dzielącej dnie 8 i 9 maja 1945 roku, w miejscowości Karlshorst, leżącej w granicach Berlina, marszałek Żukow kazał przyprowadzić feldmarszałka Keitla i jego dwu towarzyszy do sali, w której na stole leżał przygotowany akt bezwarunkowej kapitulacji.

„My niżej podpisani działając w imieniu niemieckiego Naczelnego Dowództwa zgadzamy się na bezwarunkową kapitulację przed Naczelnym Dowództwem Armii Czerwonej i równocześnie przed Naczelnym Dowództwem Sojuszniczych Sił Ekspedycyjnych wszystkich naszych sił zbrojnych na lądzie, na morzu i w powietrzu...”

Dziesięć minut po godzinie dwudziestej czwartej czasu moskiewskiego podpisy zostały złożone i wojna zakończona.

O godzinie drugiej w nocy, czyli dokładnie o dwunastej czasu warszawskiego, radiostacja moskiewska przekazała tę wiadomość i wówczas na całym froncie wybuchła gwałtowna strzelanina jak nigdy podczas walk – wszyscy strzelali już z radości, już nie do przeciwnika, lecz w rozgwieżdżone granatowe niebo, po którym chmury snuły się jeszcze tylko nad samym horyzontem. Nazajutrz we wszystkich armiach, dywizjach i pułkach rozpoczął się szał bankietów, przyjęć i świąt. Kto żyw został, pragnął się bawić.

Czołgiści przywykli działać zdecydowanie i szybko, więc w jednostkach wojsk pancernych i zmotoryzowanych nakryto stoły, gdy tylko kolumny dosięgły rejonów koncentracji.

Majowe słońce połyskiwało na wypucowanym mosiądzu instrumentów, zapalało ogniki na srebrnej batucie dyrygenta i w okularach chudego kaprala dmącego w największą trąbę. Orkiestra grała stojąc na schodach białego szerokiego dworu. Z kwitnących jeszcze jabłonek, grusz i śliw nieśmiałym śniegiem opadały płatki do taktu uderzeń bębna.

Pod drzewami, przy stołach ustawionych w rzędy i zasłanych prześcieradłami siedzieli towarzysze pancerni, goście generała. Ucztując, śpiewali do wtóry muzyki Oką, Ziemianką i Rozszumiały się wierzby płaczące, wznosili toasty zakończone niechybnym: „Niech żyje!”

Załoga czołgu 102 opanowała stolik nieduży, lecz w pięknym miejscu, pod rozłożystą kosztelą stojący, która kwitła i pachniała bladoróżowo.

Piętrzyły się przed nimi apetyczne potrawy, nie brakowało butelek, ale z daleka można było spostrzec, że tych czterech nie najweselej się bawi.

Może dlatego siedzieli markotni, że właśnie dziś rano pożegnali kapitana Pawłowa, który ze względu na znajomość języka został mianowany komendantem miasteczka w północnych Łużycach. Zapraszał wszystkich w goście, ale nie bardzo było wiadomo, czy się jeszcze zobaczą, czy tamtędy im droga wypadnie.

Wichura, wymachując w powietrzu rękami, tłumaczył coś od dłuższej chwili, a kiedy orkiestra urwała dla zaczerpnięcia tchu i przegryzienia świeżo wędzoną kiełbasą, dokończył, pięścią po stole postukując:

– Wszystkie domy pozajmują, robotę rozłapią, co ładniejsze dziewczyny do ślubu powiodą, a my z naszymi orderami będziemy się mogli za strachy na wróble najmować.

– Nie ma tak źle – mruknął uspokajająco Gustlik. – Sam żeś mówił, co jako firma samochodowa założysz abo wiersze będziesz układoł...

– Co mi wiersze – przerwał mu Franek – jeśli starym kawalerem zostanę. Jeden Kos martwić się nie musi.

– Jo też ni. Panna Honorata...

– Nie bądź taki pewny. Może jej dawno już w Ritzen nie ma, albo za Kugla wyszła za mąż.

– Jest i nie wyszła – uśmiechnął się Gustlik, ale zaraz pomroczniał, bo przez myśl mu przeszło, że rozmaicie z dziewczynami bywa.

– Franek – Grigorij trącił Wichurę w bok. – Napiszemy razem list do Gdańska, żeby siostry Borowianki w odwiedziny do nas przyjechały.

– Przepustek im nie dadzą – kapral zmarszczył nos i potarł czoło dłonią.

– Może niech się starają przyjechać do Lidki i Marusi, do szpitala – doradził Janek i zaraz potem dodał: – Dostałem list od Marusi, z którego niewiele mogę pojąć.

– Pokaż, to może razem... – zaproponował Grigorij.

Nie doszło jednak do czytania, gdyż zbliżył się generał, który z kielichem wina w ręku szedł od stołu do stołu, wymieniał uśmiechy, pozdrowienia i przepijał, jak dobremu gospodarzowi przystało. Ze zdumieniem spostrzegł, że załoga „Rudego” ledwo tknęła jadła i napoju.

– Cóż to takiego? Post? – zapytał, przekrzykując startującą do walca orkiestrę.

– Tak jest – odpowiedział za wszystkich Saakaszwili. – Najpierw post, potem tort.

– Nie rozumiem.

– Na słodkie czekamy, obywatelu generale – wyjaśnił Kos. – Starszy sierżant Szawełło uprzedził, że on dziś z okazji zakończenia wojny...

– Że on takie coś zrychtuje, co żaden z nas jeszcze w gębie nie miał – wtrącił Gustlik.

– A może was zbujał i zostaniecie głodni – roześmiał się dowódca i wyciągnął rękę z kielichem do Kosa. – Wypijmy za tę gwiazdkę, żeby się mnożyła...

– I za ta druga wielka też my nie pili – podpowiedział Jeleń, wskazując na generalski naramiennik.

Umoczywszy wargi w winie dowódca ruszył dalej.

– Czegoś o przepustkę nie poprosił? – burknął Janek.

– Nie zdążyłech – usprawiedliwiał się Jeleń.

– Może prawda, że Szawełło nas zbujał? – spytał z niepokojem Wichura.

– Idą – pierwszy zauważył Grześ.

Między drzewami pojawił się długi szereg kuchcików w białych fartuchach, z ciastami i tortami na tacach, a na przedzie we wspaniałym czepcu kroczył sierżant z okularami na nosie, które zwykł wdziewać tylko w chwilach najważniejszych wydarzeń. Wypatrzył, gdzie generał, i wyprostowany sunął w tę stronę z uśmiechem szczęścia na twarzy. Na kryształowym talerzu niósł tort, dwukrotnie przewyższający rozmiarem minę przeciwczołgową, lśniący lukrem, pieniący się kremem i pachnący nadzwyczaj wspaniale. Nie spostrzegł nawet, że mija załogę „Rudego”.

– Przeniesie pieron – szepnął Gustlik.

– Nie przeniesie – półgębkiem odrzekł Wichura i obróciwszy się na krześle, zręcznie podstawił nogę.

Szawełło zachwiał się, wyciągnął ręce do przodu. Saakaszwili przechwycił kryształ i podał tort na stół. Wichura starał się tak podnosić sierżanta, by jak najskuteczniej przeszkadzać mu we wstawaniu. Gdyby nie Józek, który odstawił ciasto w trawę i też pospieszył stryjowi z pomocą, trwałoby to bardzo długo.

– Ot człowiek idzie, idzie i się potknie – pomrukiwał Konstanty otrzepując piasek z kolan. – Dobrze, że choć tort...

Zdumienie i rozpacz przerwały mu oddech. Załoga wcinała na tempo, oblizując się i pomrukując z rozkoszy, a na krysztale została już tylko połowa, z nożem tkwiącym w czekoladowym wzgórzu.

– Tankisty! – wrzasnął Szawełło wielkim głosem i wyszarpując spod kitla pistolet, szepnął przez łzy. – Mówcie wy, bracia, pacierze...

– Stryju, co stryj?! – chwycił go Józek za rękę.

Z tyłu przyskoczyło dwu służbowych z opaskami. Wyrwali sierżantowi rewolwer i poprowadzili pod ręce w stronę domu.

– Co tu się stało? – spytał surowo generał, zawróciwszy od sąsiednich stołów. – Pijany?

– Nie – odpowiedział Janek. – Nie wiem, czemu on na nas z pistoletem...

– Wyjaśnimy.

Dowódca ruszył pierwszy, za nim podporucznik Kos, Jeleń i na końcu Wichura. Szybko minęli ucztujących, obeszli dom od tyłu. Józek Szawełło z pasem w ręku i żołnierz u wejścia do aresztu stanęli na baczność. W odpowiedzi na niecierpliwy gest, wartownik otworzył zasuwę.

Nie widząc jeszcze dokładnie mrocznego wnętrza, generał zapytał groźnie:

– Oszaleliście, Szawełło?

– Nerwy... – chlipnął głos zza ściany.

– Wojna skończona, to wy swoich chcecie strzelać?

Wysunął się starszy sierżant o krok do przodu, stanął bez pasa na krawędzi słonecznego światła w postawie na baczność i szlochając, tłumaczył:

– Taż ja całą noc się starał... Usta ja zrobił z pomarańczy, nos i oczy z orzeszków, włosy pięknie z czekolady pofalował, a oni nożem w samo oblicze i zębami... – zrezygnowany machnął ręką.

Słowa na chwilę utonęły we łzach, lecz opanował się i wyjaśnił do końca:

– Taż ja portret kochanego generała na torcie zrobił, a oni zeżarli, nim kto zobaczył...

– Wypuścić – rozkazał dowódca i popatrzywszy niechętnym okiem na pancernych, odszedł w sad.

– Panie Konstanty, my nieumyślnie... – Kos wyciągnął rękę na zgodę.

– Jak można było odróżnić, że portret? – pojednawczo rzekł Wichura.

– Popatrzywszy, można było... – chlipnął Szawełło, ściskając dłoń Janka. – Teraz już przeszło, nie było. Ale żeby za rękę nie przytrzymali... – dopinając pas odszedł na bok, by się uspokoić do reszty.

Za nim jak cień, tyle że o dwa kroki z tyłu, ruszył Józek.

– Teraz parę dni nie masz co o przepustkę prosić – rzekł Kos do Jelenia.

– Daj sam zgodę. Skoczymy z Frankiem, uwiniemy się gibko.

– Pozwól mu – wsparł przyjaciela Grześ.

– Stąd i trzydziestu kilometrów nie ma, a potem jak nad Nysę ruszymy, trudno będzie wracać – dowodził Wichura. – Specjalnie dziś ani kropli do tej pory nie piłem...

– Dobra – zezwolił Janek, widząc, że sytuacja się gmatwa – ale żebyście wrócili przed świtem.

Zniknęli, jakby ich wiatr zdmuchnął. Saakaszwili westchnął i powtórzył swoją propozycję:

– Pokaż ten list, to może razem zrozumiemy.

Nie mając ochoty wracać do stołu, poszli przez sad, w pole, przysiedli na trawie pod kępą tarniny i tam przy wtórze szalejących z wiosennej radości skowronków Janek zaczął czytać Grzesiowi kartkę od Marusi:

– „Kochany! Nie wiem, czy kiedykolwiek potrafimy oboje wywdzięczyć się Lidce za to, co dla nas zrobiła. A teraz proszę i ciebie, i całą załogę – nie przyjeżdżajcie do szpitala...”

Kos urwał w połowie zdania i spytał:

– Rozumiesz?

– Nie wszystko – westchnął Saakaszwili. – Jedno pewne, że nie chcą wizyt przez te opalone włosy. A co Lidka dla was zrobiła, nie wiem, ale takiej dziewczyny ze świecą po świecie szukać...

Od godziny łazik Wichury tłukł się leśną wyboistą dróżką, podskakując na korzeniach i kamieniach.

– Pierońska droga – klął Jeleń, zaciskając dłonie na stalowych uchwytach, by nie wypaść.

– Szosą bez przepustki daleko nie zajedziesz – odburknął mu zza kierownicy Wichura. – Najgorsze jeszcze przed nami, bo jakby nie kluczył, trzeba przeciąć główną drogę na Kostrzyń i Poznań, a po niej jednym ciągiem wojska idą.

– Nie szło już dłużej czekać. Jak Honoratę do Marusi do szpitala damy, to wszystkie trzy razem do Polski wrócą. Nikaj mi się nie zgubi.

– Nie wiadomo tylko, czy jeszcze czeka – złośliwie podpowiedział kierowca.

– Jużeś mówił – wtrącił spokojnie Gustlik. – Byłeś drogi nie zmylił...

Chwilę jechali w milczeniu. Las prześwitywał coraz mocniej i wkrótce samochód, forsując płytki rów, wyjechał spomiędzy drzew, stanął w cieniu rozrośniętego krzewu leszczyny.

Kilkanaście metrów w lewo, na wypalonym karczowisku, piętnastoletni może chłopak w przydługiej kapocie wiódł przy uździe konia o żebrach sterczących przez skórę. Starzec w koszuli z zawiniętymi rękawami, w wojskowych spodniach i polowej czapce, na której został cień po odprutym hitlerowskim orle, prowadził pług. Skończywszy skibę, przystanęli, by odpocząć i popatrzeć z łagodnego pagórka w dół, na szeroką szosę, którą płynęły wojska podobne do wartkiej, niespokojnej rzeki.

Wichura zgasił silnik i wówczas poprzez gwar i pomruk motorów usłyszeli głosy wesołe i zadzierzyste, podbite stukotem kopyt. Poznawszy melodię zaczęli odróżniać słowa:


 
Od Berlina jadę, szabelką toczę,
szabelką toczę,
Wynieś mi chusteczkę, moja najmilejsza,
o to cię proszę.
 

Spojrzeli po sobie, Wichura sięgnął do schowka pod siedzeniem, dobył lornetkę i popatrzywszy oddał Jeleniowi.

– On.

– Prawda – przyświadczył Gustlik. Warto by podjechać, ręka ścisnąć.

– Od razu byśmy wpadli. Trzeba wyczekać chwili i wtenczas skok na pełnym gazie.

W kręgu lornetki wyraźnie widać było na czele oddziału wąsatego dowódcę, już nie wachmistrza, lecz porucznika Kalitę. Poznać łatwo, choć szrama przez policzek nowa, a i medali na piersi przybyło. W pierwszej trójce jechał harmonista, po bokach najtęższe gardła w zwiadowczym szwadronie. Dalej śpiewali zawadiacko, ale i tęsknie.


 
Za białą chusteczkę dam ci pierścionek, dam ci pierścionek,
Nim ziarno dojrzeje, nim las posiwieje, wezmę za żonę.
 

Na ułański śpiew nakładał się coraz silniej warkot silników. Brygada ciężkiej artylerii podjeżdżała do skrzyżowania dróg. W otwartych łazikach dowództwo, na ciągnikach traktorzyści i działonowi, a na lawetach, niczym wróble na parkanie – kanonierzy.

Pod brezentami amunicyjnych ciężarówek pełno było żołnierskich gratów, a na burtach bielały hasła świeżo malowane: „Witaj, kraju ojczysty”,

„Zwyciężyliśmy w boju, zwyciężymy w odbudowie kraju”. Na wyrost tak pisali, bo żołnierz już wiedział, że nie prostą drogą i nie zaraz powróci.

Jeleń przesunął lornetkę i odczytał na drogowskazie u skrzyżowania dwa wielkie napisy BERLIN, łacińskimi literami i cyrylicą, ostrza zaciosanych w szpic desek wskazywały, skąd wojska idą. Na wprost do Kostrzynia było 20 kilometrów, do Poznania 207, ale polskie jednostki, zarówno kawalerzyści, jak artyleria, skręcali w stronę Frankfurtu, Kotbusu i Szpremberga.

Ciągnęła jeszcze kolumna dział, a już bokiem przemknęła błyskawicznie kompania motocyklistów i Gustlik pomyślał, że może żeby nie kurz, to by podporucznika Łażewskiego wypatrzył.

Zaraz potem maszerował radziecki pułk piechoty gwardii. Na przedzie dowództwo w orderach i sztandar, a tuż za nim zwiadowcy śpiewający piosenkę o Katiuszy i kwitnących jabłoniach, przyświstujący po każdej zwrotce.

Maszerowali radzieccy piechurzy na Poznań, a obok nich nadciągali nasi, również z dowódcą pułku na czele. Kolumna skręcała na południe, śpiewając:


 
Kiedy powracamy z Berlina, z Berlina,
Wychodzi na spotkanie dziewczyna, dziewczyna,
będzie dużo śmiechu, będzie trochę łez
i w lufach automatów zakwitnie biały bez.
 

Nakładały się na siebie piosenki, jak ongiś na tej syberyjskiej stacji, na której z Jankiem się spotkali. Żołnierze sąsiednich kolumn pokrzykiwali i bardziej dla zabawy niż z potrzeby wymieniali papierosy i tytoń. Słów naturalnie nie było słychać, a po chwili nawet nie słychać pieśni, bo za piechotą pełzła kolumna czołgów w kurzu i ryku silników, zatrzymała się, żeby przepuścić przez skrzyżowanie resztę zamykającego batalionu.

Wojska szły, a oni wciąż siedzieli w swym zaczajonym łaziku pod leszczynami. Cień się przesunął, słońce przygrzewało w plecy, Gustlikowi było coraz smutniej i nudniej.

– Do jesieni tu myślisz przeczekać? – zagadnął Wichurę.

– Póki na szosie coś się nie zatka, nie ma co marzyć.

– A jak nigdy?

– Maszeruje tyle wozów, to któryś stanąć musi – stwierdził Franek z przekonaniem.

Czekali jeszcze kwadrans w napiętym milczeniu, a potem się okazało, że Wichura zna prawa tłumnych przemarszów. Od strony Berlina, może pół kilometra od nich, coś się stało, jakiś traktor z działem czy samochód z przyczepą utknął skośnie do prądu, dwa usiłowały go minąć jednocześnie i zaklinowały wąskie gardło na amen. Za nimi tłum gęstniał, a bliżej się przerzedziło.

– Chwyć mocno za klamry – poradził Franek Gustlikowi, zapalając silnik.

Ruszyli jak do sportowego rajdu. Piaszczystą dróżką przeskoczyli w obłoku kurzu karczowisko, z piskiem hamulców zwolnili nad rowem, sforsowali go i bucząc sygnałem przepchnęli się między piechotą.

Gwałtownym skrętem Wichura uniknął zderzenia z ciężarówką, która, pewna swego na głównej drodze, nie miała zamiaru zwalniać. Po mostku przedziurawionym granatem artyleryjskim zjechali na boczną szosę, odsądzili się od głównej i dopiero wtedy, ocierając pot z czoła, kapral odetchnął.

– Już myślałem, że mnie ten gruby naznaczy i karnego raportu nie uniknę – powiedział do Gustlika i pokazując kierunkowskaz z napisem RITZEN, dodał: – Popatrz, już blisko.

Ślązak z radości trzepnął go w plecy, łazik się zatoczył i rąbnął w kamienny słupek.

– Cholera by cię wzięła – zaklął Franek zatrzymując samochód. – Będzie znak.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю