355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 47)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 47 (всего у книги 58 страниц)

55. Bierstube

Na zdobycznych mapach samochodowych, którymi posługiwali się Janek i Daniel, Berlin był podobny do ogromnego pająka, wyciągającego sześć łap w różne strony świata. Między te łapy wciskały się od zachodu lasy i podłużne jeziora, usiłując dotrzeć możliwie blisko centrum. Podczas błyskawicznej narady przed wyruszeniem z Kreuzburga postanowili wykorzystać jedno z tych zielonych pasm, prześliznąć się między Hennigsdorf i Schönwalde, dotrzeć do Spandau koło cmentarza.

Stamtąd już tylko jeden skok do rejonu stanowisk naszej artylerii. Generał mówił, że jeśli nie uda się ominąć wroga, trzeba go będzie odrzucić, ale obaj postanowili unikać tej ostateczności, a podchorąży przyznał szczerze wyższość taktyki porucznika Kozuba nad swymi ciągotami do rozstrzygania zadań przy pomocy szybkich ataków czołowych.

Skręciwszy z głównej szosy na południe, trafili wkrótce w obszar dość pusty. Dywizje prowadzące pościg były już znacznie dalej na zachód, pułki szturmujące Berlin weszły w ulice, zdobywając blok po bloku zaciskały pierścień okrążenia i odchodziły na południe, na wschód. Artylerzyści dalekonośnych dywizjonów ustawili armaty na polanach, na polach z dala od wszelkich wyraźnych obiektów, i dawali o sobie znać tylko niskimi grzmotami salw, szelestem wielkokalibrowych granatów niczym ryby płynących przez powietrze w kierunku pożarów i dymów.

Nie napotykając prawie nikogo poza ciężarówkami amunicyjnymi, „Rudy” sunął boczną szosą pod osłoną dwóch motocykli. Trzeci, rozpoznający, kręcił się w przedzie, a teraz zawrócił i gnał na spotkanie czołgu. Na jego miejsce, dodawszy gazu, wyszedł natychmiast inny motor, a Łażewski przeskoczył tuż obok gąsienicy, zakręcił ciasno, dognał, wyrównał szybkość, i na migi pokazał Jankowi, że tu niedaleko można wlać coś do baku.

– Dobra! – krzyknął Kos i kiwnął głową.

Na najbliższym rozwidleniu skręcili w lewo i zatrzymali się przy stacji paliwowej na skraju miasteczka. Ze dwie setki domów, krytych czerwoną dachówką drzemały w dole, na łagodnych zboczach pagórków, stanowiących otoczenie niewielkiego jeziora. Widać je było stąd jak na makiecie zrobionej przez starannego ucznia.

Nie tylko na wszystkich domach, ale prawie z każdego okna zwisały białe chorągwie – prześcieradła, ręczniki i bielizna poprzywiązywana do kijów od szczotek, tyczek ogrodowych, lasek i metalowych prętów. Nad bezgłośnymi, jakby wymarłymi ulicami lekki wiatr kołysał tę zmęczoną biel.

Mimo bezruchu i bezludności dwaj zwiadowcy z erkaemami zajęli stanowiska bojowe po obu stronach stacji.

– Benzyna, olej, ropa, wszystko, co chcesz – zdejmując czapkę mówił Magneto do Kosa, zeskakującego na ziemię. – Prądu nie ma, ale ręczne pompy działają.

– Wichura – rozkazał Janek przygładzając palcami włosy potargane przy zdejmowaniu hełmofonu. – Tankuj do pełna główny i zapasowe, żeby na cały Berlin starczyło.

Gustlik i Saakaszwili również zeszli z pancerza, stali jeden obok drugiego z tyłu za wozem, nie wiedząc, co z sobą począć.

– Chodź, obejrzymy miasto – zaproponował Kosowi Łażewski.

– Piwa to bym się napił – odrzekł niepewnie Janek i zaraz dodał: – Dobra. Kapral Wichura, obejmiecie dowództwo.

– Tak jest – szofer służbiście się wyprężył i odczekawszy, aż tamci odejdą kilka kroków, rzucił w stronę ukaranych: – Nie poznać, że kolega.

Daje wam do wiwatu.

– Psinco ci do tego, co on nam daje. Nasza rzecz. A ty mi nic dodawać nie musisz – zamruczał Gustlik.

Pociągnął za sobą Grigorija w stronę stanowiska do mycia samochodów, ściągnął mundur i koszulę, zaczął odkręcać kran.

– Co robić, żeby znowu było dobrze? – spytał Grigorij.

– Najprzód woda na łeb – zdecydował Jeleń, pakując głowę w chłodny strumień.

Wichura kpiąco się przyglądał, trzymając końcówkę węża u wlotu zbiornika. Tomasz energicznie pompował ropę do czołgowych baków.

Honorata patrzyła to na jednego, to na drugiego i wreszcie spytała:

– Może ja bym mogła u dowódcy za panem Gustlikiem poprosić?

– Panna Honorata niech lepiej swego pilnuje, bo przez tego czarnego kota i przez nią wszystko się zaczęło – odrzekł kapral.

– Odesłać mnie chce.

– Dobrze chce – stwierdził Tomasz.

– To dlaczego do Niemca, i to jeszcze obergefrajtra, jak ja u generała służyłam.

– Między obergefrajtrami dobrych ludzi więcej – wyjaśnił Czereśniak.

– Ja tego Kugla znam. On dla plutonowego Jelenia będzie sie starał i krzywdy pannie Honoracie nie zrobi.

Zamyśliła się dziewczyna. Dowódca czołgu mówił to samo, ale spytać go powtórnie nie da rady, bo poszedł do miasta. Widać jeszcze jak razem z podchorążym idą pustą, lekko opadającą ulicą. I pies z nimi pobiegł, goni przodom.

Z dołu, z uliczki, też widać było Honoratę w barwnej kwiecistej spódnicy.

Ponad dachami domów rysowała się na horyzoncie stacja benzynowa, a obok niej czołg – mocny, zgrabny, z lufą podaną do przodu jak husarska kopia.

Wiatr toczył po ulicy zerwany plakat, przycisnął go na chwilę do wraku spalonego samochodu. Duże czarne litery krzyczały echem hitlerowskich manifestacji: „Ein Reich, ein Führer. Jedna Rzesza, jeden Wódz”. Podmuch mocniej zakołysał białymi flagami, głośniej zaświstał w popękanych szybach, w szparze uchylonych drzwi.

Zdawało się, że spoza firanek, z wnętrza ciemnych sieni spoglądają czyjeś oczy. Łażewski kopnął blaszaną puszkę po konserwach, żeby spłoszyć niemiłą ciszę. Szarik potraktował to jako zaproszenie do zabawy, pogonił blaszankę za narożnik. Roześmieli się obaj, pobiegli. Pies odbił puszkę łapami, Janek zastopował ją niczym piłkę futbolową i wystawił do przodu Łażewskiemu.

Jeden w kombinezonie, drugi w zwiadowczej panterce, przesłaniającej mundur, obaj bez czapek na roztrzepanych wiatrem włosach, grali w piłkę.

Gdyby nie pistolety maszynowe przez plecy zamiast tornistrów, powiedziałbyś, że wybiegli ze szkoły.

Drzwi od sieni zatrzasnął wiatr albo człowiek.

Kopali, kiwając psa, coraz dalej wbiegali w ulicę, ale po jednym z podań podchorąży, zamiast kopnąć puszkę, zatrzymał się przed wystawą i zawołał Janka. Za oknem przedziurawionym paroma kulami stały piramidy jednakowych słoików z napisem „Kunsthonig”. Pośrodku, między tymi górami sztucznego miodu, między czterema wielkimi pszczołami, bardzo podobnymi do hitlerowskich gap, wisiał dużych rozmiarów oleodruk, z którego przemawiał Hitler szeroko otwierając usta, wytrzeszczając oczy i rękę unosząc ku górze.

– Widziałeś skurczybyka? Musieli nasi szybko tu wskoczyć i kupiec zdjąć nie zdążył. – Magneto sięgnął do kabury po pistolet.

– Daj spokój – wstrzymał go Kos. – Po co dziurawić obrazek? Piwa bym się napił.

Łażewski uważnie popatrzył dokoła. Naprzeciw był otwarty na oścież sklep z rowerami, ale w poprzecznej ulicy, idącej łagodnie pod górę i brukowanej kocimi łbami, było to, czego szukali.

– Tam powinno być.

– Sprawdzimy.

Szyld malowany złotymi literami na blasze głosił „BIERSTUBE”. Do piwiarni prowadziły dwa schodki w dół, a dalej ciężkie drzwi z uchwytem mosiężnym, wytartym przez lata wieloma tysiącami rąk. Pchnięte, wpuściły ich do środka ostrzegawczo dzwoniąc.

Piwiarnia miała ciemne ściany, sklepienie robione pod gotyk, brązowe stoły z grubych desek i ciężkie taborety. Wchodzącym z jasnego słońca wydało się w pierwszej chwili mroczno, ale na szynkwasie płonęła świeca. Za kontuarem stała gruba, nalana baba w męskiej marynarce. W głębi sali nad nie dopitymi kuflami milczało paru cywilów, którzy nawet twarzy nie obrócili do wejścia. Łażewski i Kos siedli w rogu obok drzwi, żeby za plecami mieć ścianę, a salę przed sobą.

Podeszła dziewczyna w fartuszku i kusej, nie sięgającej kolan spódniczce.

– Zwei Halbe und Wasser – zamówił Kos.

– Sofort – odpowiedziała grzecznie kelnerka.

Stukając drewniakami na grubej podeszwie, przemknęła do kontuaru, nalała i przyniosła.

Janek postawił miskę z wodą na podłodze, Szarik chłeptał nie spuszczając oczu z Niemców – czuł obcy zapach. Janek i Daniel pili w milczeniu, delektując się chłodną goryczką. Od szynkwasu dobiegało podzwanianie szkła o metal, od stolików szmer ściszonych rozmów tych paru cywilów.

– Napiłbym się jeszcze – rzekł Łażewski.

– Zwei Halbe noch einmal.

Kelnerka przyniosła, postawiła i lękliwie spoglądając na psa, zbierała próżne kufle, ścierała blat. Kos podał jej dwa okupacyjne banknoty.

Podchorąży obrócił swój pełny kufel, popatrzył pod światło i mruknął:

– Powiedz jej, żeby uczciwie nalewała. Połowa piany.

Dziewczyna otworzyła szeroko oczy, pobiegła do kontuaru i zawiadomiła szefową szeptem, który słychać było na całej sali:

– Die Polen sind da.

Siwy, chyba najstarszy z Niemców wstał natychmiast i bardzo wyraźnie wymawiając słowa oświadczył:

– Die Stadt hat schon kapituliert. Miasto już skapitulowało.

– Waffe? Broń – spytał Kos.

– Wir haben keine...

– Sprawdź, czy rzeczywiście nie mają broni – rozkazał Kos Szarikowi.

Pies, węsząc, począł obchodzić salę. Zapadło głuche, napięte milczenie.

Wszyscy znieruchomieli. Przy ostatnim stoliku w samym rogu wilczur zatrzymał się i ostrzegawczo warknął. Obaj żołnierze błyskawicznie wstali z miejsc, przerzucili na piersi pistolety maszynowe. Kos podszedł parę kroków bliżej i powtórzył:

– Deine Waffe.

Wysoki mężczyzna odsunął połę marynarki, zza pasa dobył pistolet i trzymając go za lufę, wyciągnął przed siebie. Kos zabrał broń.

– Der ist ein Fremder. To obcy – tłumaczył siwy.

– Daj w zęby – poradził Łażewski. – Żeby go pokusa do pistoletu nie brała.

– Chodźmy – rzekł Janek nie odpowiadając na propozycję.

– Nie dopijesz? – zdziwił się Magneto, podsuwając mu kufel.

– Nie. Nasi już pewnie zatankowali.

Janek przytrzymał drzwi, żeby przepuścić podchorążego, który w prawej niósł pistolet maszynowy, a w lewej kufel pełen piwa. Puszczone zadyndały z trzaskiem. Szarik parę razy spojrzał za siebie. Obaj żołnierze wracali zamyśleni.

– Cholera by ich wzięła – powiedział nagle Kos, przystając. – Pamiętasz, jak mówiłeś w obozie?

– Żeby tępić, póki czas. Głupio.

– Ale ten w kącie pistolet chował. Dla kogo miał w nim kule?

– Mówiłem: daj w zęby.

Zza węgła, zza zakrętu ulicy, na którym przed chwilą sami kopali puszkę, wyskoczył czarny krążek, toczył się po asfalcie jezdni, wpadł na krawężnik i pękł na parę kawałków. Szarik szczeknął, podbiegł i skacząc usiłował złapać zębami drugi, potem trzeci i czwarty.

Kos, skręcając w ulicę, zobaczył Saakaszwilego i Jelenia, którzy siedzieli w drzwiach sklepu z gramofonami. Obok siebie na progu ułożyli dwie wysokie sterty płyt. Brali po jednej, starannie wyjmowali z kopert i ruchem wytrawnych kręglarzy puszczali z góry po asfalcie. Tak byli tym pochłonięci, że w ostatniej chwili spostrzegli nadchodzącego dowódcę czołgu.

– Czego tłuczecie?

– Im to już na nic – tłumaczył zaskoczony Gustlik. – Same marsze.

– Przestań. Głupia zabawa.

– Chcecie po łyku chłodnego? – Łażewski podał pieniący się kufel.

– Nie – ostro odrzekł Gustlik.

– Nie – powtórzył Grigorij, oblizując wargi i przełykając ślinę.

– My ci tu, Janek wyszli naprzeciw – ciągnął Jeleń – coby powiedzieć, że terozki już ani kropli. Świeżo umyci, w wyczyszczonych butach i pasach stali na baczność.

– Ani kropli, nigdy? – Kos kpiąco zmrużył oko.

.– Nigdy – potwierdził Gruzin.

– Chyba jakby była taka jakaś pierońska okazja... – zwątpił Jeleń.

– Zdaje się, że zaraz będzie – stwierdził Kos, który dostrzegł nowych gości i szybkim krokiem ruszył przed siebie.

Do stacji paliwowej podjechały trzy ciężarówki. Ostatnia miała z tyłu przyczepiony wózek z dumnie sterczącą francuską flagą i napisem na burcie: „A Paris”.

– Priwiet sojuzniki – wołał lnianowłosy kierowca wysiadający z szoferki pierwszego wozu. – Zaprawitsa bienzinczykom daditie? Zatankować można?

– Skąd i dokąd jedziecie, rebiata? – spytał Kos.

– A ty kto, czto zadajosz woprosy?

– Dowódca – wyjaśnił Gustlik. – Ma prawo pytać.

– Komandir – przytwierdził Grigorij.

– Waszym artileristam snariady wozili. Pociski do polskich puszek.

– Haubice sto dwadzieścia dwa?

– Toczno.

– Gdzie stoją?

– Kak w Spandau za popierecznoje szosse projediesz, srazu po lewoj rukie uwidisz.

– Dokąd teraz?

– Na drugoj biereg Odiera.

– Przez Ritzen?

– Da.

Żeby czasu nie tracić, Rosjanin nie przerywając rozmowy wstawił końcówkę węża w gardziel baku. Wichura mu pompował.

– Zabierzecie dziewczynę? – spytał Kos.

– Krasiwaja?

– O to się starać nie musisz – wtrącił Jeleń. – Pomacaj – podstawił mu rękę, napinając mięśnie. – Moja dzieuszka będziesz wiózł.

Od strony czołgu Saakaszwili przyprowadził Honoratę, która ciekawie spojrzała na młodego i przystojnego szofera ciężarówki, a potem odwróciła głowę, udając, że płacze.

– Nie dość, że do Niemca – pochlipywała – to jeszcze bolszewicy będą mnie wieźli.

– Diewuszka, czto wy? – speszył się kierowca. – Dowieziom, czestnoje komsomolskoje.

– Dość! – krzyknął Janek, bo choć bak był pełny, to czerwonoarmista tego nie spostrzegł, a Wichura pompował dalej i benzyna tryskała na boki.

– Co on powiedział na końcu? – dopytywała się Honorata.

– Powiedzioł: jak Boga kocha, że dowiezie – przełożył Gustlik z rosyjskiego na nasze.

Z pudła ostatniej ciężarówki, między poprzeczkami, wyjrzał zaspany długi Francuz i przetarł oczy, nie mogąc uwierzyć, że nie śni. Wreszcie zeskoczył na ziemię i dotknął najbliżej stojącego Wichury.

– Bonjour, c’est vous?

– My – odpowiedział kapral. – Nie w tę stronę was wiozą, co chcecie.

– O là, là quel malheur, nous à Paris.

I on, i jego dwaj towarzysze wyraźnie się zmartwili, że niechcący nałożyli drogi. Pospiesznie zaczęli odkręcać druty z samochodowego zaczepu, odtoczyli swój wózek na bok.

– Spróbujcie – poczęstował ich Łażewski kuflem piwa, który cierpliwie trzymał w garści.

– Bon – stwierdził długi, odpiwszy łapczywie połowę.

– Bierstube – pokazał ręką Magneto. – Ale gnata na drogę weź – podał mu odebrany Niemcom pistolet.

– Non. Jamais! Nous ne sommes pas des soldats. Vive la paix! – śmiał się długi, dowodząc, że nigdy, przenigdy, bo oni nie są przecież żołnierzami i że niech żyje pokój.

– Ruszamy! – zawołał Kos.

– Dobra – przytaknął Łażewski.

Zaczęły grać wszystkie silniki naraz. Załoga i motocykliści zajęli swoje miejsca. Tylko Gustlik stał jeszcze obok radzieckiej ciężarówki, mówił coś do Honoraty, usadzonej już w kabince, a ona do niego. Długo ściskali sobie dłonie i wreszcie pocałowali się niezręcznie.

Radzieckie ciężarówki ruszyły na Wschód, a motocykle i czołg w przeciwną stronę, skręcając po chwili na południe.

Trzej Francuzi jeszcze stali koło swego wózka. Śmiali się, żartowali pospiesznie i głośno. Potem długi wskazał ręką na zachód, pociągnął wózek.

Dwaj jego kumple hamowali za tylne koła.

Stanęli znowu na chwilę, a potem uzgodniwszy ostatecznie poglądy, zatoczyli niewielki łuk i skręcili w opadającą w dół ulicę. Wózek, mimo hamowania, zjeżdżał coraz szybciej w tę właśnie stronę, gdzie na metalowym szyldzie widniał złocony napis: „BIERSTUBE”.

Dłuższą chwilę w szoferce amunicyjnej ciężarówki, jeśli nie liczyć warkotu silnika, panowała cisza. Jasnowłosy radziecki kierowca nie zamienił ni słowa z Honoratką. Oboje zerkali na siebie: ona z lekką obawą, a chłopak kombinował, od czego by zacząć. Wreszcie wpadł na doskonały, choć może niezupełnie oryginalny pomysł, i stwierdził:

– Krasiwaja pogoda.

– Ja tam nie bardzo krasiwa – odrzekła dziewczyna – ale pogodać mogę.

Znowu chwilę trwało niezręczne milczenie. Tym razem Honorata zdobyła się na odwagę i pokazała przez szybę.

– Kwiatki.

– Lubisz cwiety? – ucieszył się żołnierz i zahamował.

Wysiadając zauważył, że Honorata czyni w jego stronę znak krzyża.

– Ty czewo eto?

– We wsi mówili, że bolszewik nie straszny, byle przeżegnać.

Roześmiał się szofer wesoło, zerwał na poboczu kilka błękitnych bratków i podał je dziewczynie.

– U nas gawariat: Polka nie straszna, tolko cwietok podarit’...

W przedzie zza zakrętu wyskoczyło naraz parę motocykli. Szły ostro.

Słońce błysnęło na lufach erkaemów.

– Łożys – kierowca pociągnął Honoratę, by się skryła w kabinie.

Sam wziął do ręki pepeszę, odciągnął zamek, ale już po chwili rozpoznał, że swoi, i odłożył broń. Dał jednak znak Honoracie, by się nie pokazywała, i zatrzasnął drzwi.

Motocykliści zahamowali, a jadący na czele plutonowy spytał:

– Na Spandau charaszo jedziemy?

– Charaszo.

– Polskij tank 102 widieli? – wysokim głosem zagadnął młodziutki żołnierz z kołyski, bardzo do dziewczyny podobny.

– Piat’ minut, kak rozpraszczalis. Wmiestie goriucze brali. Na motocyklach toże byli.

– A dowódca jaki? – zaniepokoił się plutonowy.

– Normalny, tolko u nie wo zdies – pokazał na rękaw munduru – kak u gienierała.

– Spasibo.

Uścisnęli sobie dłonie, Rosjanin wlazł do szoferki i ciężarówka odjechała.

– W kabince u tego Ruskiego jakaś dziewczyna była – stwierdził sierżant Szawełło, który zsiadł z motocykla i podszedł bliżej.

– Ale on nie poznał, myślał że jestem chłopakiem – cieszyła się Marusia. – Zaraz dogonimy „Rudego”.

– Dalej nie pojadę – oświadczył niespodzianie, ale bardzo stanowczo plutonowy..

– Paczemu?

– Do piekła, ale nie tam. Jakby złapał podchorąży Magneto, że z drogi zboczyłem...

– Co racja, to racja – przyświadczył Szawełło.

– Na piechotę dojdziecie, niedaleko.

– Tagda paszli – zaczęła poganiać Marusia.

– Całusa obiecałaś – dopominał się plutonowy. – Nie takiego przecież – zaprotestował, gdyż Ogoniok przesłała mu ręką buziaka.

– Jak dowiozłeś, tak całuję: niedaleko.

Chorąży Zubryk i Józek Szawełło też już podeszli do rozmawiających i teraz wszyscy czworo energicznie ruszyli przed siebie. Sierżant kulał odrobinę, ale i tak nadał takie tempo, że felczer co pewien czas musiał podbiegać, żeby nie zostać w tyle. Młody Szawełło oglądał się za nim i niby to czekając na chorążego, zrywał po kryjomu przydrożne bratki.

Co innego na kolach, a co innego nogami drogę przemierzać. Każdy kilometr dla piechura dziesięć razy dłuższy albo i więcej. Zgrzali się solidnie, nim zobaczyli miasteczko. Kiedy podeszli do stacji benzynowej, z końcówki paliwowego węża jeszcze kapały krople do podstawionego wiadra, ale naturalnie nikogo już przy niej nie było.

– Tolko czto ujechali – zmartwiła się Marusia.

– Obszedłszy miasto, na drogę popadniemy i może kto podwiezie – rozmyślał głośno Konstanty.

– Przez miasto szybciej – doradziła Ogoniok.

– Bez potrzeby lepiej między domy nie wchodzić.

– Jakby ludzi nie było, taka cisza – odezwał się Józek.

Wciąż jeszcze ukrywał w dłoni bratki, których nie miał odwagi ofiarować. Teraz już zaczął rękę wyciągać zza pleców, ale odruchowo ją cofnął i krok za pompę zrobił, gdyż z dołu dobiegł stłumiony wystrzał z pistoletu, potem jeszcze dwa, jeden po drugim.

Sierżant także stanął w ukryciu. Felczer odbiegł parę kroków, pod osłonę murowanego garażu do mycia wozów. Marusia przyklękła za kolumienką benzynową i korzystając z okazji zerknęła w stłuczone lusterko na czerwonej blasze, czy jej dobrze w polskiej połówce.

Z tej samej strony co wystrzał usłyszeli powolny, potem coraz szybszy turkot. Z bocznej uliczki wyjechał na główną jakiś wózek, uderzył w okno wystawowe. Zabrzęczała wybita szyba i ucichło.

– Biegniemy? – spytał Zubryk.

– Jasne – odrzekł Szawełło i rozkazał: – Józiu, idąc z prawej ubezpieczasz na lewo, a panna Marysia przeciwpołożnie.

We troje ruszyli w dół ulicy, niosąc broń gotową do strzału.

Felczer, który proponował bieg w przeciwnym kierunku, zawahał się chwilę, lecz nie chcąc zostać sam, dobył pistolet i wielkimi susami popędził środkiem ulicy, postanawiając na przyszłość wyrażać się jaśniej. Był przekonany, że niepotrzebnie podniecił Szawełłę do działania.

Pochyłość niosła ich i wydłużała kroki. Ogoniok pierwsza zobaczyła zabitych i wskazała kierunek. Skokami przedostali się do nich i stanęli naprzeciw „BIERSTUBE”. Marusia i Szawełłowie, wciśnięci plecami w zagłębienia muru, obserwowali okna. Lufami pistoletów maszynowych osłaniali nawzajem siebie i Zubryka, który, pochylony nad leżącymi, kolejno sprawdzał, czy wszyscy trzej nie żyją.

W pewnej chwili Józek podrzucił do ramienia automat, oddał krótką serię w stronę dachu. Z mansardowego okna wypadł czarny szmajser i wykruszywszy rudy strzęp dachówki zsunął się na ulicę. Trzepnął o bruk tuż obok Zubryka, ale tym razem felczer się nie przestraszył i tylko odsunął broń od siebie, nie przerywając badania. Po paru sekundach wstał i głośno oświadczył:

– Niczym nie możemy im pomóc. Exitus – nazwał zgon po łacinie.

Dopiero teraz w to samo okno, z którego wypadł pistolet, zwalił się człowiek, zawisł na parapecie głową w dół. Felczer popatrzył na niego, na broń u nogi, i nagle zrobiło mu się niedobrze, kolana zmiękły, poczęły uginać się coraz niżej.

Podskoczyła Ogoniok, podtrzymała go, podała nie dopity kufel stojący na krawężniku. Felczer łapczywie łyknął piwa.

– Nic tu po nas – rzekł sierżant. – Za mało, żeby gród opanować, a za dużo, żeby głów żal nie było.

Marusia podniosła niemiecki automat, wetknęła go chorążemu do ręki.

Ubezpieczonym marszem ruszyli z powrotem. Powtórnie minęli wózek z napisem „A Paris” i trójkolorową flagą, który wjechał w wystawę pełną słoików sztucznego miodu i ozdobioną sztucznymi czterema pszczołami podobnymi do hitlerowskich gap. Między pszczołami niedawno jeszcze wisiał widocznie portret, bo świeciła jaśniejsza prostokątna plama.

– W domu będą ich czekać – westchnęła Marusia.

– Czas niespokojny – odpowiedział Józek.

– Na welocypedach poręczniej niż piechotą – stwierdził Konstanty.

Z rozbitego sklepu wzięli rowery. Józek z kąta wyciągnął damkę dla Marusi, zamocował obok dzwonka przymięty bukiecik bratków. Potem jeszcze wypchnął młodzieżowy na balonach dla chorążego Zubryka.

– Welocypedy jak ludzie, same marne zostali – narzekał sierżant macając ramę i próbując trybów wolnego biegu. – Co mocniejsze poszli na front, przeciw nam walczyć.

– Ten z góry chciał do mnie strzelać w czasie wykonywania obowiązków lekarskich. Ha? – dopiero teraz domyślił się felczer i na samo wspomnienie otarł pot z czoła, musiał na chwilę przystanąć pod murem, by nabrać sił.

Podobnie jak koło stacji benzynowej został sam w tyle, więc skoczył pospiesznie na siodełko i ostro pedałując ruszył śladem Szawełłów i Marusi, którzy w luźnym szyku jechali w dół główną ulicą miasteczka, pilnie przepatrując połyskujące zdradliwe okna.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю