355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 54)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 54 (всего у книги 58 страниц)

63. Brama Brandenburska

Podpalić znacznie łatwiej niż ugasić. Uliczne blaszane głośniki, przez które jeszcze parę dni temu krzyczał Hitler, prosiły zwycięskie wojska o przerwanie ognia, lecz nie wszystkie węzły oporu przestały strzelać. W ruinach dymiącego miasta jazgotały jeszcze szmajsery i karabiny maszynowe, gdzieś od południa skrzypiał paskudnie nebelwerfel – sześciolufowy moździerz ochrzczony przez naszych żołnierzy „szafą” albo „krową”.

Wydawało się, jakby oficerowie SS i Wehrmachtu spieszyli wystrzelać do końca amunicję w trosce o to, by granaty i kule zdążyły zabić, nim nastąpi pokój.

O pierwszej po południu u wiaduktu na Charlottenburgerstrasse miała się stawić delegacja dowództwa obrony Berlina pod białą flagą, lecz dochodziło dopiero wpół do ósmej. Wpół do ósmej według czasu środkowoeuropejskiego.

Zegarki w sztabach radzieckich i polskich pułków wskazywały wpół do dziesiątej – na całym froncie liczono czas według Moskwy, nie zmieniono go od bitew pod Leningradem i nad Wołgą. To była ta sama wojna i sprawiedliwie było, że mierzył ją ten sam czas.

– Rosomak, przestań filozofować. Skoro strzelają, to raz jeszcze wezwij do poddania i bierz blok siłą! – krzyczał schrypnięty dowódca do słuchawki. – Pora wojnę kończyć i do domu wracać. Melduj o wykonaniu.

Telefonista w powietrzu złapał słuchawkę. Uśmiechnął się pobladłą i zarośniętą gębą.

– Ogól się, synu – rozkazał pułkownik i ziewnął potężnie.

Stanowisko dowodzenia po raz pierwszy zorganizowano nie w piwnicy, lecz na piętrze. Przez wybite okna, w których leżały worki z piaskiem, pozostawione przez niemiecką załogę, widać było plac stacyjny i poszarpany napis: U–BAHNH...

Słońce już dawno wzeszło, ale promienie przedzierały się z trudem przez chmurę dymu i kurzu zwisającą nad pokonaną stolicą Rzeszy. Na wszystkich przedmiotach leżał dziwny blask, podobny do zgaszonego światła podczas zaćmienia.

– Rany gorzkie, jak ja bym przespał się te głupie trzysta trzydzieści minut – powiedział pułkownik do szefa sztabu i dopiero teraz spostrzegł, że major chrapie oparty czołem o stół zasłany papierami.

Zgrzytnęło na posadzce rozbite szkło, stuknęły obcasy.

– Obywatelu pułkowniku, sierżant Kos melduje się na rozkaz.

Czołgista stał wyprostowany na baczność we framudze, z której podmuch wybuchu wyrwał drzwi. Spod czarnego hełmofonu opadał mu na czoło kosmyk jasnych włosów, na brudnej twarzy świeciły wesoło oczy jasne jak pogodny błękit.

– Siadaj – zaprosił gestem pułkownik, zgarnąwszy mapy z narożnika stołu. – Napijesz się?

– Po wódce sen morzy.

– Kto ci wódkę proponuje, smarkaczu – mruknął gospodarz nalewając dwie filiżanki z kamionkowego czajnika, który grzał się na parze nad spirytusową kuchenką. – Kawa. Syp więcej cukru, bo worki wyciągnięte z pożaru i przypaliło zbyt mocno.

Chwilę siedzieli w milczeniu, pociągali małymi łykami orzeźwiającą czerń.

– Wnioski odznaczeniowe zaczniemy pisać za parę dni, jak sztab się wyśpi – powiedział dowódca pułku. – A teraz mam dla was jeszcze jedną robotę. Wylazł „Rudy” z nory?

– Lada chwila.

– Na radzieckich czołgach posyłam batalion przez cały park Tiergarten pod Bramę Brandenburską i Reichstag. Nie powinni natrafić na opór. Choć jeszcze nie wszyscy przestali strzelać, to co minuta ciszej.

Na przekór słowom pułkownika za oknami gruchnął silny wybuch, a potem jedna po drugiej przetoczyło się parę słabych detonacji.

– Na lewym skrzydle silny ogień... – mamrotał rozbudzony szef sztabu.

– Spij – uspokoił go dowódca podchodząc do okna.

– Kapitan Pawłow rozwalił trotylem peron i schody, żeby było można...

„Rudy” właśnie wyłaził spod ziemi na nawierzchnię, więc Kos przerwał wyjaśnianie. Po rozkruszonych stopniach, porykując silnikiem, czołg wypełznął na plac i skręciwszy w lewo zajął stanowisko za rozbitym tygrysem.

Pułkownik wrócił do stołu i tłumaczył dalej:

– Chcę, żeby na czele tej kolumny szedł czołg z orłem na wieży.

– Rozkaz.

– Umyjcie się, ogólcie raz dwa. Ruszycie za kwadrans. Na pancerz weźcie grupę szturmową Szawełły.

Wracając do czołgu Janek skakał po trzy schody i gwizdał z radości.

Spełniło się marzenie – pójdą na czele kolumny, w samym sercu Berlina. A więc prawie jakby defilada, i miał trochę racji Wichura, jak im ją jeszcze w Kreuzburgu obiecywał. Przy czołgu Kos jednak spoważniał i nie wyjaśniając zadania nakazał pełną gotowość bojową. Lepiej na zimne dmuchać niż się sparzyć.

Niewielka była radziecka kolumna ciężkich czołgów i niewielki nasz batalion w maju 1945 roku. Zebrali się szybko i nawet kwadrans nie minął, jak ruszyli. Zaraz za placem „Rudy” wjechał pomiędzy drzewa parku Tiergarten. Szedł z zamkniętymi włazami. Za wieżą czaił się sześcioosobowy desant, przepatrujący teren do przodu i na boki. Z tyłu, w odległości kilkudziesięciu metrów, jechała kolumna ciężkich jotesów z desantem polskich piechurów.

Cisza tu była i bezruch połamanych drzew, pierwszymi jasnymi liśćmi zazielenionych na poczerniałych od ognia kikutach. Tylko z daleka sypała się jakaś zabłąkana, uparta seria i niczym puszczyk pohukiwał samotny moździerz. Wypełnili park rześkim, dźwięcznym gangiem czołgowego silnika, falującym przy forsowaniu przeszkód.

Sporo było tych przeszkód na drodze Grzegorza: okopy, rowy, zasieki z kolczastego drutu, przeciwpancerne jeże z szyn pospawanych spiesznie, które musiał pancerzem rozsuwać na boki albo omijać. Czołg lawirował, wspinał się i opadał. Czasem z gniewnym porykiwaniem odpychał wrak działa lub samochodu, tarasujący przejazd.

– Kilometrami tak mogę jechać – zwierzył się Zubryk sierżantowi Szawelle. – Byle nie strzelali...

Rzuciło wozem na kolejnej przeszkodzie, felczer o mało się nie zesunął na ziemię.

– Otóż ja na furmance wolę – odrzekł Konstanty.

– Nudno – stwierdził Łażewski i zastukał w pancerz. – Nudno! – krzyknął do załogi.

Kos otworzył właz, wysunął się do ramion.

– Chyba to już tę bramę widać?

– Niechybnie – skinął głową Konstanty. – Wrota duże bardzo.

– Miejsce kapitanowi ustąpiłem – przypomniał Czereśniak siedzący na pancerzu.

– Czego chcesz za to?

– Instrument został. Zagrałbym. Pan podchorąży właśnie mówi, że nudno.

– Fason rzecz ważna – wsparł go Łażewski. – Niech słyszą, że Polacy jadą.

– A jakby nie usłyszeli, to mogliby pomyśleć, że Niemcy? – nieśmiało spytał Zubryk i staranniej się schował za wieżę.

– Dobra – przyzwolił Kos widząc, że niedaleko do celu, a wokół nikogo nie widać.

– Masz – wynurzył się z drugiego włazu Gustlik z harmonią w ręku.

– Stosowne byłoby coś wesołego – doradził sierżant.

– Do samej bramy graj – rozkazał Janek. – I głośno.

Czereśniak siadł na wieży, rozciągnął miechy. Nie próbując akordów, nie namyślając się, gwizdnął przeraźliwie i z miejsca zagrał oberka na pełne obroty.

Po lewej miedzy drzewami widzieli już wyraźnie bryłę Reichstagu, nakrytą pogiętym durszlakiem kopuły. Nadchodziła od tamtej strony czwórkowa kolumna, około pięciuset ludzi.

– Niemcy – rzekł felczer.

– Jeńce – dopowiedział Józek.

– Na wesele jadąc – śmiał się Szawełło – radośniej ńa sercu nie było.

Jedno mroczy, że ja miłą niewiastę żem oszukał szpital opuszczając...

Kolumna Niemców szła nierównym krokiem, ale w zwartych szeregach.

Oficerowie w pierwszej czwórce. Mijali bokiem czołg na równoległym, spotkaniowym kursie, gdy nagle parę głosów coś zaczęło krzyczeć. Prysnęły szeregi. Żołnierze znikli za pniami i w wykrotach, odezwało się kilka pistoletów maszynowych, poleciały granaty.

Piechurów desantu jakby wiatr zdmuchnął. Trzasnęły zamki włazów, obróciła się wieża i działo plunęło pociskiem. Zagdakały oba kaemy czołgowe, zagrały automaty Szawełłów i Łażewskiego, Marusi i Zubryka.

Tomasz grał na harmonii. Tyle że zeskoczył na ziemię i szedł obok jadącego wolno czołgu, osłonięty pancerzem od kul.

Od strony batalionowej kolumny warknęło naraz kilkadziesiąt luf, pierwsze czołgi dały ognia i cztery armatnie granaty kalibru 122 milimetry wybuchły ciężko wśród drzew łamiąc pnie niczym ołówki.

Znowu rozległy się krzyki. Od strony Niemców ucichły strzały i nad tyralierą podniosły się białe szmaty.

– Przerwać ogień! – krzyknął Kos uchylając włazu.

– Dostatecznie – zawołał Konstanty Szawełło.

– Będziemy ich brać? – spytał Józek.

– Nie nasza rzecz – sierżant wskazał na piechurów, którzy nadbiegli z pomocą od strony jadącej w tyle kolumny. – Nasza sprawa drogę rozpoznać.

Siadamy na wóz! – powiedział takim tonem, jakby chodziło o drabiniasty.

Obaj pomogli wejść na pancerz Czereśniakowi, który nawet na sekundę nie przerwał oberka.

– Czego się wygłupiasz zamiast strzelać? – spytał go surowo Kos.

– Gram. Rozkaz był do samej bramy.

– Rozwinąć? – spytała Ogoniok. – Uszyłam, jak kazałeś.

– Rozwijaj – zdecydował Janek.

W chwili gdy „Rudy” wjeżdżał na podziobaną minami, lecz przecież asfaltowaną Charlottenburgerstrasse, podnieśli biało-czerwoną flagę nad wieżą. Grigorij dodał gazu i na zwiększonej szybkości pognał ku Bramie Brandenburskiej – podłużnej ciężkiej skrzyni, wspartej na dwunastu stojących parami kolumnach, ozdobionej u szczytu kwadrygą, nad którą czerwieniła się chorągiew.

Bramę Brandenburską wspierają po obu bokach pseudoklasyczne, ozdobione kolumnami budynki o trójkątnych frontonach, mające przypominać świątynie greckie. Domy te, zagięte jak krótkie skrzydła, tworzą od strony wschodniej plac, na którym późnym rankiem 2 maja 1945 roku zebrało się paruset radzieckich żołnierzy.

Koło przelotów między kolumnami Brandenburger Tor, zabarykadowanych do wysokości czterech czy pięciu metrów, stały ciężarówki i parę czołgów. Przed nimi dwie przyczepy do przewozu mebli, bezsensownie przekrzywione na bok. Bliżej, wokół ciężkiego jotesa i transportera opancerzonego, wokół wysokiej witki masztu radiostacji, sterczącej ku górze, stała grupa rozbawionych, pokrzykujących żołnierzy, do których z pancerza przemawiał tęgi oficer.

Gdy zza południowego skrzydła, grzmiąc oberkiem granym na całą moc harmonii, wyjechał „Rudy” z biało-czerwoną flagą nad wieżą, wszystkie głowy obróciły się w jego kierunku.

– Eto kto?

– Kakoj czort?

– Amerikancy!

– Niet, biełoje z krasnym i orioł znaczyt Polaki.

– Towariszcz gienierał! – wołał gruby pułkownik z czołgu. – Prawdu gaworili. Wot wasz tank prijechał.

Część piechoty pobiegła na spotkanie „Rudego”, zrobiło się luźniej i dopiero teraz można było zobaczyć orła na pancerzu transportera i polską czapkę ze srebrnym wężykiem. Generał machnął ręką, że widzi, odwrócił się i ruszył swoim na spotkanie.

Tymczasem wjeżdżały już następne czołgi z desantem polskiej piechoty, przystawały, robiło się coraz gwarniej i tłoczniej.

Kiedy generał podszedł do „Rudego”, cała załoga prężyła się w bojowej postawie, a w odległości paru metrów przyklękał i kucał fotograf, robiący im wspólne zdjęcie z radzieckimi żołnierzami.

– W gazietie napieczatajem! – wykrzyknął. – Wnimanije, towariszczi! Ułybczoka i... gotowo.

Generał położył rękę na ramieniu Kosa. Sierżant odwrócił się i radośnie zawołał:

– Obywatelu generale, zadanie wykonane i wojna...

Urwał, zobaczywszy nad wężykami generalskimi nie jedną, lecz dwie gwiazdki. Rozumiał, że trzeba by pogratulować, cieszył się przecież szczerze tym awansem, lecz ze wzruszenia słowa nie mógł wydobyć. Cała załoga stała już obok i nikt nie potrafił powiedzieć tego, co należało. Jednego Szarika nie speszyła nowa gwiazdka, skoczył łapami na piersi generała, merdał ogonem i szczekał radośnie.

– Widzę, że wszyscy zdrowi i cali – mówił generał i nagle uniósł brwi. – Marusia w polskim mundurze? Myślałem, że będę pierwszy, który ci powie, ale jak widzę, już wiesz o rozkazie.

– Nie – zarumieniła się dziewczyna. – Tylko żeby ze szpitala na front...

– Masz rację. Teraz pora oficjalnie załatwić zezwolenie na ślub.

– Wdzięczny będę, obywatelu generale dywizji – Janek odzyskał głos.

– Dobra. Jest tu z wami Łażewski?

– Na rozkaz – wysunął się do przodu podchorąży.

– Dobrze, że jesteś, bo mam coś dla was obu, dla ciebie i Kosa – wydobył papier z mapnika i rozkładając go zrzędził: – Szabla by się przydała.

– Jest, obywatelu generale – zawołał radośnie Saakaszwili.

– Przedwojenna, panie generale – dodał Konstanty Szawełło.

Gruzin, wyciągnąwszy broń z czołgu, dobył ją z pochwy i podał, trzymając za klingę.

Generał wziął nagą szablę do ręki.

– W imieniu Naczelnego Dowództwa Wojska Polskiego – powiedział nie patrząc w papier i stanął na baczność.

Za jego przykładem znieruchomiał cały krąg naszych i radzieckich żołnierzy. Nawet ci, co słów nie dosłyszeli czy nie zrozumieli, przyjmowali postawę zasadniczą.

– Nominacje. Od razu do stopnia podporucznika, bo czas wojenny, a zasług na trzy awanse starczy. W korpusie oficerów piechoty – kapral podchorąży Daniel Łażewski. W korpusie oficerów broni pancernej – sierżant Jan Kos. Obaj przybledli, przyklękli na lewe kolano. Dwukrotnie błysnęła w powietrzu szabla, uderzając pasowanych po ramieniu.

– Huraaa! – wrzasnął Wichura.

Za nim cały krąg ryknął tak niespodzianie, że Zubryk się zachwiał, przymknął oczy, ale oprzytomniał, gdy mu Marusia dała kuksańca w bok.

– Nie siejczas.

Generał objął obu, przytulił do serca, a potem, kryjąc wzruszenie, podał na dłoni wydobyte z kieszeni gwiazdki.

– Przywiozłem – przekrzykiwał tłum – bo pewno nie macie, a przyczepić od razu warto.

Łażewski zaczął przypinać z pomocą Wichury, Gustlik wyciągnął rękę w stronę Kosa, ale Janek nie potrafił opanować wzruszenia.

– Nie teraz – pokręcił głową. – Za chwilę wrócę.

Przez przedni właz sięgnął do czołgu i zabrawszy rotmistrzową czapkę z amarantowym otokiem, pobiegł w stronę kolumnady Brandenburger Tor, jakby go ścigano.

Marusia zrobiła za nim parę kroków, ale zatrzymał ją. Gustlik.

– Czekaj. Niech sobie wszystko ułoży.

– Lidka nie przyjechała? – spytał Grześ.

– Poparzona.

– Małom jej razy mówił, coby była uważna, jak herbata nalewa... – wtrącił Jeleń, lecz umilkł spotkawszy wzrok dowódcy.

– Nie przy herbacie – powiedział generał. – Obie ręce ma poparzone i włosy straciła w ogniu.

– Co się stało? – zawołał Saakaszwili przestraszywszy się nie na żarty.

– Nad ranem samoloty zaatakowały sztab armii. Od fosforowych bomb zapaliło się parę domów.

– Sen to ona ma mocny – nie wytrzymał Gustlik.

– Wstała na czas, ale potem z bezpiecznego miejsca pobiegła jeszcze papiery ratować. Byłem akurat na odprawie u dowódcy i kiedy wróciłem, zabrano ją już do szpitala – wyjaśnił generał. – Lekarze obiecują, że niedługo już wyjdzie.

– Inna to już dziouszka niż ta, co my ją z Jankiem w transporcie poznali – rzekł w zamyśleniu Jeleń.

– Nie inna – zaprzeczył gwałtownie Grigorij. – Tylko oczy trzeba mieć otwarte. Takiej jak Lidka ze świecą po świecie szukaj i nie znajdziesz.

– Dowódca czołgu uciekł – rzekł generał zwracając się do załogi – a ja mam do was jeszcze dwie ważne sprawy.

– Jo za niego – Jeleń stanął na baczność i zamyślony nad przygodą Lidki mruknął cicho do siebie samego: – Po cóż ona w ten ogień szła?

– Jeszcze dziś delegacja 1 armii jedzie do Warszawy, żeby Krajowej Radzie Narodowej zameldować o zdobyciu Berlina – mówił generał. – Z różnych jednostek po jednym żołnierzu, więc w imieniu brygady pancernej może by kogoś z waszej załogi...

Jeleń popatrzył na Grigorija, który przygładzał wąsy, na Wichurę, mrużącego porozumiewawczo oko, i wreszcie na Tomasza, który weń wlepił wytrzeszczone gały.

– Szeregowy Czereśniak niech jedzie. Ojca ma tam blisko.

– Przenoś, Tomasz, rzeczy na mój transporter – rozkazał generał, kiwając głową.

Tomasz już ruszył z miejsca, ale Jeleń przytrzymał go za rękaw.

– Zapamiętaj se: jak się choć godzina spóźnisz, to ci wszystkie kości połomię. A bambetli połowa ostaw, bo się przerwiesz.

– Ja się nie przerwę – zapewnił Czereśniak.

– Jeleń! – wezwał generał.

– Na rozkaz.

– A kogo na jego miejsce?

Gustlik, zamiast odpowiedzieć, obejrzał się na sapera, który cały czas stał o parę kroków dalej i obserwował wydarzenia. Generał poszedł za wzrokiem plutonowego i znieruchomiał.

– Kapitan Iwan Pawłow – zameldował oficer – saper przydzielony na czas bojowego zadania.

– Niesłychane – zamruczał generał, wyciągając rękę. – Żywcem skóra zdarta.

– Razem my pod wodą wojowali, brali stację pod ziemią – wyjaśnił Jeleń. – Poznali my się...

– Chcecie tych parę dni z nimi jeździć? – spytał generał kapitana.

– Dobra załoga – odrzekł oficer.

– Nasze jednostki podchodzą już do Łaby. Marusię, Łażewskiego i resztę ze sobą zabieram, a czołg tam właśnie chciałem pchnąć. Gdzież ten Kos się podziewa?

– Podporucznik Kos? – przepytał Jeleń, smakując nowe zestawienie słów. – Zaraz go, pierona, zawołam – złożył dłonie koło ust i unosząc twarz ku górze zawołał w kierunku Bramy Brandenburskiej: – Janeeek!

Teraz wszyscy zobaczyli obok wielkiej kwadrygi drobną postać chłopca w białej koszuli, machającego ręką na znak, że słyszy.

Janek, pomachawszy wołającemu Gustlikowi, nie miał jednak zamiaru wracać. Siadł z powrotem na stopniach schodów, wiodących do stóp ogromnej rzeźby, i kończył przymocowywać gwiazdkę do drugiego naramiennika, myśląc, jak wiele stało się w ciągu ostatnich godzin.

Włożył mundur i pas, a potem wspiął się jeszcze wyżej, stanął tuż u kopyt wspiętych w galopie koni. Położył na postumencie czapkę rotmistrza.

Przyjrzał jej się i poprawił, wsuwając głębiej między kamienie, żeby wiatr nie zrzucił.

Jeszcze raz z dołu dobiegło wołanie:

– Jaaneek!

– Zaraz, nie pali się – mruknął do siebie.

Zbiegł pospiesznie kilka stopni, zwolnił i dalej szedł już spokojnie, zerkając zezem to na lewy, to na prawy naramiennik, na nowe i błyszczące gwiazdki. Twarz miał marsową, a oczy uśmiechnięte.


64. Nad Wisłą i Łabą

Z Berlina, z tego placu pod wielką bramą, pojechał Tomasz transporterem do sztabu armii. Nie bardzo miał ochotę wysiadać, bo oficerów tu było jak grzybów po ciepłym deszczu w lesie studziankowskim i jakby każdemu salutować, to po godzinie ręki by nie czuł. Zaszył się w kąt, ale pułkownik kazał się zabierać i włazić wprost do ciężarówki, na której już paru różnych siedziało. Zasalutował Czereśniak, worki swoje pod ławkę wcisnął i sam tam zalazł jak świerszcz za komin, bo na leżąco lepiej w długą drogę jechać.

I pół godziny nie minęło, jak ruszyli. Przodem czarny mercedes, a w nim chudy i wysoki pułkownik, co był zastępcą dowódcy 1 armii do politycznych różnych spraw, i zaraz za nim sfatygowany sztuder, po burty wyładowany pstrokatym i pyskatym frontowym bractwem. Różni tam byli, bo i szeregowcy, i pancerniacy, a nawet jeden kapitan–pilot z pułku myśliwskiego „Warszawa”. Byli z piechoty i z artylerii, z moździerzy i od saperów, z łączności i z kawalerii.

Jechał nawet jeden z armijnej gazety, co miał to wszystko potem opisać.

Nosił okulary w drucianej oprawie, miał włos jasny, kędzierzawy, a do tego był bardzo pyskaty i pół drogi coraz to nowe kawałki do śmiechu opowiadał, przytupując długimi jak u bociana nogami w zielonkawych butach z brezentu.

Czereśniak widział ich z dołu, spod ławki, ale nie mówił nic. Wolał słuchać. A jak mu się sprzykrzyło, to zamykał oczy i myślał, jakby tu tak skombinować, żeby czasu starczyło do ojca skoczyć, bo z Warszawy to i osiemdziesięciu kilometrów nie będzie. Albo znowu otwierał powieki i przez szparę między burtą a ławką patrzył na zieleniejące oziminami pola, na wioski, gdzie popalone, a gdzie całe, czy też świeżymi belkami świecące i na miasta rozmaite, przez które przejeżdżali.

Jechali pół dnia, potem całą noc z krótkim tylko postojem, żeby się szofer zdrzemnął, bo już polewanie wodą nie pomagało – chłopak przedtem amunicję na front dowoził. Spieszyli się bardzo, ale do Warszawy przybyli dopiero koło południa. Patrzył Czereśniak szeroko otwartymi oczami na ruiny, na resztki domów już tu i ówdzie przyzielenione trawą, pobrązowiałe od wilgoci czy może mchu. Dziwił się, gdzie mogą mieszkać ci ludzie, co się na ulicach mrowili.

Ten z gazety, to był warszawiak i nazywał ulice, którymi się toczył samochód, więc Tomasz wiedział, że jechali Alejami Jerozolimskimi, skręcili w Poznańską ulicę, potem w Nowogrodzką i z piskiem hamulców dobili do krawężnika przed budynkiem, co jakby dziewczyna nazywał się Roma i nie był zniszczony.

Z pierwszego wozu wyskoczyło czterech, a wśród nich chudy pułkownik, co był zastępcą politycznym samego dowódcy. Z ciężarówki wysypali się młodzi oficerowie, podoficerowie, żołnierze, a za nimi Tomasz. Zdziwił się trochę, bo był jedyny, który dźwigał wypchany plecak. Tamtym widać na niczym nie zależało. Hurmem pobiegli do wejścia, jak do ataku i aż się trochę zdziwili wartownicy, co tam stali – milicjanci i cywile z czerwonymi opaskami.

– Obywatele! Towarzysze! Dokąd?

– Delegacja 1 armii na sesję Krajowej Rady Narodowej – odpowiedział pułkownik.

– Nie poznajesz?! – szepnął starszy między cywilnymi stojącemu w drzwiach milicjantowi i tamten ustąpił z drogi.

Za pułkownikiem gęsiego weszli do hallu i zaczęli się wspinać po schodach, czerwonym dywanem przykrytych.

– Obywatelu... – dogonił ten od drzwi Tomasza i klepnął go po plecaku. – Z tym na salę nie można.

– Ja z boku stanę i u nogi postawię...

Czereśniak bronił się dzielnie, ale tamci byli też twardzi i doholowali go pod szatnię.

– Nikt wam przecie nic nie zabierze. Oddacie potem numerek i dostaniecie z powrotem...

Nieufnie obejrzał metalowy krążek z cyframi. Wolałby nie rozstawać się ze zdobyczą, ale już mu zabrali plecak, powiesili na haku jak zarżniętego prosiaka, trzonek siekiery sterczał niczym zesztywniała noga.

Od strony sali słychać było oklaski, wrzawę, a potem nagle wszystko ścichło i tylko pojedynczy głos dobiegał przez mury.

– Już żeście się spóźnili, obywatelu – poganiał wartownik.

Tomasz skinął głową uspokajająco, bo przecież zebranie nie czołg, żeby go nie dognać, i ruszył po schodach kosmato i miękko wysłanych. Na dywanie zostały zakurzone ślady po żołnierskiej delegacji – nie było kiedy ani się umyć, ani ogolić, ani otrzepać. Po tym tropie łatwo trafił do bocznego wejścia, a potem zostało mu już tylko pięć metrów po terenie otwartym.

Sforsował ostatni odcinek, schylając się jak pod ogniem, i stanął wyprostowany na lewym skrzydle szeregu delegatów, zwróconych twarzami do sali.

– Na ruinach Berlina – mówił dalej pułkownik z wysokiej trybuny – obok zwycięskich chorągwi czerwonych powiewają nasze sztandary. Na szlaku walk od Wisły do Berlina zadaliśmy wrogom ciężkie straty: zabitych 55 000 niemieckich żołnierzy i oficerów, wziętych do niewoli 28 000, zniszczono czołgów 106, zdobyto 98, zniszczono dział 763, zdobyto 652...

Ze źle ukrywaną dumą, z ledwo opanowywanym zwycięskim uśmiechem słuchali tych słów delegaci różnych rodzajów wojsk, wszystkich jednostek 1 armii, a wśród nich Tomasz z hełmofonem w garści. W wybielonych słońcem i deszczami mundurach, w niezgrabnych butach, w wyszmelcowanych polówkach, ale widać było, że każdy niejedno przeżył, że duszę ma żołnierską, bo to na gębach wojna im wypisała.

– Jesteśmy i pozostaniemy mieczem polskiej demokracji. Pierwsza armia nigdy was nie zawiedzie!

Twarze zdawały się wszystkie podobne, wpatrzone w trybunę i w żołnierzy. W dalszych rzędach mignęły dwie jakby znajome, ale rozpoznać nie było kiedy, bo posłowie już zerwali się z miejsc, zaczęli klaskać i krzyczeć na cały głos:

– Niech żyje armia! Niech żyją!

Jakaś kobieta podbiegła, podała trzy białe i złote narcyzy lotnikowi, a za nią ruszyli inni i ścisk się nagle zrobił. Wokół każdego dziesięć roześmianych twarzy, do każdego dziesięć par rąk wyciągniętych. Tomasz ściskał pracowicie te ręce, ale ponad głowami spoglądał, jakby kogo szukał, bo mu się zdało, że widział chłopa bardzo podobnego do ojca.

Zza pleców szerokich czerwonego na twarzy grubasa, spod łokci chudego w okularach wynurzył się tuż obok ten właśnie tak jakby Czereśniak. Z bliska był mniej podobny, bo uroczysty, w ciemnym garniturze i przy krawacie, ale okazało się, że naprawdę on, i ręce do syna wyciągnął. Objęli się w mocnym uścisku, chwilę milczeli, a potem pierwszy zagadnął ojciec, usiłując przydać głosowi surowości:

– A co ty tu robisz, Tomek? Na przepustce czy jak?

– Delegat jestem, razem z zastępcą dowódcy armii...

– Akurat ciebie wybrali? – nie dowierzał jeszcze.

– Mnie. A ojciec jak tutaj?

– Też delegat. Poseł znaczy. Z ojcem twojego dowódcy – pokazał na Stanisława Kosa, który kiwał im ręką ponad głowami innych, starając się podejść bliżej.

– I co tata tu robi?– nie mógł wyjść z podziwu Tomasz.

– Rządzę – stwierdził stary.

– Czym?

– Polską – powiedział i czując potrzebę bardziej szczegółowego wyjaśnienia sytuacji, dodał po chwili: – Nie sam. Z innymi razem.

Pomilczeli dłuższą chwilę mocno zdziwieni obaj, bo niezwyczajne to było, żeby ze wsi, i to jeszcze folwarcznego do rządów brali albo do armijnej delegacji. Nowy był czas, inny niż przedtem. Wreszcie syn westchnął i spytał głos przyciszając:

– Plutonowy przyprowadził?

Stary skinął lekko głową i twarz mu pojaśniała w uśmiechu.

– Cielna. Nim z wojny wrócisz, to już albo jałóweczka będzie, albo byczek...

– Cześć, Tomasz – dopchał się wreszcie West.

– Czołem, obywatelu poruczniku – podając rękę, przełożył szybko do lewej numerek z szatni, który cały czas ściskał, żeby nie zgubić.

– Co tam chowasz?

– Nic, takie kółko – pokazał i podał ojcu. – Na tę blaszkę plecak dadzą i ojciec tam znajdą siekierkę dobrą, kantar i takie inne – zawstydził się nagle, ale jeszcze sięgnął ręką do kieszeni i dodał pudełeczko. – Maść.

Wrócę, to drzewka będziemy szczepić...

– Jak załoga? – zagadnął Stanisław Kos.

– Dobrze. A podporucznik to się chyba niedługo ożeni.

– Jaki podporucznik?

– Wasz Janek. Wczoraj rano gwiazdki dostał. Mieli już tylko do Łaby dojechać, a potem wracać.

Przez Berlin jechać było trudno. Z ruin, z piwnic, z podziemnych tuneli metra powyłaziły tysiące w zgniłozielonych mundurach. W pierwszych godzinach po kapitulacji nie można było ani wartowników nastarczyć, ani z przyjmowaniem broni nadążyć, więc niektóre kolumny szły jeszcze z karabinami i pistoletami maszynowymi, tyle że kolbami je niosąc do góry.

Za miastem poszło szybciej i już pod wieczór dognali transportery armijnego batalionu rozpoznawczego. Przez ten czas, co brali miasto, front odskoczył daleko na zachód. Cztery polskie dywizje i kawaleryjska brygada, wsparte czterema brygadami artylerii i korpusem lotniczym, spychały hitlerowców ku Łabie, nad którą z drugiej strony już docierali sojusznicy zachodni.

Generał, straciwszy na skok pod Bramę Brandenburską nie więcej niż trzy godziny, w dalszym ciągu energicznie odbierał czołgi, działa szturmowe i transportery ze wspieranych przez nie jednostek, chwytał je wszystkie mocno w garść, ale Kos i Gustlik pogadywali cichutko, że przydadzą się już tylko do defilady.

Wyszło jednak, że generał dywizji, a nie podporucznik, miał rację, bo czwartego maja grupa pancerna, poderwana radiowym rozkazem, poszła ostro do przodu, na stanowiska wyjściowe, gdyż front nagle stwardniał i stanął w miejscu. Mieli go złamać ciężarem stali i gwałtownością ognia, umożliwić natarcie piechocie. Rozwinięto ich na płaskim polu. W lewo i w prawo od „Rudego” widać było po dwadzieścia parę wozów. Gustlik próbował policzyć, lecz zmylił rachunek przy pięćdziesięciu. Nie maskowali się, bo samoloty wroga już nie miały skąd startować, a od frontu osłaniał ich szeroki nasyp drogowy wysokości piętrowego domu.

Grigorij nucił cichutko coś gruzińskiego i ręce trzymał na drążkach, Wichura przy erkaemie wachlował się czapką, żeby pokazać, jak mu duszno.

Kapitan Pawłow z miejsca ładowniczego wyglądał na pole przez peryskop.

Gustlik majstrował przy celowniku. Silnik milczał. Za pancerzem co kilka sekund przesuwał się niski gwizd i wybuchały granaty moździerzowe wielkiego kalibru.

Jeleń wzruszył ramionami, potrząsnął głową i przerwał milczenie:

– Toż żech wom trzy razy godoł: wy, towariszcz, do celownika, a ja będę cisi granaty do lufy. Kapitanowi ładować nie pasuje.

– Kapitan i partizan wsio mogut diełat’. Ja na miejsce Tomasza, na tymczasem. Do końca wojny już tylko parę kilometrów.

– Na mapie blisko – rzekł Janek z wysokości swego stanowiska dowódcy; urwał na chwilę, bo tuż obok rąbnął pocisk, zadzwoniły odłamki po pancerzu i przez szczeliny zakurzyło, a potem dokończył: – a dojechać trudno. Chcą resztę amunicji wystrzelać czy jak?...

– Inaczej myślę – odpowiedział Pawłow. – Im nie wszystko jedno, do kogo iść w plen, do niewoli. Ni u Amierikancew, ni u Angliczan Hitler Oświencima nie stroił...

Znowu pod pancerzem zaległa cisza. Janek pomyślał, że Iwan ma rację – co innego doświadczyć, a co innego wiedzieć ze słyszenia i może nawet niezupełnie uwierzyć, bo to tak straszne, że do uwierzenia trudne. Potem rozwinął na kolanach sporą kartkę, na której były wydrukowane sylwetki amerykańskich i angielskich czołgów – M-3, M-4, A-2, Matylda, Walentin, Churchill... Chodziło o to, żeby przypadkiem sojusznika nie postrzelić, jakby z przeciwnej strony nadjechał.

– Uwaga, wszystkie wozy! – usłyszeli w słuchawkach znajomy głos generała. – Silniki w ruch.

Nim jeszcze motor zapalił, dobiegły ich zza pancerza wydawane obok głośne komendy piechurów:

– Pluton kierunkowy – pierwszy. Kierunek – trzy topole na wprost. Kompania... naprzód!

Zadudniły cylindry i zaraz potem padł radiowy rozkaz generała:

– Kierunek Łaba! Naprzód!

Ruszył „Rudy”, a pół sekundy później wszystkie czołgi i działa pancerne zgromadzone na pozycji wyjściowej do natarcia, ruszyły łagodnym przeciwstokiem. Kurząc lekko toczyły się niewidoczne jeszcze dla wroga, który dalej metodycznie bił z ciężkich moździerzy w puste już miejsce. Janek poczuł chłód w piersi, jak zwykle kiedy szedł na spotkanie niebezpieczeństwa, i z ulgą pomyślał, że wszystkie dziewczyny załogi są daleko na tyłach. Czemu Lidka wpakowała się w ogień pod sam koniec wojny? – przemknęło mu przez głowę pytanie i zgasło zaraz, bo pora było myśleć tylko o walce.

Piechota wyszła na horyzont, przyspieszyła. Dodały gazu czołgi.

Mechanicy równali, by jednocześnie sforsować grzbiet, by nie dać celowniczym pepanców okazji do wielu strzałów. Poczuwszy, że są już na tle nieba, dali ognia z kaemów i dział, przewalili się na drugą stronę nasypu, zgrzytając gąsienicami po kamiennej kostce.

Na maksymalnej szybkości ładowania grzmiała nasza artyleria. Ławice ciężkich pocisków przepływały po niebie, zwalały się czarno-czerwoną chmurą na plątaninę okopów widoczną w przedzie. Lekko opadającymi polami, za którymi czuło się już brzeg wielkiej rzeki, szło szerokie, silne natarcie dywizji piechoty. Ostatnie polskie natarcie w tej wojnie.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю