355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 41)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 41 (всего у книги 58 страниц)

48. Wyzwolenie

Rozpoznawać przeprawę można po cichu i głośno.

W pierwszym przypadku trzeba niepostrzeżenie podpełznąć, obserwować i nasłuchiwać cierpliwie, póki nie ruszy się wartownik, nie szczęknie metal w okopie, nie nadjedzie kolumna zza rzeki lub kanału, demaskując straże.

Druga metoda to szybki doskok, sprowokowanie osłony do otwarcia ognia i równie błyskawiczne zniknięcie.

Ponieważ porucznik Kozub nie określił sposobu rozpoznania przeprawy, Łażewski wykonał zadanie szybko. Może nawet szybciej niż zamierzał, bo wychodząc spod serii kaemów pognał wzdłuż wału i niespodzianie nadział się na osłonę drugiego mostu.

Wracali we czterech na jednym motorze, ogłuszeni wystrzałami, oślepieni ogniem i przybici stratą. Niewiele brakowało, a poplątaliby drogę, gdyż w ostatniej chwili dostrzegli przyczajonego łącznika. Gonił za nimi, póki hamowali, skoczył z tyłu na przyczepę i ręką wskazał kierunek.

– Nasi pałac zdobyli, panie podchorąży! Podobno generalski. – wołał Łażewskiemu do ucha. – Bez jednego wystrzału... W lewo i prosto! – krzyknął do kierowcy. – W bramę.

Dobijając resorami przeskoczyli betonowy próg i Daniel zobaczył leśny park w księżycowym świetle, a w głębi, na końcu szerokiej alei, nie pałac wprawdzie, lecz nowoczesną dużą willę z przylegającym do niej garażem i domkiem dla służby. Pod budynkami, podobne do rozrośniętych wysoko krzaków, czołgi stały nieruchomo, a koło nich spacerowali wartownicy. Nieco dalej, ukryci za grubymi pniami drzew, czuwali zwiadowcy przy swoich diegtiarach.

Nie czekając na zatrzymanie motoru podchorąży zeskoczył przed frontem budynku i wszedł pospiesznie do wnętrza.

Za podwójnymi drzwiami, w dużym hallu obwieszonym skórami zwierząt i rogami, paliły się jasno lampy naftowe, a wielkie lustro na wprost drzwi powtarzało ich żółte płomienie. Na kanapie, między obwieszonymi starą bronią słupami, które podtrzymywały wewnętrzne schody, odpoczywali Kozub, Kos i Wichura. Przed nimi na dywanie leżały cztery zdobyczne pistolety maszynowe, zapasowe magazynki i kilka granatów.

Nieco z boku, z automatem na kolanach, siedział na krześle Gustlik i pilnował jeńców stojących twarzą do ściany – czterech żołnierzy, tęgiego starego cywila w sportowym ubraniu i dwie kobiety. Podchorąży, prześliznąwszy się po nich spojrzeniem, stanął na baczność przed porucznikiem, ale ten podsunął mu krzesło.

– Siadaj i pij – podał na dłoni filiżankę prześwitującą pod światło.

Łażewski rozpromienił się wąchając płyn.

– Kawa, prawdziwa kawa.

A coś myślał? Ona ma wszystko. – Kos pokazał na jedną ze stojących pod ścianą.

Była to rosła, tęga kobieta ubrana w szary, dobrze skrojony kostium i uczesana w starannie zakręcone loki.

– Którędy? – spytał Kozub, sprowadzając rozmowę na główny temat.

– Nie wiem. Przy mniejszym są bunkry i na przeciwległym brzegu stanowiska dział przeciwpancernych, a do betonowego nawet podjechać nie można – urwał na chwilę i podniósł głowę. – Straciłem w ogniu motor, żołnierza i tego... – jednym haustem dopił resztę kawy i odstawiwszy filiżankę, dobył zatknięty za cholewę ułamany kawałek bata. – Przewodnika straciłem.

Kozub zacisnął w pięść leżącą na kolanie rękę, a potem otworzył ją z wolna, ale nic nie powiedział. Są ludzie, którzy nigdy nie płaczą nad rozbitym szkłem, nie rozważają, co by było, gdyby nie stało się to, co się stało.

Jeśli niespodzianie wyskoczyć z ciemności, oślepić obsługę pociskiem, to... My moglibyśmy spróbować... – zaproponował Kos.

– Nie – porucznik pokręcił głową i powtórzył uparcie to samo, co na żwirowisku: – w Kreuzburgu potrzebne mi wszystkie czołgi.

Milczeli chwilę niewesoło.

– Wyżej głowy nie podskoczysz – stwierdził filozoficznie Franek Wichura i zmarszczył perkaty nos.

– Może jaka płycizna – powiedział Gustlik. U nas, koło Ustronia, to na Wiśle...

Przerwał zdziwiony, bo nagle od strony ściany rozległ się wysoki, przybierający na sile pisk. Nie od razu pojął, że dźwięki te wydaje niższa z kobiet stojących pod ścianą. Jeleń zrobił groźną minę, wstał z krzesła, ale nie bardzo wiedział, jak postąpić. Zanim cokolwiek zdążył powiedzieć, dziewczyna o okrągłej buzi pokrytej piegami odwróciła się tak gwałtownie, że skoczyły w górę jej dwa długie warkocze, i zawołała:

– Tyś jest ustroński?

– Ustroński.

– A ja z Koniakowa, zza przełęczy! – Zarzuciła mu ręce na szyję, płacząc i śmiejąc się jednocześnie.

– Czemu żeś mi to prędzej nie rzekła? – mruknął gniewnie Gustlik.

Puściła go, cofnęła się o krok i aż przybladła ze złości.

– Jakże miałam co rzec, kiedyś się od razu automatem zamierzał.

„Raus, raus” tak pysk na mnie rozdziawiał – poskarżyła się Kozubowi. – Pod ścianę postawił razem z tą generalską wiedźmą...

Ani śladu nie zostało po płaczu. Zarumieniły się policzki, a małe dłonie spoczęły na biodrach. Dziewczyna odwinęła nogą róg dywanu. Wskazała ukryte pod nim metalowe wieko w podłodze i skomenderowała osłupiałemu Gustlikowi:

– Dźwignij. Mocniej, sił nie masz?

Jeleń nie bez wysiłku podniósł płytę osadzoną na zawiasach i zobaczywszy stopnie, zeskoczył w dół. Obracając koło sterujące zasuwami, otworzył grube drzwi do niewielkiego pomieszczenia i zaświeciwszy sygnalizacyjną latarkę, zobaczył legowiska po bokach.

– Schron jak na sztab – oświadczył wychodząc.

– Wszystko dla tej jędzy. Na front dziadów pchają i dzieci, a u niej wartownicy jak byki...

Nie przestając mówić, dziewczyna podbiegła do ściany, szarpnięciem odwróciła pierwszego z brzegu Niemca i pokazując otwarty schron, krzyknęła:

– Włazić! Będziesz ty teraz łapy przy sobie trzymał. Właź!

Jednego po drugim wszystkich zagoniła do środka, pomogła ostatniemu kolanem i zatrzasnęła drzwi. Drobnymi, lecz mocnymi rękami zakręciła koło przesuwające zamki, a potem, chwyciwszy stojący przy wejściu łom, wstawiła go między szprychy, żeby tamci od wewnątrz nie mogli otworzyć.

Łażewski, Kos i Wichura wstali ze swych miejsc i razem z Gustlikiem w milczeniu i z podziwem obserwowali błyskawiczne działania dziewczyny. Aż furczała plisowana kwiecista spódnica, kiedy wybiegła po schodkach, przeżegnała się i stanąwszy na palce pocałowała Janka.

– Honorata. Takem ślubowała, że pierwszego polskiego żołnierza...

Wspięła się znowu, cmoknęła podchorążego i za jednym zamachem Wichurę, który szeroko ramiona otworzył.

– Honorka mi mówią. Że pierwszego pocałuję, żeby był nawet...

Stanęła przed Gustlikiem, ale że chłop był na gwardyjską miarę, to i z wysokości czubków palców działania nie rokowały sukcesu bez pomocy atakowanego.

– Żeby nawet był bolszewikiem – dokończyła.

– Jakie my to zaś bolszewiki?! – oburzył się Jeleń i podstawił policzek.

– Od wschoduście przyszli, to bolszewiki – stwierdziła Honoratka, pocałowała Gustlika i zrobiła parę kroków w kierunku siedzącego na kanapie Kozuba. – Ale co mi tam – machnęła ręką – może i bolszewiki, ale przecież Polacy.

Dygnęła zgrabnie, przysiadła na kanapce, obciągając biały fartuszek na kolanach, i mówiła dalej ściszywszy głos, jakby się bała, że kto może usłyszeć:

– Ja panom żołnierzom powiem, gdzie taki most, co go nikt nie pilnuje.

– Powiedz. – Porucznik dopiero teraz rozchmurzył twarz. – Mocny?

– Mocny, bo stary – szturchnęła Kozuba łokciem w bok i zachichotała jak z dobrego dowcipu. – Dawniej jak co robili, to żeby się nie złamało. To taki most... – nie wiedząc, jak określić, machała wyprostowaną ręką wprost przed nosem dowódcy patrolu.

– Zwodzony – podpowiedział Janek.

– Nie zwodzę, tylko prawda. On się tak podnosi i opuszcza. Sto lat ma albo dwieście. Z żelaza zrobiony. Był tu jeden taki w cylindrze jak kominiarz – znowu się roześmiała głośno na samo wspomnienie – i generałowa pokazywała mu, że historyczny.

– Panna Honoratka nam pokaże? – spytał Gustlik.

– Jak pan Gustlik poproszą, to pokażę i most, i co tylko... Ale żeby potem odwieźli. W garażu stoi samochód generała, można wziąć.

– Jaki? – zainteresował się podchorąży.

– Może bym wziął to pudło – zaproponował Franek. – Prezent potem można by zrobić naszemu dowódcy...

– Tylko do samego mostu nie do jedzie, bo tam rów zeszłej niedzieli wyryli głęboki, żeby czołgi bolszewickie nie przeszły.

– Na motocyklu odeślemy – zdecydował Kozub.

– Tych drani pod podłogą muszę dopilnować. Jak reszta naszych przyjdzie, to oddam i niech ich do Polski na roboty zawiozą – wyjaśniała swe plany długofalowe Honoratka, zaglądając jednocześnie w lustro i gładząc blond grzywkę sczesaną na czoło.

– Jaki ten wóz generała? Mercedes? – wypytywał Wichura.

– Duży i czarny – odpowiedziała dziewczyna. – Z chorągiewką.

– Ruszamy – rozkazał Kozub. – Szkoda czas tracić na gadanie. – Wstał i włożył hełmofon.

Wyszli razem z Kosem i Łażewskim, a za nimi ciężko westchnąwszy, ruszył Wichura.

Jeleń jeszcze zbiegł po schodach i sprawdził, czy dobrze siedzi łom w szprychach koła.

– Panna Honoratka umie strzelać?

– Umiem. Wujek w raubszycach chodził na dziki i sarny.

– My tu te strzelby zostawimy – wskazał na broń na dywanie.

– W kąt uprzątnę.

– Panna Honoratka to by co ciepłego oblekła, noce jeszcze są chłodne – mówił chwytając pokrywę, żeby ją z powrotem opuścić na podłogę.

– Ja, panie Gustlik? – roześmiała się, podchodząc bliżej i warkocze do piersi przyciskając. – Ja taki w sobie mam gorąc... – rozluźniła wysoki kołnierzyczek na szyi.

Jeleń speszył się, puścił pokrywę. Trzasnęła jak wystrzał. W tej samej chwili na dworze zagrały silniki czołgów i motocykli.

– Laboga! – zawołała Honorata, chwytając Gustlika za rękę. – Jakby tak odjechali, a my tu sami we dwoje...

– Dobrze by było – zdobył się Jeleń na odwagę i nawet lewe oko jak do celowania przymrużył. – Tylko kto drogę pokaże?

– Prawda – przyznała z żalem.

Kiedy wybiegli, Łażewski już czekał u samych drzwi i pomógł wsiąść przewodniczce do wymoszczonej waciakiem przyczepy. Podkurczyła nogi, żeby zrobić miejsce, i pociągnęła Gustlika za rękaw.

– On za ciężki – wytłumaczył jej podchorąży ruszając. – Na czołgu pojedzie.

Jeleń rzeczywiście całą drogę raczej na wieży niż w czołgu przejechał, i choć parę razy mało go gałęzie na ziemię nie zgarnęły, nic, tylko wypatrywał ku przodowi. Trasa była kręta, ale nie bardzo daleka. Przystanęli w gęstwinie, żeby się nie dać zobaczyć. Kozub pobiegł do przodu i szybko wrócił.

– Jest? – spytał go Kos.

– Jest. Trzeba sprawdzić, jaka obsada.

– Pójdę.

– Ja zaś w ta pora pannę Honoratę odwiozę – poprosił Gustlik.

Było to odwiezienie szybkie i milczące. Jechali gąsienicowym śladem przez rozjaśniony księżycem mrok i nic nie mówili do siebie. Honorata jakby czekała, co Gustlik powie, a on im dalej od czołgu odjeżdżał, tym bardziej był pewien, że źle postąpił. Przecież jakby „Rudy” musiał wejść do walki, to tam ich jeno trzech zostało, bo dowódca na zwiadzie. Czuł, jak wilgotnieją mu plecy pod mundurem, choć gorąco nie było.

– Przyjedzie jeszcze pan Gustlik? – spytała, kiedy stanęli przed generalską willą, i zajrzała mu w oczy.

– Przyjadę – zapewnił.

Mocno uścisnął jej obie dłonie i nie zsiadając z motoru, umknął. Gnał lasem na złamanie karku i odetchnął dopiero na miejscu zobaczywszy zwaliste wzgórki czołgów między pniami.

– Gdzie porucznik?

– W przedzie.

Oddał motor zwiadowcom, a sam poszedł na skraj lasu. Z odległości kilku metrów zobaczył na płaskim pagórku, między krzakami wikliny, krępą pochyloną sylwetkę porucznika Kozuba, a obok szczupłą Łażewskiego.

Milczeli obaj. Wyglądało nawet, jakby się posprzeczali – podchorąży siedział plecami do oficera i tylko od czasu do czasu odwracał głowę i zerkał spode łba w jego kierunku.

Za łąkami pokrytymi wysoką trawą i rzadkimi kępami krzaków bielały w niepewnym nocnym świetle zapiaszczone brzegi rowu przeciwczołgowego, czerniał nasyp kanału, a nad nim sterczące ku górze dwie połówki zwodzonego mostu i niewielka budka strażnicza.

Gustlik wyszedł spomiędzy krzaków, podkradł się, przygięty do ziemi, i zameldował szeptem:

– Odwiózł żech na miejsce. Ma szmajsery, jakby co.

Kozub nie odpowiedział, tylko gestem nakazał, żeby przysiadł. Znowu zapadła długa chwila ciszy. Podchorąży poruszył się, jakby chciał coś powiedzieć, ale pod uważnym spojrzeniem oficera znieruchomiał znowu.

Nie usłyszeli żadnego szelestu, niczego nie dostrzegli, lecz nagle parę metrów przed nimi pojawił się Szarik i Kos. Obaj ociekali wodą. Sierżant był boso, tylko w spodenkach kąpielowych i ze swym myśliwskim nożem przewieszonym na pasie przez ramię.

– Rów czołgi sforsują bez trudu. Wartowników przy moście dwóch.

– No to wreszcie jedziemy – ożywił się Łażewski. – Od razu trzeba było zdjąć...

– Za to po drugiej stronie nie jedno działo, lecz cała bateria przeciwlotnicza dużego kalibru.

– Pierona – zaklął Gustlik.

Na długą chwilę zapadła cisza. Janek schował się między wikliny, wytarł ciało ręcznikiem, a potem osuszył nim psa. Szybko włożył koszulę, wciągnął spodnie, narzucił kurtkę mundurową. Zerkał na nieruchomo siedzących, nie przestając myśleć, co zrobi Kozub w tej sytuacji. Jeśli nie chce doczekać świtu na tym samym brzegu, musi uderzyć, lecz wówczas bez strat się nie obejdzie.

Nie wszystkie czołgi dojdą do Kreuzburga.

– Straciliśmy przeszło godzinę – podchorąży nie wytrzymał ciszy. – Trzeba będzie zawracać.

– Nie – przerwał Kozub. – Wolę mieć przed sobą zaskoczoną baterię niż przygotowany do strzału działon. Zobaczymy, czy nie da się ich czymś zająć.

Porucznik wstał, wśliznął się w krzaki. Za nim ruszył Kos.

Łażewski pochylił głowę i splatając palce zacisnął je tak mocno, aż zachrzęściły stawy.

– Więcej kombinowania niż walki. Trzy armatnie lufy i do tej pory zimne.

– Na starym czołgu było nas czterech – wyjaśnił Jeleń – a teraz pięciu. Dowódca na górze przy obserwacji i radiu – i tylko rozkazy dawać.

Jo żech przedtem ładował, a teraz przy celowniku. Aże ręka świerzbi, coby spust nacisnąć.

– No właśnie. Ja ci powiem, ten porucznik...

– Ale tak po prawdzie – zwierzał się dalej Gustlik – to najlepiej, jakby nie wystrzelić, a wygrać.

Podchorąży wzruszył ramionami i nic nie odrzekł. Pochylając wilgotne od rosy gałęzie wrócili do czołgów.

– Grot, Grot ja Daleki, wołam cię Grot ja Daleki. Odbiór – siedząc na wieży porucznik Kozub wywoływał znużonym głosem i wreszcie zniechęcony zdjął hełmofon. – Śpią czy jak?

– Obywatelu poruczniku, na naszym nowa radiostacja – podpowiedział Kos.

– Spróbuj.

Janek wskoczył na pancerz „Rudego”, sięgnął do wnętrza po hełmofon i szczęknął przełącznikami. Odczekawszy, póki nie nagrzeją się lampy, docisnął palcami laryngofon.

– Grot, ja Daleki, odbiór.

Chwila ciszy. Z wieży drugim włazem wyjrzał Tomasz. Grześ i Franek wyszli przez przedni i spoglądali ku górze, nasłuchując.

– Lidka, śpisz? Odezwij się, Lidka – wywoływał Janek.

Kozub podszedł, wspiął się na czołg i niechętnie marszczył brwi słysząc te nieregulaminowe wezwania.

– Nie – odpowiedziała dziewczyna sennym głosem, ale już następne słowa były rześkie: – To ty, Janek? Wszyscy cali?

Głos był tak wyraźny i czysty, że Szarik wspiął się, oparł przednie łapy na gąsienicy, zamerdał ogonem i zaskomlał wesoło.

– Wszystko w porządku. Daj Starego.

Sierżant podał swój hełmofon porucznikowi i zaraz w słuchawkach zgłosił się miękki baryton.

– Pierwszy na Grocie.

– Ja Daleki. Cztery tyczki na drodze, proszę o garść grochu bez światła.

Współrzędne celu: trzydzieści dwa zero trzy... Pięćdziesiąt jeden siedemnaście na zachodnim brzegu. Czekam na odpowiedź.

Popiskiwały depesze, wołały obce głosy, a po chwili cicho, cichutko dziewczęcy głos zanucił parę taktów piosenki, urwał gwałtownie i znowu usłyszeli generała:

– Daleki, wysypią groch za dwadzieścia jeden.

– Ja Daleki, zrozumiałem was, Grot, za dwadzieścia jeden.

Kozub zdjął hełmofon i oddając go ścisnął lekko Janka za rękę, jakby chciał podziękować.

– Ile trzeba na zdjęcie wartowników?

– Sześć minut – odpowiedział Kos po krótkim namyśle. – Pójdę z plutonowym Jeleniem, bo tam krzepkiego trzeba, żeby most opuścić.

– Ruszajcie.

– A „Rudy”? – spytał Saakaszwili.

– Nie będzie próżnował – zapewnił go Kozub.

Nad nasypem kanału, jak podwójne wieko ogromnej skrzyni, sterczały uniesione połówki mostu, podpięte szerokimi kratownicami. Czerniało rusztowanie kołowrotu i urządzenia dźwigowego. Letni domek, w którym dawniej sprzedawano bilety wycieczkom, zbitą z desek chałupkę służącą przewodnikowi za schronienie przed deszczem, zamieniono w budkę wartowniczą.

Jeden z żołnierzy, powiesiwszy pistolet maszynowy na piersiach, siedział na ławce pod ścianą, a drugi leżał wyciągnięty na pryczy we wnętrzu i chowając ognik w dłoni, dopalał papierosa. Coś zaszeleściło w trawie, budząc czujność wartownika. Wstał i wpatrywał się w ciemność.

Zza wiklinowej kępy wyskoczył pies, warknął i pomknął w stronę mostu, to ukazując się na łące, to niknąć w cieniu.

– Ein Hund – żołnierz niezdecydowanie zaczął podnosić automat do oka.

– Warte doch – powstrzymał go drugi. – Das ich kein Russe, kein Pole, to nie Rosjanin czy Polak, lecz pies niemiecki, sondern ein deutscher Hund.

Wstał i teraz obaj spoglądali w stronę mostu, wypatrując wilczura, który gdzieś im się stracił.

– Aber wo ist der Hundeführer? Gdzie przewodnik?

Spoza węgła domku wysunęły się bezszelestnie dwie postacie i jednym susem dopadły Niemców. Ten drugi zdążył głowę obrócić, dźwignął pistolet maszynowy, ale obaj jak rażeni piorunem padli pod ciosami Gustlika i Janka. Kos pobiegł od razu w stronę mostu, a Jeleń, dźwignąwszy obu, wszedł na nasyp i po wilgotnej od rosy trawie spuścił ich do kanału. Na plusk wody nałożył się rosnący warkot samolotów. Z drugiego brzegu, od strony stanowisk baterii przeciwlotniczej usłyszeli przerywane buczenie syreny alarmowej. Jeleń podbiegł do Kosa, który się szarpał z ogromnym kołowrotem.

– Nie idzie.

– Czekaj, trzeba zobaczyć.

Pochylił się nad trybami, obejrzał je uważnie i znalazł zwykły łom włożony między dwa zębate koła.

– Ciąg nazad... Ciut jeszcze.

Cofnięte koło zluzowało tryby, Gustlik wyszarpnął łom i rozkazał:

– Do przodu.

Teraz maszyna ruszyła ze skrzypem, ale bez większego oporu. Skrzydła mostu drgnęły zaczynając opadać.

Czas był po temu najwyższy, bo coraz bliżej słyszeli warkot czołgów i coraz głośniej dudniły samoloty.

Wielki jotes z obróconą do tyłu lufą podjechał do szerokiego wykopu, zwolnił przed krawędzią, by się jak najłagodniej przeważyć i spełznąć w dół.

Potem gładko, ale zdecydowanie, dał duży gaz. Olbrzym wspinał się na przeciwskarpę, powolniejąc rozduszał ją swym ciężarem i wreszcie wyszedł na łąkę. Tuż za nim drugi.

Na pierwszym zgrzytnęły elektryczne silniki i w biegu ku mostowi lufa poszła do przodu.

Za kanałem huknęła pierwsza salwa przeciwlotniczej baterii. O parę sekund później zagwizdały bomby z niewidocznych samolotów.

Do wykopu rozrytego przejściem dwu ciężkich czołgów zbliżył się „Rudy”, powoli zjechał na dno rowu i jeszcze wolniej zaczął się wspinać – na długiej linie holował za sobą motocykle, które bez tej pomocy ugrzęzłyby w piachu przemieszanym z błotem.

Obok motorów biegli żołnierze podtrzymując kierownice i wózki, by maszyny szły równo. Kto tylko wydostał się z rowu, ciął nożem pętlę, którą był zaczepiony do głównej liny, wskakiwał na siodełko i dodając gazu, szaleńczym łukiem z prawej lub lewej objeżdżał „Rudego”, by jak najprędzej wpaść na most, dogonić forsujące kanał czołgi.

Na przeciwległym brzegu wybuchały już bomby i coraz pospieszniej waliły zenitówki. Jotesy wspięły się na nasyp kanału, przystanęły i obniżywszy lufy, z odległości nie większej niż dwieście metrów, dały ognia w oświetlone własnymi błyskami działa niemieckie.

„Rudego” wyprzedziły już ostatnie motory, ale czołg znowu zwolnił u wjazdu na most, by zabrać resztę załogi. Szarik pierwszy, a Janek i Gustlik za nim wskoczyli w biegu na pancerz, wspięli się od tyłu ku wieży.

W dwudziestej sekundzie po pierwszej salwie jotesów rozległa się druga.

Wyjechawszy na nasyp Kos zobaczył przez wizjer, jak wybuchy pocisków kalibru 122 mm rozszarpują baterię przeciwlotniczą, wysoko w górę ciskają strzępy stali. Ciężkie deszeka z wież czołgów i chyba piętnaście naraz diegtiarów strzygło działobitnię.

– Mądry karlus ten Hiszpan, robota zna! – krzyknął Gustlik, zsuwając się do wieży.

Janek podał mu psa i jak kapitan podwodnego okrętu schodził pod pancerz ostatni. Zatrzymał się jeszcze sekundę, by spojrzeć dokoła. Na stanowisku baterii, odchodzącym po prawej do tyłu, jaskrawym karminem płonęły opony rozbitych dział. Grupa bombowców, które pomogły w przeprawie, zwaliła następną partię ładunku na miasto widoczne w przodzie, chyba już Kreuzburg, i szeroki pożar coraz jaśniej oświetlał drogę; nabierając szybkości gnały po niej czołgi otoczone motocyklami.

Kos zatrzasnął właz i wdział hełmofon w samą porę, by złowić głos Kozuba.

– Wszyscy słyszą? Zgłosić się.

– Drugi ciężki – usłyszał Janek.

– „Rudy” słyszy – zameldował nacisnąwszy przełącznik.

– Magneto słyszy – z sekundowym opóźnieniem odezwał się Łażewski.

Znowu upłynęło chwil parę wypełnionych tylko rykiem silników i popiskiwaniem sygnałów. Kos przez peryskop patrzył i rosła w nim ta groźna, dumna radość, wspólna wszystkim gnającym do szarży. Wozy rozpędzały się i czuł, wpierając plecy w pancerz, jak ziemia drga, kołysze się pod gąsienicami.

Wiedział, że „Rudy” ma jeszcze rezerwę szybkości, która pozwoli mu wyjść na czoło. Niecierpliwie czekał rozkazu. Wreszcie usłyszał nieco zmieniony, jakby odrobinę bardziej uroczysty głos dowódcy dalekiego patrolu:

– Przed nami obiekt ataku. Wszystko bez zmian. Naprzód.

– Gaz, Grzesiu.

Kos zobaczył w wizjerze, jak szarpnęło się do przodu parę motorów i pognało na boki, żeby zajść ze skrzydeł i z tyłu. Czołgi na przedmiejskim ugorze rozsunęły się klinem. Pierwsi motocykliści już wpadli w luźno zabudowaną ulicę, na końcu której, w świetle coraz bliższego pożaru, pobłyskiwały zasieki i rdzawe dachówki na wieżach strażniczych. Ciemniał za nimi mur i wyższy od niego korpus fabryki z kominem dymiącym brązowo i gęsto.

– Na wprost na wieży kaem – wskazał Janek.

– Mam go – odrzekł Gustlik znad celownika. Rosła wieżyczka w peryskopie.

– Wolniej... jeszcze wolniej... Stop – rozkazał Kos.

Stali sekundę, która wydała się bardzo długa. Niemiecki wartownik wyglądał przez parapet, żeby zobaczyć, co za motory szaleją na ulicach miasta.

Wreszcie skoczyła w górę rakieta z wieży porucznikowego czołgu. Kos wyczuł ją raczej, niż dojrzał, i jeszcze nim się rozpaliła zieloną gwiazdą, dał rozkaz:

– Ognia!

Erkaem Jelenia sprzężony z lufą armaty zmiótł oszczędnym warknięciem czarną sylwetkę, przerzucił ją za barierę, na druty.

– Naprzód!

Ze wszystkich stron grały już karabiny maszynowe czołgów i motocyklistów. Kos widział błękitne ogniki skaczące po naelektryzowanych drutach, usłyszał z wnętrza obozu syrenę alarmową. Jakaś seria zaczepiła o beczkę z paliwem, strzelił w górę płomień niczym wysoka pochodnia.

– W prawo... jeszcze.

Wywinęli się zza węgła parterowego budynku wprost pod bramę. Na konstrukcji stalowej, niczym pająk na wysokich łapach, zawisła duża drewniana wartownia, a na niej różowiały ogromne białe litery ARBEIT MACHT FREI. Pod brzuchem tego pająka rozjarzyły się oślepiające tarcze reflektorów, ale Gustlik bez komendy roztrzaskał je długą serią. Wichura ściął wartownika uciekającego od okratowanych wrót.

– Zasieki – meldował Saakaszwili.

– Rwij – rozkazał Janek.

„Rudy” bez trudu złamał i rozgniótł omotane drutem kozły.

– Prawą podporę taranem – dowodził Kos.

Jeleń odchylił lufę w lewo. Z rozpędu uderzyli czołowym pancerzem podcinając metalową konstrukcję. Z hukiem i trzaskiem łamanych desek zawaliła się brama. Wjechali na szeroki dziedziniec apelowy zamknięty półkręgiem ponurych baraków.

– Piechota z prawej – ostrzegł Kos, widząc wybiegających z wartowni żołnierzy.

Czołg przyhamował krzesząc iskry z bruku, ale nim zdążył skręt wykonać, z cienia pod barakiem ruszył tłum. Esesmani, biegnąc, strzelali z biodra. Ktoś krzyknął, runął na ziemię, ale już reszta dopadła czarnych i bić poczęła prętami walcówki, deskami wyrwanymi z prycz, drewnianymi sabotami. Jak mrówki pokryli esesmanów, obalili i zmięli.

W ślad za „Rudym” wjechały ciężkie czołgi. Motocykliści sunęli wachlarzem na wszystkie strony, by zająć obronę.

Więźniowie zostawili za sobą kilka bezkształtnych postaci, poskręcanych w dziwacznych pozach, i na kawałku drąga rozwinęli sztandar. Wyczerpani walką z esesmanami biegli powoli do czołgu. Zaczęli jeden drugiego podsadzać, niezdarnie wspinali się po gąsienicach na pancerz.

Podobni ślepcom macali klamry. Z wyciągniętymi rękami szli do Gustlika i Kosa wychylonych z włazu: pasiaki, piszczele rąk i kuliste czaszki obciągnięte skórą, ogromne smutne oczy i drgające rozcapierzone dłonie.

Wszyscy byli bardzo do siebie podobni – bracia w przedsionku śmierci. Nie śmieli, nie mieli odwagi objąć swych wybawców. Tylko z ogromnym wysiłkiem krzyczeli po cichu:

– La liberté!... Kameraden... Eviva!... Towariszczi...

– Ostrożnie, Gustlik – ostrzegł Kos.

Delikatnie objął najbliższego, przytulił do siebie nie ocierając gęstych łez, które spływały mu po policzkach.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю