355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 16)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 16 (всего у книги 58 страниц)

– Czołgi też się tu biły?

– A jakże, nawet ciężkie.

– A średnie?

– Trzydziestek czwórek nie było. Nie widziałem.

Dowiedzieli się w komendzie miasta, że żołnierz, który im drogę wskazywał miał rację. Dyżurny oficer obejrzał dokumenty i pokiwał głową.

– Odpocznijcie, chłopcy. Możecie u nas przenocować, bo droga przed wami jeszcze daleka. Brygada pancerna poszła na Gdańsk.

– Na Gdańsk? – wykrzyknął Janek.

– Jasne. Noszą przecież imię Westerplatte i właśnie dlatego.

– To my dziękujemy, będziemy doganiać.

– Jak chcecie, tyle że nie wiem, czy po nocy zdarzy się wam jaki samochód.

Zasalutowali i wszyscy trzej zniknęli za drzwiami. Tam dopiero Gustlik i Grześ chwycili Kosa za ręce.

– Janek, ale ci się spełniło.

– Walmy od razu na szosę, żeby jak najprędzej.

Pobiegli pustymi ulicami, kierując się na wschodnie przedmieście, lecz wkrótce usłyszeli za sobą warkot silnika. Przystanęli pośrodku jezdni, gotowi zatrzymać wóz za wszelką cenę. Nadjeżdżająca ciężarówka nie próbowała ich jednak wyminąć, zwolniła, przygasiła światła. Z radością poznali znajomą przyczepę, zastukali do drzwi.

– Kto tam? – usłyszeli groźny głos Iwana.

– Swoi! – odkrzyknęli.

Uwierzono im od razu, bo Kroszką, wyczuwszy węchem obecność Szarika, zaczęła radośnie ujadać.

– Dokąd?

– Na Gdańsk.

– Właźcie szybciej, Dobrze się składa, bo i my do Gdańska. Cała armia pancerna w tamtą stronę poszła. Tak nam widać pisane, żeby tę podróż w dużym towarzystwie odbywać.

Dzięki ternu, że prowadzili na zmianę (Grześ zastępował zmęczonego kierowcę), jechali dniem i nocą. Nie szło to szybko, bo im bliżej frontu, tym częściej na szosie pojawiały się wyrwy od bomb, pocisków i min, częściej spotykali objazdy, musieli wyczekiwać u zatłoczonych mostków. Minąwszy Koszalin i Słupsk posuwali się wolno w kolumnach transportowych, wiozących amunicję, paliwo i żywność.

Przywykli do siebie, wspólnie prowadzili gospodarstwo, wykłócali się w komendanturach o przydział dobrego prowiantu, co przychodziło im tym łatwiej, że czołgiści podkreślali znaczenie sztuki cyrkowej oraz konieczność utrzymania w formie zarówno atlety, jak i zwierzyńca, a Iwan zwierzał się szeptem magazynierom, że wstyd mu dla żołnierzy sojuszniczej polskiej armii byle jaką kaszę gotować. Wiodło się im nie najgorzej, lecz mimo to pancernych złościł każdy dłuższy przystanek. Bardzo pragnęli dotrzeć wreszcie do swoich, a nawet, kryjąc zdenerwowanie jeden przed drugim, martwili się, czy zdążą na czas, czy nie przyjadą po wszystkim. Zadowolony z przedłużającej się podróży był chyba tylko Szarik, który ani na chwilę nie odstępował Kroszki.

Trzeciego dnia rano, licząc od chwili, w której pod Poznaniem zdobyli szturmem miejsce w przyczepie, minęli Lębork. Nisko nad szosą pojawił się focke–wulff, nie strzelał jednak, szedł w lekkich skrętach na pełnych obrotach, a za nim gonił ostronosy jak. Nasłuchiwali chwilę coraz cichszego grania silników, ciężarówka wtoczyła się na górkę i wówczas po raz pierwszy usłyszeli niedaleki pomruk armat.

– Chłopaki, za parę godzin zobaczymy Wasyla – powiedział Janek. – Zdążyliśmy.

– Miałeś pietra, że dla ciebie nie starczy? – roześmiał się Iwan.

– Tak. Ja jestem z Gdańska, tam mieszkałem przed wojną. Ojciec zginął na Westerplatte.

Pierwszy raz powiedział głośno o śmierci ojca. Do tej pory, jakby w wyniku milczącej umowy, ani Grześ, ani Gustlik nie wspominali o tym, czego byli pewni.

Szosa lekko opadała w dół, weszła w las. Wszyscy trzej czołgiści wysunąwszy głowy przez okienko patrzyli naprzód, jak gdyby za lada zakrętem mieli zobaczyć Gdańsk.

Minęli schludne, czyste Wejherowo, wyjechali spomiędzy domów i w momencie kiedy z lewej, zza toru kolejowego, podeszła do nich szosa biegnąca z północy, Janek nagle skoczył od okna i zabębnił po ścianie od strony szoferki. Tłukł pięścią, potem kolbą.

– Ostrożnie, bo ścianę rozwalisz – mruknął Iwan. – Już przecież hamuję.

– Przepraszam, wybaczcie, ale tam stoi „Rudy”.

– Kto?

– Nasz czołg, „Rudy”.

Wszyscy trzej rzucili się do drzwi, skakali ze stopni jeszcze w biegu.

Jeleniowi podwinęła się świeżo zrośnięta noga, wywinął kozła, ale zerwał się zaraz i lekko kulejąc biegł za przyjaciółmi.

Na polu, nie więcej niż piętnaście metrów od drogi, stał ich czołg. Trudno orzec, po czym Janek poznał z daleka, ale teraz, kiedy go już dopadli, nie było wątpliwości – zgadzała się cyfra na wieży, rysunek orła z rozmazanym nieco prawym skrzydłem i rysy na stali, które znali równie dobrze jak szramy na własnej skórze. I wreszcie ta gruba, prostokątna łata na czołowym pancerzu, której badawczo dotykali palcami.

Nie wiedzieli, czemu nikogo nie ma w maszynie, choć na pierwszy rzut oka nie wyglądała na uszkodzoną. Grześ dotknął ręką płyty na silniku i powiedział:

– Chłodny, dawno nie pracował.

Rozejrzeli się i dopiero teraz spostrzegli, że na szosie prócz samochodu, którym przyjechali, stoi ciężarówka, a obok niej grupka żołnierzy w zielonych płaszczach i polówkach. Tamci również patrzyli badawczo w ich stronę i wreszcie naprzód wyskoczył mały, krępy Wichura, ten sam, z którym odbywali w Sielcach pierwszą drogę do brygady. „Król kazachstańskich szos” osłonił oczy dłonią i wrzasnął z całej mocy:

– O rany, chłopaki, popatrzcie! Toż to Kos, Jeleń i ten ich Gruzin. Cała załoga.

Skokiem przesadził rów, biegł ku nim, a z tyłu reszta żołnierzy. Dopadli ich przy czołgu, na rozmokłej zaoranej ziemi, obejmowali się, klepali po ramionach. Z obu stron padały pytania, na które nikt nie nadążał odpowiadać, okrzyki, których w ogólnym zgiełku nikt nie mógł zrozumieć.

Od cyrkowego wagonu biegły dokazując oba psy, a za nimi szli powoli Iwan i Natasza.

Ucichło wreszcie nieco, Wichura dorwał się do głosu.

– Chłopaki, zostawcie tego grata. Dostaniecie nowy wóz. Przyszły teraz maszyny z działami 85 milimetrów. Kapujecie? Potęga! Wprost z fabryki. Takie czołgi, że buzi dać.

– A nasz „Rudy”? Co mu jest? – spytał Saakaszwili.

– Toście nie widzieli? Z tamtej strony, na burcie ma dziurę jak pięść.

W silnik dostał, już nie da się naprawić.

– Semen pojechał po nowy silnik? – spytał Janek.

– My tu poczkómy – powiedział Jeleń. – Jak Wasyl przywiezie, to wstawimy i jeszcze pokażemy, co nasz „Rudy” je wart.

Wichura zawahał się, przybladł nagle, zesunął z czoła czapkę i powiedział.

– Dajcie spokój. Nas tu właśnie przysłali z wozem, żeby zabrać radio, celowniki, amunicję, narzędzia i w ogóle co się jeszcze da. Generał rozkazał, żeby zostawić.

– Ale... – wtrącił Janek.

Wichura nie dał mu przerwać, mówił szybko dalej.

– Nasi od przedwczoraj już w Gdyni. Jedna kompania fizylierów z plutonem czołgów poszła do Gdańska. Jeszcze tylko Oksywia Niemcy twardo bronią, ale koniec bliski.

Janka coś zaniepokoiło w tej pospiesznej opowieści, w twarzy Wichury i stojących za nim żołnierzy.

– Wasyl wyjechał po silnik? – spytał po raz drugi.

Zrobiła się cisza. Chwilę nikt nic nic mówił, a potem Wichura gwałtownym ruchem zdjął czapkę, postąpił pół kroku do przodu.

– Myślałem, że wiecie... – zaczął patrząc pod nogi. – Jak podeszliśmy do Wejherowa, to nas spotkali w lasach partyzanci. Mieli takie kartki, a na nich zaznaczone, gdzie u Niemców jakie punkty ogniowe i gdzie miny. Ich dowódca, tych partyzantów, to trafił do generała i potem jechał z naszymi czołgami, drogę pokazywał. Wzięliśmy miasto od razu z dwóch stron, bez żadnych strat. Dopiero jak nasi dojechali tutaj, za domki, to na skrzydle z zasadzki odezwały się działa pancerne.

Przerwał, otwartymi ustami chwytał powietrze. Kos szarpnął go za rękaw.

– Mów dalej.

– No i wasz czołg dostał, z silnika poszedł ogień. Porucznik Semen wyskoczył z gaśnicą na pancerz, zbił płomień, ale serią go ścięli. Tam leży – pokazał wzrokiem.

Zobaczyli wzgórek nieduży wśród pola, kupkę kamieni, parę suchych ostów sterczących wysoko. Obok stał słupek brzozowy zakończony gwiazdą, wisiał na nim czołgowy hełmofon. Pod słupkiem, ciemniejsza nieco od bruzd zoranego pola, garbiła się świeża ziemia.

Bez słowa wszyscy trzej ruszyli w tamtym kierunku. Nikt nie szedł za nimi.

– To ich dowódca – wyjaśnił Wichura Iwanowi i Nataszy.

– Jasne – powiedział atleta. – Pożegnajcie chłopaków od nas.

Musimy jechać dalej.

Wolnym krokiem poszli do wozu, wspięli się po schodkach i zniknęli w otwartych drzwiach. Wskoczyła za nimi Kroszka, tuż za nią Szarik.

Ciężarówka poczęła wolno ruszać. Szarik wyjrzał, szczeknął i zeskoczył na asfalt. Biała Kroszka, przytrzymywana za obrożę, szarpała się w ręku Nataszy, skomlała, usiłując wyskoczyć. Przyczepa sunęła coraz szybciej. Wilczur ruszył za nią, jak gdyby chcąc dogonić, ale zawrócił i nie patrząc w stronę odjeżdżających, ze spuszczoną głową podszedł do swej załogi. Był już nie piąty, lecz czwarty.

Nie rozumiejąc tego, co się stało, liznął rękę swego pana. Janek poruszył palcami, schwycił go za kudły.

– Nie ma Wasyla, Szarik – powiedział.

Stali dalej nieruchomo, patrząc na niewielki nasyp mogiły. Janek podniósł oczy na niebo.

Było puste, po wiosennemu błękitnie i tylko jeden nieruchomy cumulus stał wprost nad nimi, rozrastał się górą. Śnieżne kłęby u szczytu chmury chłodno połyskiwały w słońcu jak hełm wartownika.


22. Nowy czwarty

Wspólnymi siłami odkręcili i zdjęli pancerną pokrywę silnika.

Wyglądało gorzej, niż się zdawało, kiedy patrzyli na niewielki wlot pocisku.

Wewnątrz była kasza: odłamki strzaskanego bloku, pokruszone tłoki, wyszczerbione koła zębate, rozszarpane żyły przewodów.

Wichura jeszcze raz próbował ich namawiać, by dali spokój, opisywał, o ile lepsze są nowe czołgi, ale nie dali się przekonać, nie pozwolili ogołocić „Rudego”. Saakaszwili i Jeleń zostali na miejscu, żeby pilnować, a Janek Kos i Szarik ciężarówką, która przyjechała po części, wyruszyli do sztabu.

Szybko przybyli na miejsce, bo dowództwo, czyniąc przygotowania do ataku na Oksywie, przeniosło się z Gdyni do Rumii.

W powietrzu niepodzielnie panowało radzieckie lotnictwo. Z daleka, w stronie morza, widać było szeroki krąg szturmowców, atakujących hitlerowskie umocnienia. Na drodze, patrolowanej przez jaki, ruch był nie maskowany. Traktory wlokły ciężkie działa, buksowały studry wyładowane pociskami. Z wyciem silników tłukli się po błocie łącznicy na motocyklach, telefoniści ciągnęli przewody.

Wichura zwolnił, wyjrzał z kabinki na czarne druty, uczepione resztek słupów i dachów, przyhamował przed niepokaźną chałupką, koło której rozwieszone były najgęściej. U drzwi stał wartownik w hełmie, z pepeszą przewieszoną przez piersi. Gdy ciężarówka stanęła, kierowca mrugnął do Kosa i powiedział:

– Jesteśmy na miejscu. Od razu widać, że sztab.

Janek wysiadł, mocno uścisnął mu rękę i podszedł do wartownika.

– Ja do dowódcy brygady.

– Zajęty, musicie zaczekać.

Chłopak był młody, widocznie z nowego uzupełnienia, bo Janek nie przypominał sobie jego twarzy. Gdyby tamten był starym żołnierzem, to nawet zapomniawszy, jak wygląda Kos, poznałby Szarika, który był słynny w całej brygadzie.

Zaraz jednak nawinął się listonosz, podbiegł z wyciągniętymi ramionami i objęli się obaj jak bracia.

– Kopę lat! Ale nic, dobrze wyglądasz. Bo tu już rozmaicie o was mówili. A gdzie Grześ i Gustlik?

Janek odpowiedział, a tamten nagle sobie przypomniał i pogrzebawszy w torbie wyciągnął list.

– Masz, to do ciebie. Parę dni noszę, ale brygada ciągle w bojach, to i wysłać nie było kiedy. A tu się okazuje, że wyszło na dobre, bo inaczej byłby was minął. No to cześć, lecę dalej.

Janek wziął list do ręki, rozpoznał na kopercie znajomy charakter pisma, ale nie doszło do jego świadomości, co to oznacza. Dopiero spojrzawszy na podpis, przymrużył oczy, oparł się o ścianę.

List był pisany przez Wasyla. Jego słowa dotarły do Kosa jak echo w lesie, jak blask daleki z Kosmosu, który gdy gwiazda przestanie istnieć, widoczny będzie na Ziemi jeszcze przez wiele lat.

Światło kwietniowego dnia wydało mu się skąpe i mroczne. Czytał na poszarzałej nagle kartce pospiesznie skreślone słowa: Kochani!

Idziemy teraz w stronę Twego, Janek, domu. Jeśli tylko możecie, przyjeżdżajcie jak najprędzej. Tak bardzo chcę, by „Rudy” dotarł do morza z naszą załogą właśnie w tym miejscu, od którego się wszystko zaczęło. Jeśli tylko możecie, przyjeżdżajcie jak najszybciej.

Czekam, by was uścisnąć i podać komendę: „Naprzód, przeciwpancernym ładuj!” A jeszcze bardziej niecierpliwie czekam chwili, kiedy podam wam komendę: „Z wozu”, wiedząc, że to już ostatni rozkaz podczas wojny.

Do szybkiego zobaczenia, ukłony dla Szarika. Wasyl.

– Szarik, do ciebie... – zaczął Janek cichym głosem, ale pies go nie słuchał, węszył u drzwi, a potem zaskomlał, szczeknął i począł drapać łapami.

Wartownik patrzył zatroskany, nie wiedząc co robić, bo o psach niczego nie było w regulaminie, lecz drzwi się nagle uchyliły i wyjrzał z nich jeden z oficerów sztabu.

– Co tu się dzieje? Nie przeszkadzać.

Wilczur skorzystał z okazji, prześliznął się koło jego nóg, wpadł do środka i w tej samej chwili z wnętrza odezwał się miękki, soczysty baryton dowódcy brygady.

– Szarik!... Janek, chodźże tutaj.

Kos wszedł do środka, stanął na baczność i stuknąwszy obcasami począł meldować:

– Obywatelu generale, plutonowy Jan Kos...

Nie mógł dokończyć, bo dowódca go objął, ucałował serdecznie w oba policzki.

– Wszyscy przyjechaliście?

– Tylko trzej i pies.

– Wiem – spochmurniał generał i sięgnął po wygasłą fajkę. – Rozumiem. Poczekaj chwilę. To po nim zostało, podziel wśród załogi – podał Kosowi brezentowy, żołnierski plecak, przewiązany w połowie tasiemką. – Rzeczy porucznika Semena. Zgodnie ze zwyczajem oddaję wam, adresu rodziny nie zostawił.

Na skraj stołu generał wysypał zawartość. Niewiele tego było. Prócz części umundurowania – Order Czerwonej Gwiazdy, Krzyż Walecznych, atlas chmur i nowiutki, błyszczący Virtuti Militari.

– To za szturm i zdobycie Mierosławca – wyjaśnił generał. – Rozkaz przyszedł na dzień przed jego śmiercią i nawet nie zdążyłem wręczyć...

Jeszczo minutku – ostatnie dwa słowa, wypowiedziane po rosyjsku, zwrócone były do radzieckiego generała, który siedział w kącie izby za stołem i gładząc ręką czarne, wijące się włosy, postukiwał ołówkiem po mapie.

Tamten, patrząc na młodego czołgistę i wilczura, kręcącego się koło nóg dowódcy brygady, skinął głową.

– Przygotowujemy rozkaz na jutro – wyjaśnił Jankowi generał. – Będziemy atakować Oksywie. Niewiele zostało z brygady po ostatnich walkach. Zbierze się batalion czołgów, nie więcej. Dam wam nowy wóz z działem 85 mm.

– Na te nowe brak załóg? – spytał Kos.

– Nie, ale zamienię.

– Obywatelu generale, my byśmy woleli na „Rudym”.

– Silnik rozbity, a wóz zdemontowany.

– Nie, nie zdemontowany. Tam siedzą Saakaszwili i Jeleń, pilnują.

Może by się udało nowy silnik postawić, bo my musimy na „Rudym”.

– Dlaczego?

Chłopiec wyjął list i pokazał palcem. Generał przeczytał na głos:

– „Tak bardzo chcę, by „Rudy” dotarł do morza z naszą załogą...” Chwilę trwało milczenie, a potem dowódca powiedział:

– Nie mam nowego silnika. Można by wyjąć z uszkodzonych wozów, które stoją pod Kackiem, ale błoto straszne, tam nawet ciągnikiem trudno dotrzeć.

– Jeśli wolno, to my pojedziemy.

Generał zmarszczył brwi, zastanawiał się chwilę i skinął głową.

– Dobrze, weź ciągnik z warsztatów. Powiedz, że na mój rozkaz. A radiostacja działa?

– Działa.

– Jak będziecie gotowi, ruszajcie tutaj do Rumii i meldujcie się na fali 74 metry.

Janek zasalutował, zrobił krok ku drzwiom, ale powstrzymał go ostry, przywykły do wydawania rozkazów głos siedzącego pod oknem radzieckiego generała.

– Tankist, pastojtie.

Zawrócił, stanął na baczność.

– Nie będziecie jeździć po błocie. Do rana i tak byście nie zdążyli. Ja zrozumiałem, o czym mowa. Chodź tutaj i zrób znak na mapie, gdzie stoi wasz wóz... Tak, rozumiem. A teraz możesz iść i czekaj tam na miejscu.

Kiedy Kos zamknął drzwi, Rosjanin zwrócił się do generała.

– Semen, to ich dowódca, ja zrozumiałem, ale czemu ten czołg nazywa się „Rudy”?

– Na cześć pewnej sanitariuszki z 8 armii gwardii, która ma włosy jak ogień i wojowała razem z nami na magnuszewskim przyczółku. Potem dziewczyna była ranna, ten chłopak ją wyniósł spod ognia. Spotkali się w szpitalu. Jak dobrze pójdzie, to mam nadzieję, że na wesele zaproszą.

– Jasne.

Uśmiechnęli się obaj i pochylili nad mapą, by pisać scenariusz dramatu na dzień jutrzejszy – bitwy o Oksywie.

Janek wrócił pod wejherowo, przyczepiwszy się na drugim siodełku u jakiegoś radzieckiego motocyklisty. Szarik biegł za nimi, nadążał, bo specjalnie jechali wolniej.

Saakaszwili i Jeleń nie próżnowali przez ten czas, sprawdzali kolejno mechanizmy, a teraz wzięli się do roboty we trzech i pracowali zawzięcie aż do wczesnego zmierzchu. Sporo było drobiazgów, lekkich uszkodzeń, które musieli usunąć, ale ukończyli wszystko i pozostała tylko sprawa silnika.

Radio okazało się posłuszne nad podziw. Odbierali na nim niemieckie i rosyjskie głosy, a nawet jakąś muzykę odległej radiostacji Brygada milczała, lecz w końcu udało im się chwycić głos oficera z kwatermistrzostwa, który meldował komuś o dostarczeniu na miejsce chleba, boczku i konserw.

Zaczęli żartować na ten temat i nagle poczuli, jak bardzo są głodni. Nie jedli przecież od rana. Zerkali ku szosie, po której raz po raz przejeżdżały ciężarówki, ale żadna nie wyglądała na wiozącą prowiant, nie dawała nadziei na wycyganienie czegoś i pożywienie się u sojuszników.

Zmęczeni przysiedli rzędem na tylnym pancerzu. Za plecami, na wschodzie, pogrzmiewały bezustannie armaty, wyły silniki samolotów.

– Jeju, wszystko na opak – powiedział Jeleń. – Front na wschodzie, a na zachodzie ciche miasteczko.

– A dobrzy ludzie w tym miasteczku pewno teraz kolację gotują – stwierdził smętnie Saakaszwili.

– Trzeba by pójść do Wejherowa – doradził Janek.

– Trzeba by, ale kto ma pójść?

– To może jo – zaproponował Gustlik. – Poczkejcie, tu ktoś wandruje w naszą stronę, to się spytamy.

Brzegiem szosy nadchodził niewysoki człowiek w ciemnym kapeluszu z przymiętym, oklapłym rondem. Pod lewą ręką niósł teczkę, a w prawej gliniany dzban. Chcieli zawołać, ale on sam skręcił, przeskoczył rów, szedł do czołgu po zoranym polu, grzęznąc w błocie. Nie wyjąwszy z ust glinianej fajeczki, uchylił kapelusza.

– Dobry wieczór. Panowie tu, na moim polu...

– Dobry wieczór. Wojna dróg nie wybiera, a my wiele nie zadepczemy.

– A bo ja dbam o ziarno? Wiadomo, że wojna. Co zostanie, to urodzi.

Widzę tylko, że panowie cały dzień bez jedzenia pracują, to ja właśnie przyniosłem.

– Niech się pan nie gniewa – przeprosił Kos. – Chcieliśmy właśnie pójść do miasteczka, żeby coś kupić. Czekamy tutaj, bo mają nam silnik przywieźć i tak cały dzień zeszedł. Dlatego jesteśmy trochę nie w humorze.

– Jak się czeka, to się ckni. Za pieniądze nic byście w mieście nie dostali.

Wyjął z teczki lnianą serwetkę haftowaną po brzegach w kolorowe chabry i kąkole, rozłożył na pancerzu, rozstawił gliniane miski z czarną, błyszczącą polewą, nalał z dzbana grochówki. Obok położył kilka wędzonych fląder, połówkę świeżego chleba.

Podziękowali raz jeszcze i wydzieliwszy porcję dla Szarika wzięli się do jedzenia. Kaszub stał obok nich, pykał fajką, popatrując w stronę Gdyni. W kącikach uśmiechniętych oczu robiły mu się drobniutkie, wesołe zmarszczki.

Milczał długo, a potem powiedział:

– Jak się czeka, to się ckni. Czekaliśmy na was przez pięć i pół roku.

Ckniło się bardzo. Dopiero od zimy czterdziestego pierwszego na drugi rok, jak się w naszych okolicach zjawił West, jak nasz kaszubski „Gryf” powstał, to już nie tak. Różne rzeczy dziać się zaczęły: to żandarm zniknął, to posterunek się spalił, to mostek na szosie czy torach w powietrze wyleciał.

– A jak to było, kiedy nasi przyszli? – spytał Janek z ustami pełnymi ryby i chleba. – Bo my dziś dopiero pierwszy dzień, my ze szpitala.

– Jak było? Ano tak: kobiety chodziły, Niemcy się ich nie czepiali, i widziały, gdzie oni miny kładą, gdzie jaki bunkier budują. West zrobił taki plan, a potem przerysował go przez kalkę. Jak usłyszeliśmy działa od zachodu, to rozesłał nas paru po lesie i powiedział, że kto pierwszy na wojsko trafi, to żeby oddał. Dobrze wyszło. Wasze czołgi raz dwa miasto wzięły i tylko tutaj ten biedak został, co go na górce pochowali. Wiecie może, jak się nazywał?

– Nazywał się Semen, porucznik Wasyl Semen.

– Wasyl Semen – powtórzył Kaszub. – Trzeba zapamiętać. Jak deszcz napis zmyje, to żeby poprawić i dzieciom powiedzieć. A on był z daleka?

– Z Rosji – wyjaśnił Janek i zapytał: – A ten West, o którym mówicie, to Polak? Nazwisko dziwne...

– Polak, w partyzantce tak go nazwali.

– A jak się naprawdę nazywa?

– Tego, panie, nie wiem i pytać nie trzeba, bo jakbym nawet wiedział, to nie powiem. Partyzancka rzecz. Jego sprawa: zechce, to sam powie, a nie zechce... – lewą ręką gładził łeb Szarika, który od pierwszej chwili obdarzył go zaufaniem.

Dojadali, odrzucając daleko na pole wyssane szkieleciki ryb. Pociemniało już prawie zupełnie i od strony Gdyni ostrzej teraz dobiegały grzmoty, widać było błyski.

Szosą podjechała ciężarówka, a za nią ciągnik czołgowy z dźwigiem. Oba wozy przystanęły. Przez pole, w stronę uszkodzonego czołgu, ruszył mechanik w kombinezonie. Podszedł do nich, ocierając ręce o kłąb paździerzy.

– Sojuzniki, prywiet. Kak zwat’ waszu maszynu?

– „Rudy”.

– To my do was.

Obszedł czołg dokoła, obejrzał przestrzelinę i rozbity silnik, wyciągnął z kieszeni latarkę i dał znak tamtym stojącym na szosie.

– Wszystko będzie dobrze – oświadczył. – Wywalimy stary, damy nowy, gwardyjski silnik. Do rana będziecie gotowi, zdążycie jeszcze powojować.

Ciągnik zjechał przez rów, zataczając półkole podszedł z tyłu do czołgu.

Ramię dźwigu sterczało nad nim jak ostry, zagięty pazur.

Kaszub zebrał miski, złożył serwetkę, zapakował to wszystko do teczki i spytał Janka:

– Jutro będziecie się bić?

– Tak.

– Trzech was tylko?

Janek zapomniał o tym. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że brakuje im czwartego członka załogi i mruknął niepewnie:

– To nic, dobierzemy kogoś po drodze.

Pracowali w milczeniu, rozumiejąc się nawzajem z pół słowa. Noc była mroczna, podświecali sobie ślepymi, niewielkimi lampkami, przeciągniętymi na kablach z ciągnika i z czołgu.

Zeszło im dłużej, niż myśleli. Stary silnik usunęli szybko, ale potem trzeba było oczyścić komorę, wybrać z silnikowego przedziału każdy, najdrobniejszy nawet odłamek, wytrzeć do czysta. Z ustawieniem nowego też były kłopoty, ale wreszcie siadł na podstawie. Otworzyli dopływ paliwa i Saakaszwili z biciem serca uruchomił starter. Zawirowało koło zamachowe, przerzucił je na silnik, a tamten od razu chwycił i zagrał mocnym dźwięcznym głosem. Wyłączyli po ciemku, uścisnęli sobie ręce i sprawnie, szybko postawili płytę pancerną.

Dziura po pocisku została załatana wcześniej.

Mechanicy poczęli się już szykować do odjazdu, zapalili tylko jeszcze po papierosie, kiedy Szarik warknął przyjaźnie i z ciemności wynurzył się znowu ten sam Kaszub.

– Żona podgrzała kawę, upiekła dla was bułeczki.

– E, to wy tutaj macie własne zaopatrzenie – śmiali się Rosjanie. – Widać, że doświadczeni frontowcy, z głodu nie zginiecie.

Bułki i kawa zostały podzielone równo na wszystkich, wliczając naturalnie i psa. Kiedy jedli, Kaszub pociągnął Janka za rękaw.

– Jest was trzech, jednego brak. Przyprowadziłem czwartego.

– Kogo?

Teraz dopiero spostrzegł, że o krok dalej stoi człowiek również w kapeluszu na głowie i w ciemnym, cywilnym ubraniu.

– West – powiedział nieznajomy.

Uścisnął Jankowi rękę i podał jakieś papiery. Kos cofnął się do czołgu, przez właz mechanika wsadził głowę do środka i wziąwszy do ręki remontową lampkę przeczytał: „Zaświadczenie wydane porucznikowi Westowi, dowódcy partyzanckiego oddziału...” Dalej była mowa o współdziałaniu z brygadą przy zdobyciu Wejherowa, o czym już wiedział, i u dołu podpis generała.

– Jeszcze to – powiedział West, wsuwając rękę z drugą kartką papieru.

Była to tymczasowa legitymacja Krzyża Walecznych, opatrzona również generalskim podpisem.

Janek zgasił lampkę, oddał dokumenty:

– Chcecie z nami?

– Tak.

– A w czołgu walczyliście?

– Jeszcze nie.

– Erkaem?

– Trochę się na tym znam.

– A na radiostacji?

– Również umiem obsługiwać.

– W takim razie zgoda. Grześ, Gustlik!

Podeszli bliżej i Janek przedstawił:

– Porucznik West, o którym nam opowiadano. Pojedzie z nami jako nowy czwarty.

– Czemu ni – zgodził się Jeleń – pojadymy.

– Wsio gotowo – stwierdzili Rosjanie.

Czołgiści na pożegnanie uścisnęli ręce mechanikom. Ciągnik wyjechał z powrotem na szosę i tam przystanął.

Kos podał komendę:

– Do wozu.

Nie wiadomo kiedy, tak jakoś bez jednego słowa, bez umawiania się, choć Saakaszwili miał wyższy stopień, a Jeleń więcej doświadczenia bojowego, Kos przejął dowództwo. I również bez słowa porucznik West, chociaż był oficerem, zajął miejsce strzelca–radiotelegrafisty.

Zagrał silnik, ruszyli, zrobili skręt w lewo, w prawo, wyszli na szosę i przystanęli, mieląc silnikiem na małych obrotach.

Mechanicy z ciągnika podeszli bliżej, jeden z nich krzyknął:

– Jak nowe serce?

– Charaszo – odpowiedział Janek.

– Sczastliwo wojewat’.

Pierwsza ruszyła ciężarówka, za nią transporter. Machając rękami, pojechali w stronę Gdyni.

Janek patrzył za nimi, zastanawiał się, czy dostatecznie gorąco podziękowali, bo rzeczywiście przecież „Rudy” dostał nowe serce.

Ze swego stanowiska w wieży zeszedł na dół, przykucnął między Grzesiem i Western. Wyjrzał przez otwarty właz.

– Na prawe w rowie rozbity samochód. Błyszczy trójkątna zadra.

Spróbujcie kaemu – powiedział.

Z ostatnim słowem rozległa się krótka seria, kule ścięły ostry klin blachy.

– A jak radio?

– Wiem już – odpowiedział West. – Tu przełącznik na telefon wewnętrzny, tu nadawanie i odbiór. Na jakiej fali pracujemy?

– 74 metry.

– Pojedziemy? – spytał Grześ.

Janek zastanawiał się chwilę.

– Wy, West, zostańcie, a my zaraz wrócimy. Pożegnamy, chłopcy, Wasyla.

Wyszli z czołgu, w ciemnościach odnaleźli pagórek, stanęli przed nim we trzech, zdjęli hełmofony. Szarik przysiadł obok.

Janek sięgnął do drewnianej kabury mauzera, ale cofnął dłoń, zrezygnował z pożegnalnej salwy. Wydało mu się, że nie należy budzić tego, który śpi. Poprawił lekko przekrzywioną tabliczkę. Niewiele możemy zrobić dla poległych – tylko pamiętać i żyć tak, jak oni by tego pragnęli.

Janek klepnął Szarika po łbie. Założyli hełmofony, wrócili na szosę, gdzie czekał „Rudy” i nowy czwarty, West.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю