355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 2)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 2 (всего у книги 58 страниц)

3. Pociągi idą na zachód

Transport stał na wysokim nasypie. W tyle za nim świeciło parę lamp stacyjnych, dwa żółte okna, ale wokół wagonów był tylko granat nocy i niepewny, drżący odblask gwiazd. Na przodzie posapywała lokomotywa, snując skośnie ku górze kitę dymu – cienką, zwiewną, jakby wyciętą z karbowanej bibuły. Na szyny padał blask z otwartych rusztów paleniska, wiśniowymi kręgami obrysowywał koła. Słychać było spokojne posapywanie pary i chrzęst żwiru pod butami chodzących tam i z powrotem wartowników.

Kanciaste, prostokątne wagony towarowe rysowały się sztywnymi sylwetkami na tle nieba. Tylko na dachach pierwszego i ostatniego sterczały ku górze, jak wyprostowane palce uniesionych dłoni, poczwórnie sprzężone, przeciwlotnicze karabiny maszynowe. Dyżurowało przy każdym po dwóch żołnierzy. Jeden z nich, ten na samym końcu pociągu, grał cicho na organkach.

Daleko na przedzie, prawie u horyzontu, mrugnęło czerwone światło sygnału, opadło i nagle pozieleniało. Lokomotywa zawyła basem, jak parostatek w porcie, sapnęła i wzdłuż całego łańcucha wagonów przeszło metaliczne, dźwięczne szarpnięcie, napinające złącza. Wartownicy podbiegli do uchylonych drzwi, poczęli skakać na stopnie, wspinać się do środka. Od dołu widać było, jak koła drgnęły, jak okrągłe wycięcia poczęły się przesuwać – pociąg ruszał w dalszą drogę.

Właśnie wówczas w krzakach na nasypie ktoś cicho gwizdnął. Dwie postacie skoczyły ostro ku górze – człowiek i pies. Chwilę biegli obaj wzdłuż wolno sunącego pociągu, potem człowiek chwycił psa, podrzucił go w górę, sam skoczył chwytając metalową klamrę, podciągnął się na rękach i zaraz zniknął w lewo za ścianą, w mroku.

W wagonie na drewnianych, spiętrzonych w trzy rzędy pryczach, zbitych z nie heblowanych desek, spali ludzie. Posapywali rytmicznie. Wnętrze wypełnione było zapachem sukna, tytoniu i metalu – charakterystycznym zapachem wojska.

Tylko jeden żołnierz, widocznie dyżurny, siedział na skrzynce przy piecyku pośrodku wagonu. Był w płaszczu, sponad ramienia sterczała mu lufa karabinu, zaostrzona wąskim, czterograniastym bagnetem. Podkładał akurat szczapy drewna na otwarte palenisko blaszanej „kozy”. Usłyszawszy szelest przy drzwiach, nie odwrócił głowy i tylko spytał:

– Ty, Wania?

– Ja – burknął niewyraźnie nowo przybyły.

– Co z ciebie za człowiek? Zawsze się spóźniasz. Zobaczysz, że kiedyś zostaniesz... Jak już masz zostać, to nie na mojej służbie.

Burczał jeszcze dalej pod nosem, ale ten, którego wzięto za Iwana, nie odpowiadał. Na dolnej pryczy, z samego brzegu, było akurat miejsce, więc ułożył się i okrył połą sukiennego płaszcza sąsiada. Śpiący żołnierz zamruczał coś przez sen, odruchowo zrobił miejsce i postękując obrócił się na drugi bok; zaszeleściło siano. Korzystając z tego, spóźniony pasażer wyszarpnął spod siebie sporą ochapkę suchej trawy i wsunął pod spód, pod nary, szepcząc cicho:

– Tu, Szarik, tu... Leżeć.

Pociąg najpierw zwolnił, jakby się zmęczył nieustannym biegiem, a potem przyhamował, i stanął. Gdzieś od czoła jasnym wesołym dźwiękiem odezwała się trąbka. Nim umilkła, odpowiedział jej stukot i zgrzyt odsuwanych drzwi. Do wnętrza wagonów wraz z chłodnym wiatrem wpływał szarzejący świt i ostrzej było słychać mosiężne, rozkazujące tony pobudki.

Czerwonoarmiści zrywali się, naciągali buty i płosząc ziewaniem resztki snu, wyskakiwali na torowisko. Trawa była siwa od szronu, szeleściła pod butami jak nie golony zarost. Zbiegali po nasypie, rozbijając obcasami cienką skórkę lodu, myli się w rowie nad torem. Dokazywali przy tym, opryskiwali się jak dzieci szkolne, pokrzykując z chłodu i z tej ostrej rześkości, którą przydaje skórze chłodna woda. Długo tarli twarze, ramiona i piersi płóciennymi ręcznikami, póki skóra nie nabrała koloru krwi. Biegli potem znowu pod górę przekomarzając się, spychając ‘ jeden drugiego, wskakiwali do wagonów.

– Tu na dolnej narze jeszcze ktoś śpi. Wstawaj, leniu!

– Zostaw go, pewno po służbie. Kiedy wstawałem, nie ruszyłem nawet swojego płaszcza, niech śpi...

Wzdłuż pociągu dyżurni roznosili termosy – zielone, owalne pudła, po dwa wiadra w każdym. Podawali je do wagonów, biegli dalej.

– Odkręć, Fiedia, pokrywę, zobaczymy, co przynieśli.

– Zobacz, zobacz. Myślisz, że pierożki ze śmietaną i z serem.

– Jołki–pałki, znowu kasza! – wykrzyknął tęgi, rumiany Fiodor.

– Borszcz da kasza, piszczą nasza.

Parowóz gwizdnął krótko, ostrzegawczo, potem dał długi sygnał i pociąg ruszył z miejsca.

Ktoś siedzący pod samym dachem na najwyższej pryczy zaśpiewał wysokim tenorem, udając głos operowego artysty.


 
Pszeno, pszeno, pszeno, pszeno!
Ono na radost nam dano.
 

Żołnierze roześmieli się, bo naprawdę to piosenka mówi o winie, które niesie radość, a nie o kaszy jaglanej. Pobrzękując menażkami do taktu ustawiali się w kolejkę przy termosie.

– Hej, ty! Jeść też nie będziesz? – pyzaty Fiodor pociągnął za połę płaszcza. – Jak chcesz, to możesz spać, a ja się twoją porcją...

Nie dokończył myśli, stał chwilę zdumiony z otwartymi ustami, a potem wrzasnął:

– Rebiata, obcy! Jołki–pałki i pies jakiś tu warczy.

Obcy już dawno nie spał, obudziła go trąbka. Chciał jednak odwlec chwilę, w której go odkryją, i wolał, by to się stało raczej podczas jazdy, a nie na przystanku. Zdemaskowany, zeskoczył z nary i stanął pod ścianą. U jego róg przy warował pies – młody, ale już spory, z wilczą mordą i kosmatą sierścią o barwie popiołu, nieco ciemniejszą wzdłuż grzbietu.

– Ty kto?

Obaj milczeli – chłopiec i pies.

– Pytam się ciebie, kto ty jesteś?

Odpowiedzi nie było. Z całego wagonu schodzili się żołnierze, stawali kręgiem ciekawi, co z tego wyniknie, wyglądali zza ramion kolegów, wspinając się na palce.

– Transport wojskowy, a tu się wkradł jakiś typ. Nie będziesz gadał, to cię wyrzucimy za drzwi.

Pies obnażył zęby, zjeżył sierść.

Rosły, tęgi Fiodor nie zważając na to chwycił chłopca za ramię. I nagle, rzecz dziwna – wszyscy patrzyli, ale nim ktokolwiek dojrzał, co się stało, żołnierz już leżał na narach w sianie, a pies trzymał w zębach oderwany róg płaszcza. Chłopak po zadaniu ciosu, który zwalił Fiodora z nóg, cofnął się znowu w kąt wagonu i przywarł plecami do ściany.

– Toś ty taki? Bykiem, jołki–pałki, bijesz? – pucołowaty wstał zaciskając pięści.

– Zostaw go!

W przejście między narami a ścianą wszedł sierżant ze znaczkiem gwardii na wypłowiałej bluzie munduru. Stanął przed chłopcem, długą chwilę przyglądał mu się uważnie, pogładził dłonią wąsy o barwie dojrzałej pszenicy i powiedział spokojnie:

– Przychodzisz nie proszony w goście. Pytają cię, a ty nie odpowiadasz. Nieładnie. Jak tak dalej pójdzie, to twój pies całemu plutonowi płaszcze poszarpie. Ze wszystkimi chcesz się bić? My jedziemy na front, a ty?

– Ja też.

Sierżant uśmiechnął się lekko.

– Rozumiem, ale dzieci, i to w dodatku z psami, do wojska nie biorą.

– A to dopiero dziecko! Towarzysze, jak mnie bykiem zaprawił w brzuch, to jeszcze czuję – skarżył się oburzony Fiodor.

– Poczekaj – przerwał mu sierżant i znowu zwrócił się do chłopca: – Zresztą, jeśli wybierasz się na wojnę, to powinieneś iść do wojenkomatu. Tam cię zmierzą, zważą, spytają co i jak, papier dadzą. A samemu nie wolno.

Pies, uspokojony cichym, równym głosem, zrobił pół kroku naprzód, powąchał cholewę sierżantowego buta i kiwnąwszy dwa razy ogonem wrócił na poprzednie miejsce. Janek pomyślał, że takie rady to nic nowego. On też wiedział, że trzeba przez wojenkomat, że byłoby łatwiej. Tyle tylko, że w papierach mieli zapisany jego rok urodzenia. O tym jednak sierżantowi nie mógł powiedzieć.

– Nic nie mówisz, ale myślę, że mnie rozumiesz – ciągnął wąsacz nie zrażony brakiem odpowiedzi. – Zwiałeś z domu, matka płacze, nie wie, gdzie jesteś. Trzeba będzie wracać.

– Nie mam matki.

– A co się z nią stało?

– Hitlerowcy zabili.

Sierżantowi drgnęły wąsy, zastanowił się i dodał tonem twierdzącym:

– Ojciec na froncie.

– Nie wiem, zaginął na wojnie cztery lata temu.

– Wtedy jeszcze nie było wojny.

– Była, w Polsce. Ja do polskiej armii. Już trzeci dzień jadę.

– Zajcom?

Po rosyjsku takich pasażerów nazywają zającami, więc Janek potwierdził.

– Tak, na gapę. Z wami od wczorajszego wieczora.

– Masz jaki papier?

– Papier nie papier. Wyrzucić go trzeba – indyczył się rozzłoszczony Fiodor.

– Wy, towarzyszu szeregowy, nie wtrącajcie się, jak szef kompanii rozmawia. Kto stał wieczorem podczas postoju na warcie? No, pytam przecież, kto?

– Ja, towarzyszu sierżancie.

– A jak myślicie: ten chłopak wsiadł podczas waszej warty czy wyfrunął ze swoim psem zza chmurki i wskoczył przez komin?

Pyzaty nie odpowiedział, cofnął się, schował za plecy innych.

Tymczasem Janek wydobył z kieszeni równo złożoną gazetę i podał sierżantowi. Tamten obrócił ją w rękach, obejrzał i równie starannie złożywszy oddał.

– My gazetki czytamy, wiemy, ale sam rozumiesz, potrzebna bumaga, jakiś urzędowy papier, dokument.

Janek wydobył zaświadczenie ze spółdzielni łowieckiej, dla której pracowali razem z Jefimem Siemionyczem.

– Toś ty znaczy myśliwy?

– A to ci heca, myśliwy! – odezwał się jeden z żołnierzy. – Ciekawe, co zabił, żabę czy tygrysa.

Roześmieli się wszyscy.

Janek nie odpowiedział. Sięgnął znowu do kieszeni i na otwartej dłoni pokazał duże, kosmate ucho. Śmiech się urwał, zapadła cisza.

– Rzeczywiście tygrys. No, dobyte – powiedział sierżant. – My tu gadamy, a kasza stygnie. W każdym razie dajcie śniadanie chłopakowi i psu.

Potem zobaczymy. Rozsiedli się na dolnych narach, drewnianymi łyżkami jedli tłustą kaszę jaglaną. Szef kompanii od swojej porcji chleba odkrajał ćwiartkę, podał Jankowi. Pociąg łomotał na stykach szyn, pogwizdując mijał nieduże stacje.

Przez uchylone drzwi widać było zieloną, sięgającą horyzontu tajgę, zbitą gęsto jak wojłok.

Janek wstał, podszedł do Fiodora i wskazując na leżący obok płaszcz, powiedział:

– Dajcie, przyszyję.

Tamten zastanowił się chwilę, ale potem skinął głową.

– Bierz.

Najbliżsi sąsiedzi patrzyli, jak chłopak zdjął czapkę, odmotał nici, wyciągnął z podszewki igłę i delikatnym ściegiem od spodu przyszywał urwany płat materiału.

– Zgrabnie to robisz. Jak tylko na front dojedziesz, to cię zaraz naczelnym krawcem mianują – zażartował ten sam, co pytał o żabę i tygrysa.

– Nie strzępcie języków – powiedział sierżant. – Nie traćcie czasu.

Za godzinę broń przejrzę.

Ze stojaka w kącie wagonu poczęli brać karabiny i automaty, lokowali się w różnych miejscach, byle wygodniej.

– Ja bym wyczyścił tamto – Janek pociągnął szefa za rękaw i wskazał broń ze stalowym lejkiem na lufie, z talerzem magazynka na wierzchu, z cienkimi łapkami.

– To erkaem, ręczny karabin maszynowy. Znasz się na tym? – spytał sierżant.

– Nie – odpowiedział szczerze. – Ale w ogóle lubię broń.

– Przynieś tutaj, to ci pokażę.

Krótkimi, sprawnymi ruchami rozebrał i dożył zamek, potem jeszcze raz rozebrał i jeszcze raz złożył.

– Potrafisz?

– Spróbuję.

Pierwszy raz poszło słabo, drugi raz nieco szybciej. Janek sięgnął do pudła stojącego pośrodku wagonu po bawełniane szmaty i metalową oliwiarkę. Nie spiesząc się, tak jak to setki razy robił w domu nad rzeką, u stóp Góry Cedrowej, począł czyścić ukształtowany i mądry metal.

Szarik, który był zdecydowanie niezadowolony, że odebrano mu urwany kęs żołnierskiego płaszcza, teraz poweselał, zaczął się kręcić, machać ogonem, a wreszcie wziął czapkę Janka w zęby i siadł naprzeciw, cichutko skomląc.

– O co mu chodzi? – spytał sierżant.

– Myśli, że pójdziemy na polowanie.

– Ma rację, ale to broń na grubego zwierza i polowanie nie dla dzieci.

Gładził psa po głowie, na co Szarik pozwalał, zorientowawszy się, że jego pan ma przyjaciela w tym człowieku o surowym, rozkazującym głosie.

Sierżant zamyślił się na chwilę i dodał:

– Dla dorosłych też nie, ale co zrobić, kiedy trzeba.

Janek przeczyścił lufę, złożył zamek, otarł kolbę.

– Będą z ciebie ludzie – sierżant klepnął go po plecach.

Znowu zmienił się stukot kół. Pociąg począł zwalniać, maszynista parokrotnie gwizdnął, rzuciło wagonem na zwrotnicach i wtoczyli się na stację. Po lewej i po prawej stały inne pociągi, między torami kręcili się ludzie w mundurach. Nieco dalej widać było szeroką wodę – jezioro sięgające po horyzont.

Znowu wzdłuż wagonów biegli dyżurni, zatrzymywali się przy każdym na chwilę, podawali złożone w czworo paczuszki gazet. Żołnierze brali je, dzielili, rozkładali szerokie płachty i umawiali się między sobą:

– Jak przeczytasz, nie chowaj. Podzielimy równo na cztery, żeby było w czym palić.

Fiodor podszedł do Janka i uderzając dłonią w zadrukowany papier pokazał mu:

– Popatrz, myśliwy, tu coś dla ciebie: „Pierwsza polska dywizja piechoty im. Tadeusza Kościuszki stoczyła bitwę pod Lenino”. Wcześniej trzeba się było wybrać, jużeś się spóźnił na początek. Bez ciebie zaczęli, a ty tymczasem bykiem zaprawiasz żołnierzy sojuszniczej armii, psami szczujesz...

– Nie gniewajcie się – poprosił Janek. – Tak jakoś wyszło.

Zabierzcie ze sobą. Broń pomogę czyścić, na warcie z psem mogę stać. My nikogo nie wpuścimy...

– Czekaj tu na mnie – zarządził szef kompanii. – Pójdę do dowódcy i dowiem się, co z tobą zrobić.

Powiedzieć łatwo: „Pójdę i dowiem się”, ale wykonanie zapowiedzi napotkało nieprzewidziane przeszkody – zniknęła gdzieś uszanka, futrzana czapka sierżanta.

– Co za nieporządki – rozzłościł się nie na żarty i nastroszył wąsy.

Dyżurny, gdzie macie oczy! Natychmiast odnaleźć!

Szukał najpierw służbowy, potem cały pluton – nie pomogło; jak kamień w wodę. Tylko Janek nie ruszył się z miejsca, licząc, że jeśli pociąg odjedzie, to uda mu się znowu kawał drogi z transportem przemierzyć.

Wreszcie sierżant zdecydował:

– Idę bez czapki. Jeśli wrócę i do tej pory nie znajdziecie, to ja się z wami rozprawię – podniósł groźnie palec i jeszcze raz desperacko powtórzył:

– Wbrew regulaminowi, żeby żołnierz bez czapki, ale idę.

Na te ostatnie słowo wyskoczył spod nar Szarik. Ucieszony, że wreszcie zapowiada się spacer, zamachał ogonem i stanął przed sierżantem na tylnych łapach. W zębach trzymał uszankę, podając ją właścicielowi.

– Ach ty kundlu paskudny!

– On nie jest kundlem – zaprzeczył Janek. – Pełnej krwi wilczur syberyjski.

– Towarzyszu sierżancie – oświadczył Fiodor. – Po prostu pies niedawno w wojsku i nie zdążył wkuć regulaminu.

Roześmieli się wszyscy. Szef kompanii pogładził futro swej uszanki, wsadził czapkę na głowę i machnąwszy ręką zbiegł po żelaznej drabince.

Janek miał ochotę wyskoczyć za nim z wagonu, gdyż wiedział z doświadczenia, czym skończy się pytanie dowódców. Trudno mu jednak było to zrobić – nie wypadało jakoś, a poza tym i żołnierze pewno by go nie puścili. Rozsiedli się teraz jeden przy drugim w szeroko otwartych drzwiach i patrząc na jezioro śpiewali:


 
Sławnoje morie, swiaszczennyj Bajkał...
 

Sierżant wrócił niespodzianie szybko, stanął na sąsiednim torze i kiwał na Janka ręką.

– Chodź, Szarik, znowu nas wyrzucają – przepchnęli się do wyjścia, zeskoczyli na ziemię.

– Czemuś nos spuścił na kwintę – szef kompanii objął go za ramię i poprowadził ze sobą. – Nic się nie bój. Ja bym cię nawet zabrał, skoro nie masz do kogo wracać, ale trafiła się dobra okazja. Sam zobaczysz.

Podeszli do jednego z wagonów sąsiedniego transportu, w którego drzwiach stali cywile w waciakach i płaszczach, w cyklistówkach i czapkach futrzanych, a w głębi nawet ktoś w kapeluszu. Jeden z nich czekał na torach, do kosmatej uszanki miał przyczepioną czarnymi nitkami blaszkę – orła wyciętego z puszki od konserw.

– To twoi – powiedział sierżant. – Też jadą do polskiej armii. Dobrej drogi, chłopcze – popchnął go lekko w kierunku wagonu. – A jak już będziesz na froncie, to miej oczy otwarte. Może się jeszcze spotkamy.

Ten z orzełkiem na czapce uśmiechał się szeroko i wyciągał rękę.

– Nazywom się Jeleń. Gustaw Jeleń.

– Jan Kos – przedstawił się chłopak.

– A pies?

– Szarik.

– Szarik? A co to po rusku znaczy?

– Kulka.

– Myślałech, że Szary, ale niech będzie Kulka, wszystko jedno.

Posuńcie się, chłapcy, podom wom nowego kamrata.

Nim Janek się spostrzegł, był już w powietrzu. Jeleń podniósł go bez wysiłku nad głową i wstawił do wagonu. Ruszył, by chwycić psa, ale Szarik sam odbił się jak sprężyna i wskoczył za swym panem. Janek obrócił się, chciał jeszcze zawołać, pożegnać sierżanta, ale szef kompanii był już daleko.

Tyle, że się jeszcze obejrzał i pomachał ręką.

W wagonie śpiewali:


 
Wiła wianki i rzucała je do falującej wody...
 

Janek rozejrzał się. Ze zdumieniem spostrzegł, że na drugim piętrze pryczy, z samego brzegu, siedzi nie chłopak, lecz dziewczyna. Ubrana była w gumowe buty, watowane spodnie i kurtkę, w męską czapkę uszytą z zielonego sukna, ale spod niej wysuwały się jasne, długie włosy. Dłonie miała drobne, wąskie, dziewczęce.

Uśmiechnęła się do Janka:

– Skąd jesteś?

– Z Przymorskiego Kraju...

– Ale z Polski, skąd?

– Z Gdańska.

– A ja z Warszawy. Na imię mam Lidka.

Jankowi się wydało, że usłyszał rzecz niezwykle istotną, ważną.

Dziewczyna pokazała mu miejsce obok siebie i śpiewała dalej: Wiła wianki i rzucała je do wody...

Podszedł nieśmiało, stanął obok, ale nie miał odwagi siąść. Spojrzał na sąsiedni tor. Ponad głowami widział wagony wypełnione żołnierzami w uszankach z czerwoną gwiazdą. Wagony poczęły się przesuwać i w pierwszej chwili nie wiadomo było, kto jedzie – my czy oni. Wspiął się na palce, żeby zobaczyć ziemię i koła.


 
Sławnoje morie, swiaszczennyj Bajkał...
Wiła wianki i rzucała je do wody...
 

– splatały się słowa i melodie.

Poznał swój wagon – w szeroko otwartych drzwiach spostrzegł pyzatego Fiodora i sierżanta gładzącego dłonią puszyste wąsy. Jakże go będę szukał na froncie – pomyślał;’ – Nawet nie wiem, jak się nazywa. Potem zobaczył jeszcze karabin maszynowy na dachu i zderzaki ostatniego wagonu.

Wsiadł Jeleń i podszedł do Janka.

– Bydymy kamratami, nazywej mnie Gustlik. Co się dziwosz, czego ci żal? My w to samo miejsce, co i oni. Wszystki pociągi idom teraz na zachód.


4. Fortel

Równymi rzędami siedzieli na deskach przymocowanych do burt ciężarówki, podskakiwali wraz z nią na wybojach. Przez bramę z brezentu patrzyli, jak ucieka w tył szeroka, gruntowa droga rozjeżdżona setkami kół.

Listopadowy dzień był chłodny i przejrzysty. Zdawało się, że szron nie tylko sięga horyzontu, ale dołem wpełza na bezchmurne, wyblakłe niebo.

Wjechali do wsi – przy szosie stały małe domki i podłużny klocek parterowej szkoły. Gdy ją minęli, poczuli, że samochód skręca, zjeżdża ostro po pochyłości, mieszając oponami wilgotną glinę. Zobaczyli wysoki brzeg dopiero wówczas, gdy skrzypnęła, zakołysała się pod nimi nawierzchnia pontonowego mostu.

Wiatr stał się wilgotny, niosło drobną mgiełką od rzeki, na twarzach poczuli rozpylone krople. Most pod ciężarem samochodu poddawał się lekko.

Gdy patrzyli na ponton, zdawało się, że płynie i wraz z nim płyną przemarznięci saperzy w zielonych płaszczach z postawionymi kołnierzami.

Trzepotały niewielkie flagi ustawione na drągach, dawno nie widziane biało-czerwone flagi.

Janek pamiętał jak przez mgłę: widział je po raz ostatni odszarpywane z drzewców, zdzierane, ciskane na bruk przez cywilów w butach z cholewami i w tyrolskich kapelusikach z piórkiem. Było to parę dni przed wojną, wówczas gdy ojciec wróciwszy ze szkoły poprosił matkę, by wydobyła z szafy jego oficerski mundur.

Matka, siedząc na krześle, przyszywała gwiazdki, po dwie do każdego naramiennika. Spytała: „A twoi uczniowie? Kto ich będzie uczył?” Ojciec odpowiedział: „Młodszych już nikt. Sami się będą uczyć, będą powtarzali to, co zapamiętali na lekcjach. A starsi również założą mundury”.

Janek otarł dłonią wilgotny od mżawki policzek, strzepnął z powieki łzę.

– Ostry wiatr – powiedział, ocierając dłoń o waciak.

Spojrzał na Lidkę siedzącą obok, ale nie widział jej twarzy; odwrócona w stronę brezentu poprawiała włosy. Jeleń, siedzący po drugiej stronie, zacierał swoje szerokie łapy, aż słychać było chrzęst kości.

– Terozki my som na dobrym miejscu. Teroz my som, gdzie nom trzeba.

Nie byli na miejscu – minęli jeszcze drugą wioskę, wjechali w las i dopiero tutaj zatrzymali się między namiotami.

– Wysiadać, dalej pociąg nie idzie – zawołał kierowca z szoferki.

Zeskakując na ziemię, czytali transparent rozwieszony między dwiema sosnami u wejścia do obozu. Nie było to łatwe, bo widzieli go z odwrotnej strony, sylabizowali słowa od prawej ku lewej: „Witaj wczorajszy tułaczu, dzisiejszy żołnierzu”.

Przy dwu sosnach, które zastępowały bramę, stał wartownik z karabinem na pasie. Obstąpili go ciasnym kręgiem, uważnie oglądali od butów i owijaczy, przez płaszcz, na którym guziki były nie byle jakie, bo metalowe, z godłem, do rogatej polówki ze stębnowanym daszkiem i ciemnym, oksydowanym orłem. Orzeł był nie taki jak dawniej – niezgrabny, szeroki w barach, ale widać, że polski.

– Ludzie, ta co wy patrzycie – bronił się wartownik. – Żołnierzaście nie widzieli? Idźcie na obiad, a to „kupcy” przyjadą i zabiorą was „nie żrawszych”...

Posłuchali go, poszli do kuchni i przekonali się, że miał rację – ledwo zdążyli zjeść zupę (naturalnie z kaszą jaglaną, ale też i z mięsem), nadjechała ciężarówka, z której wysiadł młody chłopak z bardzo surową miną. Żeby nie gwiazdki aa naramiennikach, toby i nie poznali, że oficer.

– Obywatele żołnierze, kto do czołgów, do broni pancernej?

Siadł potem za stołem w namiocie, a oni, nowo przybyli, po jednemu wędrowali do środka, ściągając kurtki i koszule, żeby ich tam lekarz zbadał, żeby się zapisywać do czołgów.

Jankowi zeszło trochę dłużej przy jedzeniu, bo kucharz nie od razu dał się przekonać, że Szarik też do wojska przyjechał. Kiedy podszedł do namiotu, Jeleń już z niego wychodził ze zmierzwioną czupryną, z roześmianą gębą, w rozpiętym waciaku.

– Janek, chodźże tu szybko. Mnie już zapisali, a ty przecym też do czołgów.

– Ja bym chciał razem z tobą, ale nie wiem. Tam pójdę, gdzie każą.

– Nie czekaj, aż ci każą. Som sobie każesz, to bydzie najlepiej. Jo się już zapisoł. Pytają mnie czemu, to jo mówię, żech był w czołgach. Pytają gdzie, to powiadom: u Niemca. Siłą wzięli. Pytają, jak dalej było, no to jo mówię: „związołech swoich szwabów i czołgiem na drugą stronę, do Ruska”.

Oni mówią: „Tam czterech a ty som. Jakeś doł radę?” To jo żech wziął za rękę tego, co pisze, tego, co pyto, tego doktora i jeszcze dwie siostry w białych fartuchach, pocisnąłech ich do kupy, póki nie prosili, żeby puścić.

Powiedzieli, że będzie pancerna brygada. Brygada imienia Bohaterów Westerplatte.

Janek chwycił Jelenia za rękę, przybladł i spytał:

– Jak mówisz?

– Jak słyszysz, Westerplatte. To ci, co się w Gdańsku pierwsi bronili, nie wiesz? Janek... Ty kaj idziesz?

Ale Janek już wpadł do przedsionka namiotu. Wartownik przytrzymał go za ramię.

– Poczekaj, tam dziewucha w środku.

Lidka wychodząc uśmiechnęła się wesoło i rzuciła mu w przejściu:

– Przyjęli. Do radia im dziewczyny potrzebne.

Janek wszedł do środka. Lekarz kiwnął na niego i od razu zaburczał.

– Rozbieraj że się szybciej, chłopcze. Czasu nie mamy.

Obejrzał, przytknął słuchawkę do piersi, spytał, czy zdrów.

– Zdrów.

– Podejdźcie tutaj – znużonym głosem powiedział chorąży. – Imię?

– Jan.

– Nazwisko?

– Kos.

– Skąd rodem?

– Z Gdańska.

– A teraz?

– Przymorski Kraj.

– Daleko cię zaniosło. Rok urodzenia?

– 1926.

– Dokumenty?

Janek podał swoje zaświadczenie, w którym była mowa, że taki to a taki polował na stokach Góry Cedrowej i w trzech sezonach dostarczył tyle a tyle futer, wykonując normę w tylu i tylu procentach.

– Tu nie napisane, kiedyś się rodził. Więc w którym roku?

– Powiedziałem.

– Oszukujesz. Ja też mam oczy. U nas służba ciężka, pójdziesz gdzie indziej.

W tym momencie uniosła się poła namiotu, spod brezentu wyjrzała najpierw kosmata morda i ślepia, a potem cały Szarik wlazł do środka i siadł na zadzie przy nodze swego pana.

– A to co znowu? Co ten pies tu robi? Twój?

– Mój.

– No właśnie. Brygada pancerna to nie zwierzyniec. Możesz iść.

Janek wyszedł. Skręcił zaraz za namiot, by uniknąć pytań przyjaciół; z opuszczoną głową począł spacerować tam i z powrotem. Szarik zrozumiał, że coś jest nie tak, jak trzeba, wybiegł naprzód, zawrócił, począł podskakiwać, zapraszając do zabawy. Spostrzegłszy, że nie pora na to, liznął Janka w rękę, podtulił ogon i cicho stąpał za nim.

Spacerowali tak dość długo, aż wreszcie Janek skręcił ostro i podszedł wprost do krępego, małego szofera siedzącego na stopniu ciężarówki.

– Dzień dobry.

– Czołem – kierowca zasalutował nie wstając, by pokazać, że jest już starym żołnierzem. – Wichura.

– Skądże, ledwo dmucha – zdziwił się chłopak.

– Ja, Wichura. Nazwisko takie. A ty?

– Kos.

– Gdzie? – zrewanżował się szofer, patrząc na gałęzie drzew.

– Ja. Nazwisko takie. A ten chorąży, co przyjmuje?

– Nawet nie wiem. Na imię ma Zenek – rzucił niedbale, by nie tłumaczyć, że dopiero przedwczoraj trafił do brygady i nie zdążył się dowiedzieć.

– Ładny masz wóz.

– Ładny. A to twój pies?

– Tak. Jak lubisz psy, to możesz go pogłaskać, nie ugryzie. Siadaj Szarik.

Pies posłuchał rozkazu i choć niechętnie pozwolił się targać za uszy.

Wykręcając mordę, patrzył, dokąd poszedł jego pan.

Janek tymczasem postukał dłonią po błotnikach, zajrzał pod maskę, pogładził wypukłe szkło na latarniach. Zatrzymał się chwilę z drugiej strony, przy tylnych kołach, i obszedłszy cały wóz wrócił do kierowcy.

– Ładny i dobrze utrzymany. Gdzieś się nauczył prowadzić?

– Wujek jeździł na taksówce w Warszawie, pozwalał czasem po podwórzu. W Kazachstanie to mówili o mnie: Wichura – król szos.

– W Kazachstanie?

– Tak. Miłego masz psa. Jedziesz z nami?

– Tak, ale trochę później.

Chorąży Zenek wyszedł z namiotu, odczytał nazwiska i zrobił zbiórkę.

Nie bardzo to wyszło od pierwszego razu, więc kazał rozejść się, jeszcze raz krzyknął „baczność” i „w dwuszeregu zbiórka”, a potem dał komendę, żeby siadać do wozu.

Janek stojąc za drzewem widział, że Jeleń się za nim rozgląda, że Lidka też popatrzyła dokoła, ale pozostał na swoim miejscu. Nijako było tłumaczyć, że mu nie wierzyli z tym rokiem urodzenia. Nie mógł mieć zresztą pretensji, bo sam najlepiej wiedział, że dodał sobie dwa lata.

Tymczasem chorąży z szoferem wleźli do kabiny, warknął starter, ale silnik nie zapalił. Janek siadł za drzewem, bawił się z Szarikiem, który radosny, że pan poweselał, chwytał jego palce białymi, ostrymi zębami.

Starter zajazgotał po raz drugi, trzeci, chorąży powiedział coś do kierowcy, tamten mruknął „zaraz” i wyskoczywszy z wozu majstrował pod maską, postukując kluczami.

– Nowy wóz, co mu się stało? – spytał oficer.

– Bo ja wiem. Wszystko w porządku, zaraz ruszymy.

– Nie tak zaraz – powiedział cicho Janek, dając klapsa psu, który łapami właził mu na ramiona, starał się liznąć jęzorem po twarzy.

Chorąży wysiadł z kabiny, a zwerbowani dzisiaj żołnierze brygady pancernej, ubrani jeszcze w swoje cywilne ciuchy, powyłazili z budy.

– Może by kto z was korbą.

– Daj te kurble – powiedział Jeleń.

Janek wyjrzał zza drzewa i patrzył, jak jego nowy przyjaciel podsadził się przed maską, szarpnął i potem kręcił długo jak katarynką, trzęsąc całym samochodem.

– Dość – powiedział szofer. – Ot, diabeł przeklęty, paskudne pudło!

Janek wstał, podszedł bliżej i powiedział do Wichury:

– Ładna maszyna, tylko trzeba wiedzieć, jak ruszyć.

– Odczepże się – burknął król kazachstańskich szos.

– Ja bym naprawił – powiedział Kos do oficera, ale nie doczekawszy się odpowiedzi, odszedł razem z psem pod drzewo.

Minęło jeszcze z dziesięć minut, a wóz tkwił ciągle na środku polany.

Lekarz wyszedł z namiotu:

– Żeby człowiek, to może bym poradził: aspiryna, albo olej rycynowy...

Chorąży spacerował nerwowo z założonymi w tył ramionami, spoglądał na zegarek.

– Już pół godziny, jak tu stoimy, na piechotę byśmy doszli.

Zrezygnowany Wichura siadł w trawie, ustawił łokcie na kolanach i zaoliwionymi dłońmi wziął się za głowę.

– Nic nie rozumiem. Wszystko, jak trzeba, a ruszyć nie chce.

Janek znowu stanął przed oficerem.

– Panie poruczniku, ja bym może naprawił.

– Spróbuj.

– Ale jak naprawię, to weźmiecie ze sobą?

– Nie, nie weźmiemy... Zresztą, zgoda, pal sześć!

– Nas jest dwóch.

– Kto znowu drugi?

– No, ja i pies.

– Niech to wszyscy diabli! Zgoda:

Janek podszedł do wozu, za nim chorąży, szofer i wszyscy inni, którzy mimo zakazu powyłazili z budy.

– To znaczy, jak wóz ruszy, obu nas zabierzecie? – spytał raz jeszcze dla pewności.

– Zobaczymy – burknął oficer, ale Jeleń stojący obok powiedział basem:

– Tak było powiedziane, przecym wszyscy słyszeli.

– No to siadajcie na górę. Obywatel chorąży do kabinki.

Posłuchali go. Kiedy wspinali się do pudła, a oficer obchodził dokoła maskę, Janek pochylił się nad Szarikiem i powiedział:

– Szukaj, Szarik, szukaj. Pan zgubił.

Pies pchnięty dłonią wbiegł pod wóz.

Janek wsiadł, przekręcił kluczyk i nacisnął starter. Silnik strzelił i zgasł.

Nacisnął po raz drugi. Motor zawarczał i spokojnie dudnił na małych obrotach.

– Kos, jak ty to zrobiłeś? No, powiedz, jak zrobiłeś? – Wichura szarpał go za rękaw.

Chłopak nie odpowiedział. Pobiegł na tył wozu, a Szarik wyskoczywszy spomiędzy kół, radośnie machając ogonem, aportował gruby, wełniany szalik.

Janek chwycił psa na ręce, podał do wnętrza, a jego samego złapał pod ramiona Jeleń i wciągnął do środka.

– Gotowe, ruszać! – ci siedzący najbliżej zabębnili pięściami po szoferce.

Ciężarówka szarpnęła z miejsca, brała rozpęd, słychać było, jak szofer raz po raz przerzuca wyższe biegi i ciśnie gaz, usiłując nadrobić straconą godzinę.

Podskakiwali na korzeniach, na wybojach, a Jeleń objąwszy ramieniem Janka, tak że tamten nie mógł się ruszyć, pytał krzycząc mu do ucha:

– Jakeś to zrobił?

– Fortelem. Tu też trzeba mieć – puknął palcem w czoło.

– Powiedz, jak było, bo zaduszę.

– Puść. Puść, to ci pokażę, ty niedźwiedziu.

Kiedy Gustlik rozluźnił chwyt, Janek wydobył zza pazuchy szalik wysmarowany sadzą.

– Kapujesz?

– Rura? Wydechowa rura. Zatkałeś? A kto wyjął?

Kos nie odpowiedział, tylko wskazał palcem pod ławkę, skąd sterczała wesoła i zawadiacka psia morda.

Nie jechali długo. Po półgodzinie samochód przyhamował, skręcił parę razy i stanął w lesie. Kiedy zeskoczyli na ziemię, zobaczyli pod drzewami niskie, kryte mchem dachy ziemianek. Z blaszanych kominów snuły się lekkie dymki.

– Kaj som nasze czołgi? – spytał Jeleń.

– Jeszcze nie ma, ale nic się nie martw, będą – odpowiedział Wichura.

Chorąży zrobił zbiórkę i dwóm ostatnim w szeregu, to znaczy Jankowi i Gustlikowi rozkazał:


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю