355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 11)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 11 (всего у книги 58 страниц)

15. Rudy

Ranny odyniec opadnięty przez psy walczy, odbiera i sam zadaje ciosy i mimo że spływa krwią, pozostaje groźny do ostatniej chwili.

Gdy jednak uda mu się pozbyć prześladowców, zmylić pogoń i wejść w wilgotny gąszcz lasu, opuszcza łeb pod ciężarem bólu i zmęczenia, kładzie się, leczy rany.

Podobnie było z czołgiem porucznika Semena. Wówczas, gdy Szarik dostarczył pompę paliwową i uruchomili silnik, niczego im nie brakowało.

Radzi byli, że są zdolni do walki. Dopiero przerwawszy podwójną linię frontu, kiedy znaleźli się u swoich, zobaczyli, jak bardzo ucierpiał wóz od uderzenia ciężkiej miny, od wybuchu wiązki granatów rzuconej pod gąsienicę – trzeba go było poddać gruntownemu remontowi.

Podobnie było z ludźmi. Dopiero po powrocie, wśród swoich spostrzegli, że Jeleń ma na karku fioletowe plamy – widocznie pękło naczynie krwionośne, kiedy całą mocą wpierał się w zaklinowany właz. Semen miał szramę na czole, choć nie pamiętał, w którym momencie i czym został draśnięty. Saakaszwili kulał na prawą nogę rozbitą tuż pod Ewinowem. Janek nie nosił żadnych widocznych śladów, ale również czuł wszystkie mięśnie i kości, przez pierwszy dzień ledwo się trzymał na nogach. Leżeli w trawie obok czołgu razem z Szarikiem, któremu krwawiło ucho i ropiał postrzał na grzbiecie.

– Chciał się z nami zamienić – po raz trzeci Semen wracał do tego samego tematu. – Uważał, że jego własne zadanie jest zbyt łatwe.

Tymczasem my żyjemy, a tam cała załoga...

– Widziołech ogień przez pnie, alem nie myśloł, że to oni.

– Łatwe zadanie, trudne zadanie, a śmierć zawsze jedna – filozoficznie zauważył Grigorij. – Nigdy nie wiesz, gdzie spotkasz. Mało-mało i nas by nie było. Niemiec strzelał, swój granatem rzucał, ledwo pies uratował...

Janek milczał. Tym ciężej mu było, że przecież od początku nie żywił sympatii do chorążego Zenka. Kogo bardziej nam żal – tych, których lubimy, czy tych, którym skąpiliśmy uczucia?

Uśmiech opuścił załogę i nie wracał długo.

Zwyciężyła jednak młodość. Po pierwszej nocy, przespanej w stosunkowo spokojnych warunkach, odzyskali siły i wzięli się do roboty, by jak najszybciej doprowadzić wóz do porządku. O siebie mniej dbali i skończyło się na tym, że wkrótce zrzucili bandaże założone im przez sanitariusza. Jednego tylko Szarika pilnowali wszyscy czterej i pies chodził z dwoma opatrunkami przyklejonymi plastrem do sierści.

Trzeciego dnia rano wszystko było w zasadzie gotowe. Kontrolowali mechanizmy, a Janka, skoro świt, wysłali pod Ostrów, do warsztatów brygady, skąd miał przynieść radiostację, bo stara całkowicie nie nadawała się do użytku. Pies naturalnie pobiegł za swym panem.

Zeszło im tam obu dłużej, niż się Kos spodziewał. Początkowo brak było techników, którzy wyjechali na linię, by remontować uszkodzone i ściągać z pola walki rozbite wozy, potem musiał czekać na lampy, po które posłano na drugi brzeg Wisły. Nie mogąc niczego przyspieszyć powałęsał się trochę w okolicach sztabu, a nawet spytał o Lidkę, ale powiedziano mu, że śpi po całonocnym dyżurze i budzić nie będą.

Nie namawiał zresztą, żeby budzili, bo sam nie bardzo zdawał sobie sprawę, czy tylko chciałby jej powiedzieć o śmierci chorążego Zenka, czy może po prostu zobaczyć, jak wygląda, i dowiedzieć się, co myśli. Pisarze sztabowi zaprosili go razem z Szarikiem do kuchni i poczęstowali obiadem, wypytując, jak to było w zasadzce, jak chodzili z odsieczą do okrążonego batalionu, jak wilczur przeniósł meldunek i wrócił z pompą paliwową.

Słońce prawie stało w zenicie, gdy wreszcie po dokonaniu kilku prób odbioru i nadawania mógł zapakować radiostację do plecaka i ruszyć w powrotną drogę. Grzało mocno od samego rana, ale dopiero teraz, wyszedłszy na pole, poczuł, jaki jest upał. Nad ziemią snuły się zapachy spalenizny, wisiał drobniutki kurz, zdawało się, że powietrze parzy skórę, że przy każdym oddechu rozgrzewa płuca.

Odwinął rękawy kombinezonu ponad łokcie, rozpiął go pod szyją. W ręku niósł mauzer z celownikiem optycznym, który podarował mu na pożegnanie jasnowłosy gwardzista z batalionu kapitana Baranowa.

Koledzy Sybiraka dziwili się: „Tyle czasu szukałeś, a teraz oddajesz.

Tobie potrzebny, a im nie”. Małomówny żołnierz wygłosił wówczas dłuższe przemówienie: „Wartość podarunku tym się mierzy, jak cenny jest dla tego, kto daje. Czasem kawałek chleba więcej znaczy niż zegarek od naczalstwa.

Nie chcę, żeby Polakom jedynym wspomnieniem po mnie została poharatana gąsienica. Daję to, co mam i co uważam za cenne”. Ceny mauzerowi przydawały karby wyryte na kolbie scyzorykiem. Było ich dziewięć. Znaczyły celne strzały oddane przez Sybiraka w okrążeniu pod Ewinowem.

Janek szedł przez pola niosąc karabin lufą ku dołowi, tak jak myśliwy sztucer. Tuż za nim ziajał i sapał Szarik. Na przedzie słychać było wybuchy pocisków z moździerzy i armat, ale z rzadka i jak gdyby niespiesznie wystrzeliwane. Bitwa straciła na zaciętości: Niemcom już nie stawało siły, by rwać się do przodu, a nasze uderzenia jeszcze tej siły nie nabrały. Po dźwiękach można było sądzić, że to raczej wymiana strzałów, może zwiad, ale w każdym razie nie atak. Kos nawet dziwił się trochę, bo wiedział, że cała brygada została przeprawiona na zachodni brzeg, że od wczoraj inicjatywa jest w naszych rękach, że bitwa poczęła się toczyć na zachód od wsi Studzianki. Wczoraj chyba była bardziej zawzięta i dopiero dziś, w niedzielę, przycichła.

Spokojnie minął pole, dotarł do lasu. I tu, mimo cienia, nie było nawet odrobinę chłodniej. Ścieżka prowadziła między drzewami, ale samym skrajem boru i poprzez pnie widział po prawej szeroki, otwarty teren, unoszący się lekko ku górze. Rozrzucone nierównomiernie czerniały rozbite i spalone wozy, z dala nie poznasz – nasze czy niemieckie.

W połowie wysokości wzgórza zieleniała kępa drzew wokół komina cegielni. Ten komin od dawna stanowił cel dla artylerzystów, był pokruszony i przebity w paru miejscach, miał utrącony wierzchołek, ale mimo to trwał jeszcze. Nieco dalej na horyzoncie rosły wzdłuż drogi topole, ustawione równym dwurzędem, a w lewo, na tle sośniny, bielały brzozy. Koło spalonej gajówki, gdzie ziemia poryta okopami, odróżnił ciemny rząd świerków.

Ścieżka, po której szedł, skręcała łukiem równo z cofającą się krawędzią lasu, ale Janek wiedział, że potem wraca znowu na kierunek i nie chcąc nakładać drogi, postanowił przeciąć po prostej pole. Wszystko jedno, tu i tam było jednako gorąco.

Do tej pory nie spotkał nikogo, lecz kiedy wyszedł na otwartą przestrzeń i wędrował miedzą, omijając kępy ostów, usłyszał, jak ktoś w lesie krzyczy wysokim głosem:

– Mładszyj sierżant!

Nie zwrócił na to wołanie uwagi i szedł dalej przed siebie, tylko Szarik postawił uszy i skręcił w stronę głosu.

– Janek!

Obrócił głowę i w krzakach po lewej rozpoznał znajomą postać rudej sanitariuszki z kompanii Czernousowa. Wołała coś jeszcze do niego i machała ręką. Ucieszył się, skinął jej głową na znak, że zaraz podejdzie, ale ona nie zrozumiała widać, bo wybiegła i pokazywała coraz gwałtowniej, żeby zawrócił do lasu. Szarik biegł w jej kierunku, sadząc przez zagony i kurząc łapami po wyschniętej ziemi.

Janek przyspieszył kroku. Usłyszał wystrzał karabinowy. Dziewczyna upadła, być może chciała się ukryć. Nie, nie dlatego. Hełm z jej głowy potoczył się w bruzdę, odsłaniając włosy o barwie świeżo wyłuskanego kasztana. Nim jeszcze zrozumiał, co się stało, nogi same poderwały go do biegu. Sadził w jej stronę długimi susami, potknął się o zagon i w tej samej chwili, tuż nad głową, przemknął mu krótki gwizd.

Nie było żartów. Zrozumiał, że to nieprzypadkowy wystrzał, że ma do czynienia z ukrytym w zasadzce strzelcem wyborowym. Zrobiwszy jeszcze dwa susy, upadł w bruzdę, przytulił głowę do ziemi. Serce mu biło po biegu, oddychał ciężko, po czole spływały krople potu. Pragnął natychmiast poderwać się, pobiec tam, gdzie leżała dziewczyna, ale opanował bezsensowny odruch, rozumiejąc, że pomóc jej może tylko żywy, że martwy nie zda się na nic. W otwartym polu kula jest szybsza niż człowiek.

Starając się nie odrywać ciała od ziemi, rozpiął pasy plecaka i zostawiwszy go w bruździe podpełznął do miedzy. Tu poczuł się swobodniej.

Wąski pasek obrośniętej trawą ziemi rozdzielający pola był podorany głęboko i dobrze osłaniał go od strony przeciwnika. Miedzę pokrywała zmierzwiona czupryna przyschniętej, ale wysokiej trawy, porośnięta kępami ostów. Uniósł lekko głowę i nie dalej niż dziesięć metrów przed sobą zobaczył kamień.

Głaz był duży, pozieleniały od mchu; na odłupanym boku miał czerwonawą barwę granitu. Leżał tu wrośnięty w ziemię od niepamiętnych czasów, w których przyniosły go do Polski skandynawskie lodowce. Janek postanowił uczynić zeń swoją fortecę. Podpełznął do kamienia szybko i bez trudu. Z żalem pomyślał, jak bardzo przydałaby się saperka.

Snajper miał stanowisko gdzieś w prawo od niego i po to, by się w tamtą stronę odwrócić, musiał teraz dłońmi rozgrzebywać ziemię, palcami ryć sobie okop. Żebym to miał Szarikowe pazury. Gdzie on się podział?

Nie było jednak czasu myśleć o psie. Minuty upływały jedna po drugiej, a w odległości niecałych stu metrów leżała w bruździe trafiona kulą rudowłosa dziewczyna. Pragnął choć spojrzeć w jej stronę, ale powstrzymał się i przygryzając wargi zwinął ciało w miejscu, zajął stanowisko. Lufę karabinu wsunął powoli między trawę i osty, stopami rozepchnął piach na zagonach i ostrożnie spojrzał pomiędzy źdźbłami przed siebie. Wzgórze było puste, bezludne, nic się na nim nie zmieniło.

Zza pasa, spod kombinezonu wydobył swój myśliwski nóż o długiej, wąskiej klindze i umieściwszy na nim hełmofon leciutko począł wysuwać go ponad kamień. Unosił powoli, centymetr po centymetrze, by zbyt gwałtownym ruchem nie zdradzić podstępu. Gdy ciemny grzebień hełmu wystawał o dwa centymetry nad szczyt kamienia, tamten wziął się na lep – huknął wystrzał.

Janek poczuł piekący ból w policzku, uderzyły go drobne okruchy granitu. Hauba szarpnięta kulą spadła na ziemię. Wszystko jednak na nic – nie dostrzegł błysku. Słońce stało w zenicie, ale odchylone nieco na południe ślepiło w oczy. Zarysy drzew na skraju lasu były czarne. Wydawało mu się, że huk dobiegł z tej strony, gdzie rósł pierwszy świerk na alei prowadzącej do spalonej gajówki, a obok niego brzoza i dwie sosny. Ustalenie kierunku niewiele pomogło, strzelca nie widział.

Jeszcze raz powtórzył ten sam manewr, jeszcze raz huknął wystrzał, ale kula tym razem nie była skierowana w haubę. Skrzesała iskry z kamienia po tamtej stronie, podniosła z suchego piasku niewielki obłoczek kurzu. Janek osunął głowę pod bruzdę, poczuł, jak wzdłuż karku przebiega strumyk chłodnego potu. Lęk chwycił go za gardło.

Jego przeciwnik był mądrym, doświadczonym snajperem.

Zorientowawszy się, że wysunięcie, hauby było podstępem, dał ognia tuż obok kamienia. Gdyby wystrzelił nie po lewej, lecz po prawej stronie głazu...

Kos poczuł niezbitą pewność, że lufa wymierzona jest wprost w jego kryjówkę. Był bezradny. Niewidoczny wróg odkrył go, nie zdradzając swego stanowiska. Chłopak nie wiedział, co ma począć. Mógł czołgać się wzdłuż bruzdy aż do samego lasu. Zajęłoby mu to nie mniej niż kwadrans, a poza tym chodzi przecież nie o jego własną skórę. Na polu leży Marusia, trafiona w momencie, kiedy chciała go ostrzec.

Nagle z tej strony, z której padały kule, dobiegło dalekie ujadanie. W pierwszej chwili pomyślał, że mu się wydaje, ale pies znowu zaszczekał.

Janek przesunął się pół metra w prawo, by nie być tuż obok głazu, i ostrożnie wyjrzał. Słońce, które miał do tej pory przeciw sobie, teraz pomogło.

Wyraźnie spostrzegł ciemną sylwetkę Szarika, który ukryty za pniem sosny, obszczekiwał brzozę, z mordą uniesioną ku górze. Piesku! – pomyślał ciepło.

W koronie brzozy coś jakby zamajaczyło, drgnęły gałązki. Janek przylgnął do kolby mauzera, spojrzał w celownik. Szkła lornety przybliżyły drzewo, pozwoliły dojrzeć nieregularny obrys człowieka ukrytego wśród liści.

Wziął oddech i złowiwszy cel na skrzyżowanie nici spokojnie począł naciskać spust.

Huknął wystrzał. Pies przestał szczekać. Przez chwilę nic się nie działo i Janek już miał zamiar cofnąć głowę, gdy między gałęziami coś błysnęło.

Tłukąc o konary opadał karabin, zaczepił się pasem, powisł na niskim sęku.

Dopiero wówczas cień zatrzepotał w górze i zwalił się w dół na ziemię.

Nie wolno było tracić ani chwili. Jeśli jest ich tam więcej, to nim się zorientują... Poderwał się, chwycił pas plecaka z radiostacją i w kilkunastu susach był już przy dziewczynie. Wydała mu się mniejsza niż wówczas, kiedy przyniosła termos do zasadzki. Leżała na boku z ramionami wyciągniętymi przed siebie, z głową pochyloną na piersi.

Wziął ją na ręce i dużymi krokami poszedł w stronę lasu. Póki był na polu, zdawało mu się, że czuje na plecach obce oczy, że jakaś lufa mierzy do niego i lada chwila poczuje uderzenie, usłyszy huk wystrzału.

Było jednak cicho. Wszedł między drzewa i skrywszy się w cieniu położył ją na trawie. Dopiero teraz zobaczył, że nad prawym obojczykiem mundur jest mokry i czarny od krwi. Rozciął płótno nożem, rozdarł dobyty z kieszeni opatrunek, zabandażował.

– Bolno – szepnęła, otwierając oczy. – To ty, Janek? Dobrze, że cię nie trafił.

– Po coś biegła?

– Wiedziałam, że on strzela. Zabiłby cię. Szkoda takiego mładszewo sierżanta. Jak po polsku? Kaprał?... – mówiła krótkimi zdaniami, z trudem łapiąc oddech. – Jak tyś mnie wyniósł?

– Lepiej nie mów. Pewno płuco przestrzelone – położył palec na ustach. – Zaraz poniosę cię dalej, poszukamy punktu opatrunkowego.

W krzakach zaszeleściło, wyskoczył Szarik, trzymając w zębach nieduży skrawek materiału. Przysiadł na tylnych łapach i drapiąc pazurami po cholewie Kosa, podnosił pysk ku górze. Janek wyjął mu z zębów biało-niebieską opaskę, na której gotyckimi literami wydrukowane były słowa:

„Hermann Göring”.

Marusia, leżąc w trawie, patrzyła na to w milczeniu. Dopiero kiedy chłopak obrócił się w stronę psa, spostrzegła, że ma przewieszony przez plecy snajperski karabin.

– Zdjąłeś go?

Skinął głową.

– We dwóch – ja i Szarik. Żeby pies nie pomógł... Ale ty nie mów, nic nie mów.

Pochylił się, wziął ją na ręce. Prawą trzymała ostrożnie przy sobie, lewą objęła go za szyję. Poprzez pachnącą smarami tkaninę kombinezonu słyszała, jak bije mu serce.

– Dokąd niesiesz?

– Póki sił starczy, poniosę.

Spomiędzy drzew wyszedł na leśną drogę i przystanął, by chwycić oddech. Miał szczęście, bo od strony frontu usłyszał warkot i zza zakrętu wyskoczył ciężarowy studebacker. Wóz przyhamował ostro tuż obok Janka, cisnął kłęby ciężkiego kurzu. Przez otwarte okno wyglądał Wichura, król kazachstańskich szos.

– Kos, co tu robisz?

– Dziewczyna ranna, snajper postrzelił.

– Dawaj ją do szoferki. Z tamtej strony zachodź.

Wichura otworzył drzwi i Janek wspiąwszy się po stopniu ułożył Marusię na siedzeniu, kładąc jej głowę na kolanach kierowcy.

– Zawieź jak najprędzej do szpitala.

– Wiadomo, zawiozę, ale pod jednym warunkiem. Powiedz ty mi wreszcie, jak było tam w Sielcach, kiedyś wyremontował maszynę.

– Nie wygłupiaj się. Szalik wsadziłem do rury wydechowej.

– A potem?

– Potem pies go wyjął.

– Niech cię diabli, dobry kawał. No to pruję dalej, znowu po pociski lecę.

Dziewczyna przysłuchiwała się rozmowie, prowadzonej w obcym języku i na niezrozumiały dla niej temat. Z podgiętymi nogami leżała na siedzeniu szoferki, uśmiechała się nieśmiało do Kosa.

– Daj mi swą pocztę polową.

Pospiesznie nagryzmolił na kartce i wsunął jej do kieszeni spodni.

– Jedźcie już, trzeba się spieszyć.

– Będę pisać do ciebie. Odpowiesz?

Skinął głową, uścisnął jej lewą rękę i skoczywszy ze stopnia zatrzasnął drzwiczki.

„Sztuder” ruszył powoli, delikatnie, omijając wyboje. Patrzył jeszcze chwilę na chmurę kurzu wlokącą się za nim i pomyślał: Trzeba by do Jefima Siemionycza znowu napisać list, już chyba ze dwa miesiące jak wysłałem poprzedni.

Stał na boku drogi i patrząc na ślad ciężarówki cieszył się nie z tego, że wyszedł cało z opresji, lecz z tego, że uratował dziewczynę, która może do niego napisze. Żołnierz frontowy, który nie ma domu i nie otrzymuje listów, jest biedniejszy od innych. W każdym człowieku żyje potrzeba ciepłego słowa, tęsknota za kimś, o kim można byłoby myśleć w trudnych minutach boju. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony i przysiadł na ziemi.

By usprawiedliwić przed samym sobą, czemu nie rusza dalej, naciął na kolbie karabinu nowy znak, podobny do poprzednich. Przeliczył je, dotykając każdego palcem. Razem było dziesięć. Poślinił kciuk, wsadził palec do kurzu, a potem zamazał ostatnią szczerbę, żeby nie wyglądała świeżo, żeby się nie chwaliła bardziej od innych.

Szarik leżał obok, ziajał z gorąca i z zainteresowaniem obserwował, co robi jego pan. Ucieszył się bardzo, kiedy Janek odłożył karabin i pochyliwszy się nad nim ucałował kudłatą mordę w oba policzki, jeśli tak można o psie powiedzieć.

Potem zebrali się wreszcie, Janek zarzucił plecak z radiostacją na ramię i szybkim krokiem bez dalszych przygód dotarli do swego czołgu ukrytego w lesie.

– Tylko cię po śmierć wysyłać. Doczekać się nie można – zrzędził

Saakaszwili. – U nas już wszystko gra, czołg jak nowy. Montuj szybciej swoją skrzynkę.

Gustlik i Wasyl siedzieli o parę kroków dalej oparci plecami o pień drzewa. Teraz, kiedy pół dnia ich nie widział, Janek spostrzegł, że wszyscy zmienili się i nie są tymi ludźmi, których znał parę dni temu. Nie w tym rzecz, że mieli zaczerwienione oczy od kurzu i blasku, że przychudli nieco. Trudno byłoby mu określić, na czym ta zmiana polega. Może pojawiły się jakieś nowe, drobne, prawie niedostrzegalne, a przecież znaczące zmarszczki. Życie zapisuje na twarzach wszystkie minione wydarzenia. Wojna rzeźbi szczególnie ostrym rylcem. Każdy dzień bitwy liczy się chyba za wiele tygodni czy może miesięcy.

Janek wszedł do wnętrza wozu przez właz mechanika, siadł na swym miejscu i przymocowywał radiostację, a Grześ zaglądał z zewnątrz i pogadywał:

– Wiesz, tu niedaleko od nas strzelał snajper. Fizylierzy nawet poszli w tamtą stronę. Patrzyli, nie mogli wypatrzeć. Dopiero kiedy ktoś mu dał, to widzieli, jak spada z drzewa, niczym zdechła wrona. Żebyś szybciej przyniósł radiostację, to mógłbyś się był wybrać i zrobić użytek z tej fajki, co ci ją Sybirak podarował, a którą targasz bez pożytku tam i z powrotem.

– Z jakiej fajki? – spytał Janek, uśmiechając się do siebie.

Dobrze wiedział, że tak właśnie nazywają żołnierze snajperskie karabiny ze względu na lornetę umieszczoną w miejscu muszki. Bawiło go, że Grześ nic nie wie.

Saakaszwili nie zdążył odpowiedzieć, gdyż obok niego stanął Semen i wtykając do wnętrza czołgu kolbę mauzera zapytał:

– Janek, to ty?

Kos wydostał z kieszeni biało-niebieską opaskę i podał Wasylowi. Jeleń, który przyszedł z porucznikiem i również zaglądał do środka, gwizdnął na dowód aprobaty.

– Chodź no tu – kiwał ręką Wasyl. – Chodźże, pochyl się – wziął głowę Janka w obie dłonie i ucałował go.

– Żadna sztuka – tłumaczył się chłopak. – Szarik mi go wystawił.

Pobiegł pod drzewo, na którym tamten siedział, i zaszczekał.

– No to podwójny tryumf. A czemuś taki nie w sosie?

– Snajper ranił Marusię. Pamiętacie, tę sanitariuszkę, co ją nazywali „Ogoniok”. Wichura ją powiózł do szpitala.

– Nale, nie mów – zasmucił się Gustlik. – Ciężko raniona?

– Ciężko.

– Bydzie zdrowo. Przeca powieźli ją zarozki, doktory wyleczą.

Jankowi nagle zakręciły się łzy w oczach, spłynęły po policzkach.

Spostrzegłszy je, wszyscy trzej przyjaciele odeszli, poczęli szukać Szarika, żeby mu wyrazić uznanie. Kos otarł twarz wierzchem dłoni, skończył montowanie radiostacji, nawiązał łączność z brygadą i objaśniwszy, że to tylko sprawdzenie, wyszedł z wozu.

– Gro? – spytał Jeleń.

– Gra. Sami wiecie, że jak człowiek sprawdza, to każda radiostacja w porządku. Nawala dopiero wówczas, kiedy naprawdę zależy na nawiązaniu łączności.

Wasyl siedział na skrzydle czołgu z zadartą głową, patrzył przez korony drzew w niebo.

– Zmieni się pogoda? – spytał go Janek.

– Nie, w dalszym ciągu upał. Ale ja nie chmur szukam, tylko myślę o tym, o czym już mówiliśmy: o nazwie.

– Jak nie chcecie, żeby był Gniady, to jo się też na ty wasze Bucefały nie zgadzam – oświadczył Jeleń.

– Słusznie – stwierdził Wasyl. – Koni mamy w silniku całą kupę.

Poza tym czołg to znacznie więcej niż koń, coś znacznie bliższego. Po prostu, jak człowiek, jak towarzysz... Nazwijmy go „Rudy”.

– A to czymu? – oburzył się Jeleń. – Gniady nie chcecie, a „Rudy” mo być dobrze?

– Ja ci powiem – mrugnął na niego Grześ. – Przyjrzyj się: cały od ognia przyrudział, nabrał kasztanowej barwy. Marusia nie może się nazywać, bo to nie dziewczyna. Przed ogońkom niech nas pancerz strzeże. A „Rudy” – w sam raz.

Gustlik spojrzał na Janka i otwartą dłonią uderzył się w czoło.

– Jasne, jo już tero wszycko rozumiem. Jak to dla tej szwarnej dzieuszki, niech bydzie. Zgoda.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю