355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 52)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 52 (всего у книги 58 страниц)

61. Szarik popełnia błąd

We wnętrzu szczelnie zamkniętego czołgu, którego jedynym otworem prowadzącym na zewnątrz jest rura wentylacyjna, inaczej brzmi silnik, inaczej słyszy się każdy odgłos. Zda się, że inaczej wyglądają twarze załogi, znane przecież lepiej niż własna. Inny, nieznajomy jest strach. To tak jak z chodzeniem po desce – jedna do przejścia po podłodze wystarczy, lecz jeśli wypadłoby iść na wysokości piątego piętra, to pięć wyda się pomostem zbyt wąskim, gdyż każde pośliznięcie grozi upadkiem w przepaść.

To samo tutaj, wewnątrz idącego pod wodą czołgu. Jeśli nurek wykonał niedobrze pomiary, jeśli Pawłow omylił się obliczając szybkość odpływu i woda zaleje uchwyt lub też zaczepią o wystającą ze stropu belkę, to rozpędzony motor w ciągu paru sekund wyssie powietrze i załoga zginie od podciśnienia, nim się zdąży udusić.

Wszystkie kąty wypełniają skrzynki i worki sapera, miejsca dla ludzi zostało niewiele. Światło od lamp podświetlających przyrządy i celowniki ledwo rozprasza mrok. Serca łomocą przyspieszonym rytmem. Wydaje się, że z każdą chwilą goręcej i duszniej.

Szarik siedzi obok mechanika i czując w powietrzu niepokój popiskuje cichutko. Przednie łapy mu drżą, a uszy położył po sobie.

Saakaszwili, napięty jak łuk, trwa z czołem przy wizjerze, za którym w osłabionym przez wodę świetle reflektora ledwo majaczą najbliższe podkłady torowiska, czasem niczym groźny wąs błyśnie zerwana szyna.

Tomasz również przykleił się do swego peryskopu – jeszcze przez chwilę widział na wodzie błyski dalekich świateł, które zostawiali za sobą, a w górze żebrowanie betonowego sklepienia. Potem jedno, drugie chluśnięcie omyło szkła i zapadł mrok.

– Zalało – powiedział z lękiem.

– Pyto cię kto? – zamruczał Gustlik odrywając oczy od celownika i z nagłym zainteresowaniem począł oglądać własne dłonie.

Siedzący najwyżej Kos teraz dopiero zobaczył to samo, co przed chwilą Czereśniak, i zameldował Pawłowowi:

– Zanurzenie pełne.

– Wsio w normie. Czas się zgadza – odrzekł kapitan i cicho zaczął pogwizdywać narodzoną w czasie wojny melodię o ukraińskiej Wiśle: – Ech Dniepro, Dniepro, ty szyrok, mogucz...

Zgrzytnęła gąsienica, rzuciło czołgiem. Saakaszwili skontrolował zmianę kierunku, wrócił na podkłady. Zamajaczyła mu szyna–przewodniczka. W tych paru sekundach spocił się, wargi mu zaschły.

Kapitan przez chwilę gwizdał trochę głośniej i wreszcie zawiadomił:

– Połowa drogi.

Zgrzytnęło, zaczepiła o strop rura wentylacyjna, drgnęła w osadzie nad głową Czereśniaka. Tomasz, słysząc zgrzyt, z lękiem spojrzał w górę i wprost na piersi pod rozpięty kombinezon chlusnął mu wąski, twardy wąż wody.

– Cieknie, laboga!

– Pyto cię kto, kluku zatracony... – Gustlik przewinął się obok zamka armatniego, próbował szmatami uszczelnić przeciek.

Chwilę trwała ta beznadziejna zdawałoby się walka, ale niespodzianie strumień osłabł, przerwał się i tylko spóźnione krople kapały na twarz Tomasza.

– Początek wynurzenia – zameldował Kos.

Z ulgą obserwował w wizjerze, jak pojawia się koniec lufy, nasada działa, a po dłuższej chwili i przedni pancerz z włazem mechanika. Najpierw nad reflektorem rozlała się jasna plama, potem światło przebiło powierzchnię, skoczyło w głąb tunelu i wszyscy zobaczyli w nim przez peryskopy, że woda się kończy, a dalej leżą poskręcane szyny na resztkach opalonych bali, poniewierają się zmięte w ogniu blachy, poczerniałe od sadzy.

– Można? – spytał Jeleń.

– Otwieraj.

Szczęknął zamek, Gustlik naparł na właz. Metal, szczelnie przyssany smarami, nie chciał odejść, ustąpił jednak pod drugim pchnięciem. Ślązak wyskoczył na pancerz z automatem w ręku.

– Stop – usłyszeli komendę Kosa.

„Rudy” zatrzymał się posłusznie. Miał jeszcze końce gąsienic w wodzie, ale cały stał już na brzegu, na zmoczonych falą podkładach.

Teraz wiele rzeczy poczęło się dziać jednocześnie i bez rozkazów, ale wedle z góry ustalonego planu. Gustlik hełmem osłonił światło reflektora od przodu, by nie było widoczne zbyt daleko. Garścią pakuł starł smar z czołowego włazu, paroma szarpnięciami zerwał taśmę izolacyjną.

– Otwieraj.

Dla poparcia słów stuknął kolbą w pancerz, a kiedy właz odskoczył, gwizdnął cicho na psa. Razem z Szarikiem wybiegli w mrok tunelu, a za nimi, trochę spóźniony, popędził wielkimi susami Tomasz.

Janek z Grigorijem zrzucili rurę wentylacyjną wygiętą uderzeniem o strop, pozdejmowali kaptury z luf karabinów i armaty. Garściami pakuł ocierali tłustą izolację. Kończyli akurat i Kos niechętnie pomyślał, że jeszcze trzeba oczyścić właz awaryjny, kiedy ze zdziwieniem spostrzegł, że Pawłow wypełza spod czołgu.

– Obywatelu kapitanie, nie trzeba było ruszać. Tam najbrudniejsza robota – rzekł z uznaniem w głosie.

– No to pomóżcie przy czystej. Wygrużajcie, jak leci, a ja będę układał.

Janek wszedł do czołgu, dźwigał skrzynie i worki na krawędź przedniego włazu. Saakaszwili odbierał, robił parę kroków i podawał saperowi, który układał je w sporej niszy ściennej, segregując po swojemu.

Gdzieś w głębi tunelu zgrzytnęła potrącona blacha. Grigorij mocniej przysłonił światło, wysunął lufę pistoletu maszynowego ku przodowi i cofnąwszy się za gąsienicę patrzył uważnie. Najpierw pojawił się bezszelestnie Szarik, potem usłyszeli pospieszny tupot biegnącego.

– To ja – nawoływał cicho Tomasz i przystanąwszy, zameldował półgłosem: – Do rozjazdu nikogo, a potem w lewo, dalej ze sto sążni, Niemców jak mrówków. Plutonowy powiedział, że dopilnuje i że można pracować spokojnie.

– No to łap.

Saakaszwili podał mu kolejną skrzynkę i pewien czas linia wyładowujących pracowała rytmicznie w milczeniu. Potem mała przerwa, jeszcze dwie skrzynki i Kos, wychylony przez właz, zawiadomił: – Koniec.

Wszyscy trzej podeszli do kapitana, który świecąc sobie latarką liczył przedmioty, poszeptywał i na koniec powiedział głośno:

– Poriadok. Tank gotów?

Saakaszwili z Tomaszem bez słowa wrócili do czołgu, lecz Kos, zamiast odpowiedzieć na pytanie, wyjaśnił:

– W naszej załodze taki zwyczaj, że wszyscy znają całe zadanie.

Prawdę mówiąc, czuł się urażony. To on przecież poddał dowódcy pułku tę myśl, by zaatakować spod ziemi, i w dyskusji przekonywał pułkownika o zaletach rachunku nieprawdopodobieństwa, jak oficer ochrzcił jego argumenty. Potem, gdy załoga wypoczywała, inni opracowali plan szczegółowy i nikt go z nim nie zaznajomił.

Pawłow upychał po kieszeniach kostki trotylu, a potem, prostując się, spojrzał uważnie na sierżanta.

– Chodźmy.

Zrobili kilkanaście kroków do przodu i kapitan zaczął opukiwać ściany – na wysokości metra od ziemi beton odpowiedział głucho, sygnalizując pustkę.

Promień latarki prześliznął się po chropawej powierzchni, odnalazł szczerbę.

Kiedyś zrobiono tu otwór, potem zalano cementem, ale plomba sczerniała i spróchniała po brzegach.

– Stuknij.

Janek uderzył kolbą lekko, potem mocniej i kawał pociemniałego betonu wpadł do środka, odsłaniając owalny otwór. Pawłow poświecił do wnętrza, potem oddał latarkę Kosowi.

– Trzymaj.

W rękach sapera trotylowe kostki zgrabnie połączyły się jedna z drugą, zniknęła między nimi spłonka z ciemnym wąsem prochowego lontu. Kapitan zrobił zgrabne, skośne nacięcie. Błysnął płomień benzynowej maszynki, osadzonej w łusce naboju rusznicy przeciwpancerej. Zasyczała ścieżka prochowa wydmuchując wąską strużkę siwego dymu.

– Szarik, do nogi – rozkazał Kos.

Chciał biec, ale zrobiwszy dwa szybkie kroki zwolnił, gdyż spostrzegł, że kapitan idzie zupełnie spokojnie.

– Piętnaście sekund to kupa czasu – rzekł saper, a kiedy doszli do czołgu i stanęli pod osłoną pancerza, dodał głośniej: —Nie wychylać się.

Minęła jeszcze chwila, potem oślepił ich błysk, sypnęło ostrym gradem betonowych odłamków.

– Chodźcie.

Kapitan podprowadził czołgistów do wyrwy w ścianie pachnącej jeszcze trotylem i dymiącej kurzem.

– Wasz dowódca przypomniał, że nie wyjaśniłem całości zadania – rzekł spokojnie i niczym nauczyciel przy tablicy zaczął tłumaczyć: – Równolegle do tunelu biegnie kanał elektrycznych kabli. Można się nim przedostać i założyć ładunek. Silna eksplozja na tamtym końcu stacji i jednoczesny atak czołgu z tej strony powinny wykurzyć załogę. Jasne?

– Jasne – odpowiedział Saakaszwili z zadumanym uśmiechem, bo zdawało mu się przez chwilę, że znowu są w komplecie – cała stara załoga.

Czereśniak kiwnął głową, że rozumie, i zaraz zapytał:

– Kto ma ten trotyl przenosić?

– Ja. Saperska robota – uśmiechnął się Pawłow.

– A jeśli... – zaczął Kos.

– Tak czy inaczej piechurzy pójdą do ataku o północy, więc i my musimy. Co jeszcze?

Janek spojrzał po twarzach swych podwładnych, chwilę wahał się, ale zrezygnował z dalszych pytań.

– Sprawdzę czołg – powiedział salutując.

Za nim ruszył Saakaszwili, a o dwa kroki w tyle – Tomasz.

Kapitan, zostawszy sam, zaczął pracować spokojnie i szybko, bez jednego niepotrzebnego ruchu. Do wąskiego brezentowego worka z długimi szelkami władował materiał wybuchowy. Pętlę na końcu zwoju cienkiej liny zamocował do wygiętego prętu zbrojenia.

Potem wśliznął się zręcznie przez wyłom i z końcówką sznura przywiązaną z tyłu do pasa, z szelkami ładunku na ramionach zaczął pełznąć, wlokąc za sobą podłużny wór. Kanał był prostokątny, dość wysoki, lecz wąski, i posuwanie się w nim wymagało dużej fizycznej sprawności.

Przeszkadzały kable ułożone na hakach wbitych w ścianę.

Saakaszwili od czołgu widział sapera niknącego w betonowej ścianie, miał ochotę zobaczyć z bliska, jak on tam daje sobie radę.

– Poświeć! – zawołał Janek z wnętrza wozu, otwierając zamek działa i pochylając głowę.

Latarka w ręku Grigorija poruszyła się i spirala bruzd we wnętrzu lufy lekko zawirowała. Na ściankach ani śladu jakichkolwiek zanieczyszczeń. Kos trzasnął zamkiem i rzekł:

– Fajerant. Jakby trzeba, możemy zaczynać.

– Czas jeszcze – Saakaszwili spojrzał na zegar świecący z deski przyrządów. – Poluzujemy z Tomaszem gąsienice, bo na tych podkładach...

– Dobra. Zaraz wracam.

Janek podbiegł do wyrwy w murze. Patrzył, jak w równym, niespiesznym tempie odwija się linka z leżącego na ziemi kręgu. Sznur wpełzał w głąb, lecz nagle się zatrzymał. Kos czekał chwilę, zaglądał do wnętrza, ale widać było tylko niewyraźny i daleki błysk żółtawego światła.

– Utknął czy jak? – szepnął sam do siebie.

Wśliznął się do otworu, przymierzył i stwierdziwszy, że można pełznąć kanałem, wrócił na zewnątrz bardziej niespokojny niż przed chwilą. Być może przewody wychodzą przed stacją na zewnątrz albo Niemcy zrobili zasadzkę...

Nie, zasadzki nie było, lecz po prostu Pawłow dotarł do miejsca, w którym z zewnątrz przez nawiercony w betonie otwór wchodził nowy gruby kabel w metalowej osłonie. Zawieszony w połowie wysokości przewęził światło kanału tak bardzo, że nie było mowy, by człowiek mógł się przecisnąć. Spróbował, czy nie można zrzucić go z haków, ale po chwili dał spokój – trzeba by było nożycami do drutów przecinać mocowanie i na każde dziesięć metrów drogi tracić co najmniej kwadrans. Pracując w tym tempie, zakończyć mógł robotę nie o północy, lecz na południe.

Pogwizdując przez zęby piosenkę o Dnieprze, saper chwilę się zastanawiał. Potem akrobatycznymi ruchami począł zmieniać położenie ciała, przekręcał się głową w przeciwną stronę, by łatwiej było wracać.

Tymczasem do Kosa stojącego przy otworze podszedł Gustlik szybkimi, skradającymi się krokami.

– Idą Niemcy w tę stronę? – spytał niespokojnie Janek.

– Nie – odpowiedział szeptem – ale za ścianą cosik chroboce i gwizda.

Zaabsorbowany obserwacją wnętrza, Kos machinalnie odpowiedział:

– Porucznik.

– Kto? – spytał Ślązak wytrzeszczając oczy i ocierając pot z czoła.

– Pawłow... Przepraszam – Kos położył mu rękę na ramieniu. – Podobny ten saper, może nawet nie tylko z twarzy.

Usłyszeli szelest i ciężki oddech zmęczonego człowieka. W chwilę później wypełznął kapitan. Nie mówiąc ani słowa, oparł się plecami o betonową ścianę i siadł zmordowany.

– Pierwsza porcja założona? – spytał Kos.

Zamiast odpowiedzi oficer pociągnął za szelki i z otworu wysunął się podłużny brezentowy worek z trotylem.

– Przełazu nie ma – domyślił się Gustlik.

Pawłow kiwnął głową, otarł twarz rękawem.

– Załoga! – wezwał Janek.

Obaj podbiegli natychmiast i Saakaszwili zameldował:

– Okręt podwodny „Rudy” gotów do działań naziemnych.

– Podziemnych – poprawił Gustlik ponuro.

– Staniesz na warcie – rozkazał Kos Czereśniakowi. – W tym miejscu...

– Wiem. Przy zwrotnicy, gdzie się te jamy w dwie strony rozchodzą, gdzie z plutonowym chodziłem.

Wziął dwa zapasowe magazynki od Gruzina, wetknął je za cholewę, gdzie miał już po jednym swoim, i ruszył w ciemność.

Trochę mu było żal, że został na wartę posłany akurat w takiej chwili, ale jasne, że ktoś powinien ubezpieczać. Może nawet i dobrze, że na niego padło, bo z twarzy sierżanta Kosa wyczytał niedobre. Coś się nie udało, radzić będą i mało by im się przydał. W polu – co innego, a tutaj w tych ogromnych piwnicach, które ludzie jak krety wyryli pod ziemią, czuł się nieswojo.

Pomyśleć tylko, że ponad głową domy pobudowane i że to wszystko mogłoby się zawalić...

Stanąwszy na warcie koło zwrotnicy szybko się znudził. Poziewując liczył guziki munduru i owalne otwory w osłonie lufy. Zaczął nawet dłubać przy szynach, a wreszcie, dobywszy z kieszeni francuski klucz, odkręcił sporą mutrę, zważył w ręku i schował – tak na oko wyglądało, że w sam raz do wozu.

Tylko patrzeć, jak wojna się skończy i można będzie do roboty wrócić.

Ojciec dobrze pomyślał, że jak już trzeba wojować, to lepiej, żeby z mądrymi i dobrymi ludźmi, jak na ten przykład sierżant Kos, jak Gustlik i Grześ. Takim to i ze swego oddać nie żal. A jeszcze lepiej, jakby jaka rzecz się trafiła piękna wśród wojennej zdobyczy, a w gospodarce niepotrzebna. Miło się własnej załodze przysłużyć i warto w takiej sprawie drogi nałożyć, a może nawet i głowy nadstawić...

Przed sobą miał rozjazd i dwa tunele. W jednym, zagiętym łukiem na lewo, widać było w oddali mdłe światła, czasem udawało się spostrzec sylwetkę człowieka chodzącego po torach. Dobiegał gwar podobny do szumu rozbudzonego ula. Czasami można było usłyszeć przytłumione huki – echo wybuchów z powierzchni ziemi – albo bliższy, ostrzejszy terkot serii z broni maszynowej.

Tunel wiodący na wprost był mroczny, ale nagle błysnęło w nim światło, zakołysała się latarka ręczna. Czereśniak szybko przypadł do ziemi i osłonięty wajchą znieruchomiał z pepeszą gotową do strzału.

Światło było coraz bliższe, słyszał już chrzęst kilku par butów. Jeszcze chwila i zobaczył kolumienkę sześciu Niemców, schylonych pod ciężkimi wypchanymi plecakami, którzy maszerowali za podoficerem. Doszedłszy do rozwidlenia skręcili w stronę stacji. Tomasz w rozkołysanym świetle latarki dostrzegł wyraźnie, że niosą żywność: brązowiały bochenki chleba pod pachami, z nadprutego plecaka wystawały kiełbasy i puszki konserw. Poprzez smród smarów i metalu idący od toru zapachniało nawet czymś wędzonym – rybą czy mięsem.

Kiedy drużyna aprowizacyjna oddaliła się na przyzwoitą odległość, Czereśniak wstał. Rad był, że nie musiał strzelać do ludzi niosących pożywienie. Zresztą to pewno ku lepszemu się obróci, bo nam przecież zależy, żeby przed czasem nikt nie wiedział, że tu ktoś obcy się zakradł. Stał jeszcze chwilę na miejscu, ale myśl, skąd tamci wzięli tyle dobra, nie dawała mu spokoju. Coraz częściej przełykał ślinę, grdyka chodziła mu w dół i w górę.

Wyjął z kieszeni owinięty w chustkę suchar, nadgryzł i żuł powoli, żeby na dłużej starczyło. W parę sekund potem schował jednak kromkę i kocim, miękkim krokiem ruszył w głąb tunelu prowadzącego na wprost.

Nie musiał nawet iść daleko. Sto metrów od rozjazdu przesłaniały tunel jakieś grube szmaty pozawieszane u sufitu, a za nimi mrok gęstniał jakby przed świtem. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i zobaczył na lewej ścianie potężne drzwi stalowe, rozsunięte nieco na rolkach. Za nimi czerniała gruba krata. Zza kraty sączyło się mętne światło żarówek, ledwo rozżarzonych przez wyczerpane akumulatory.

Światła wystarczało jednak, by spostrzec wartownika, przygarbionego żołnierza z bagnetem na karabinie, który spacerował rytmicznie dwadzieścia kroków w jedną i dwadzieścia w drugą stronę. Nad wejściem do składu szarzał napis z wielkich białych liter. Tomasz próbował przeczytać, ale szybko zrezygnował z tego nieproduktywnego zajęcia. Naprzeciw napisu stała na torze drezyna, niewielka platforma z ręcznym napędem, na której kiedyś wożono zapewne części zapasowe do remontu torów czy przewodów elektrycznych.

Wartownik, doszedłszy końca swej drogi, zawrócił. Za jego plecami oderwał się od ściany tunelu bezszelestny cień, przemknął bliżej i znikł w mroku niszy, jednej z tych, które co kilkanaście metrów rozmieszczone były wzdłuż toru.

Tak stało się raz i drugi, a za trzecim Czereśniak postanowił pokonać resztę odległości. Przygięty, sprężony jak ryś do skoku pędził wielkimi susami. Na swe nieszczęście potrącił kawał blachy i spłoszony wartownik odwrócił się wcześniej, tuż za smugą światła padającego ze składu.

Brakło mu czasu, by podnieść karabin do strzału, ale znając wojskowe rzemiosło przysiadł w postawie szermierczej, sprężył mięśnie i wyprowadził pchnięcie z wypadem. Czereśniak ledwo przyhamował i odskoczył. Ostrze bagnetu minęło jego brzuch o centymetry.

Ułamek sekundy patrzyli na siebie. Tomasz nie chciał strzelać, a z automatem w ręku niewiele mógł zdziałać. Użył prostego fortelu: spojrzawszy za plecy wartownika, kiwnął głową i zrobił ruch, jakby drugiemu wskazywał, że ma atakować od tyłu.

Niemiec ćwierćobrotem osłonił sobie plecy stalowymi drzwiami, zerknął do tyłu i w tym momencie Czereśniak, odbiwszy w bok lufę karabinu, skoczył do zwarcia. Przechwyciwszy oburącz pepeszę, uderzył zamkiem. Wartownik padł na wznak, głową w cień.

Tomasz rozejrzał się, nasłuchiwał – cisza. Podszedł do kraty i spytał, ukryty jeszcze za stalową blachą drzwi:

– Jest tam kto?

Cisza. Obejrzał wielką kłódkę i podrapał się w głowę – ani otworzyć, ani rozbić. Wsunął rękę i obmacał zamocowanie skobli. Palcami odczytywał kształt jednej nakrętki, drugiej. Druga była z koronką i szpilką, ale to go nie speszyło. Przy pomocy noża odgiął i wyciągnął zatyczkę, a potem dopasował swój francuski klucz do nakrętki, chwycił i cierpliwie począł odkręcać, wciąż uśmiechając się do siebie i popatrując w obie strony.

Wyglądało na to, że jak się szybko uwinie, to będzie mógł zrobić prezent załodze. Sierżant Kos to może tak bardzo się nie ucieszy, ale Gustlik na pewno.

Kiedy Tomasz, wetknąwszy za cholewę dwa zapasowe magazynki do pistoletu maszynowego, ruszył w stronę rozjazdu, Kos zerknął na zegarek kapitana i zaproponował:

– Siadajcie, będziemy radzić.

Ulokował się na podkładzie naprzeciw Pawłowa. Grigorij i Gustlik przycupnęli na skrzynce po trotylu. Szarik przysiadł obok dowódcy, szczeknął krótko.

– Tak, naturalnie, ty też – zgodził się sierżant.

Pies przysunął mordę do jego ucha, pomrukiwał i powarkiwał cichutko, jakby tłumaczył rzecz skomplikowaną, a ważną.

– Czekaj, no czekaj, dzwońcu. Zaraz się wszystko wyjaśni.

Janek potrząsnął głową, zaświdrował palcem w uchu, bo go załaskotało od tych psich szeptów, i zwrócił się do sapera:

– Jak daleko stąd do miejsca, gdzie trzeba założyć minę? Choćby mniej więcej...

– Dokładnie: trzysta czterdzieści metrów. Można odczytać z sygnałów przeznaczonych dla maszynistów podjeżdżających do stacji.

– Trza by zdobyć niemiecki mundur, wziąć worek na plecy... – zaproponował Gustlik.

– A wrócisz jak? – spytał Saakaszwili. – W proszku?

– Jeśli w ogóle dojdziesz.,. – rzekł Kos.

Po chwili milczenia zabrał głos kapitan:

– Trzeba się jednak zdecydować na ryzyko. Każdy, kto przesłania sobą strzelnicę bunkra albo idzie na taran samolotem, wie, że nie wróci, a tutaj jest jednak pewna szansa, choć bardzo niewielka.

– Pójdę, pierona. Najwięcej z was udźwignę.

– Nie pójdziesz – uciął Pawłow.

– A co, kto mi zakaże? – porywczo odrzekł Jeleń, zaczynając wstawać.

– Ja dowodzę i pójdę. Saperska robota.

– Nie – energicznie wtrącił Kos, podobnie jak przed chwilą kapitan.

Spojrzał na Szarika, pogłaskał go po łbie. Pies pomrukiwał i grzebał przednią łapą, jak koń tęskniący do biegu.

Szarik naturalnie nie rozumiał, o czym dyskutowano podczas narady.

Natura nie dała mu umiejętności pojmowania mowy, lecz za to wyposażyła w węch, pozwalający odróżniać najlżejsze odcienie zapachu, i w słuch, notujący bezbłędnie zabarwienie uczuciowe każdego słowa. Od dłuższej chwili odgadywał już, że tutaj właśnie, w tej wielkiej norze, narasta zdenerwowanie najbliższych mu osób. Bardzo chciał im pomóc i coraz niecierpliwiej czekał, że Janek przetłumaczy bojowe zadanie na język zrozumiałych komend.

Dawno, dawno temu zdarzyło się coś podobnego – była noc, nikły zapach fajkowego tytoniu na dnie hełmofonu i Janek go prosił o znalezienie właściciela tego zapachu. Był długi bieg przez mrok, walka, ból rozciętej skóry, a potem ogromna radość, która go wypełniła od czubka nosa po najdłuższy włos na końcu ogona... Szarik przypomina to sobie jak przez mgłę, gdyż dziewięć miesięcy w życiu psa to mniej więcej pięć lat w przetłumaczeniu na ludzkie życie.

Tym razem jednak zadanie okazuje się prostsze. Chodzi o to, by na komendę ciągnąć dość ciężki ładunek i na komendę go rzucić, a potem szybko wracać do Janka po pochwałę. Tak myśli Szarik, idąc powoli, a w zębach, niczym wędzidło, trzyma szelki. Mocno wpierając łapy w beton, wlecze brezentowy worek sapera. Do obroży ma przywiązaną linkę. Równocześnie z szarpnięciem pada komenda:

– Stój!

Rozumie to słowo doskonale, więc zatrzymuje się, czeka.

– Połóż – równocześnie z rozkazem drga szarpnięta trzykrotnie linka.

Wilczur wypluwa szelki, zawraca i biegnie do Janka.

– Masz, masz nagrodę – Kos podaje mu na dłoni kawałek konserwowego mięsa, głaszcze i drapie za uszami. – Jeszcze raz, ale teraz bądź mądry. Będziesz?

Szczeknięcie oznacza zapewne, że tak. Szarik chętnie chwyta w zęby szelki nowego ładunku, wlecze z uporem aż do chwili, w której, już bez komendy Kosa, szarpnięcie linki sygnalizuje, że ma stanąć, a potem trzykrotne, że ma zostawić worek i wracać.

– Dobry, dobry pies – Kos potrząsnął łbem wilczura opierającego łapy na jego piersi i zdecydował: – Zaczynamy.

Zachęcony gestem sierżanta Szarik wskoczył przez wyłom do kanału, wziął w zęby szelki i spojrzał mądrymi ślepiami, jak gdyby pytał, czy już można ruszać.

– Naprzód – rozkazał Kos.

– W dobry czas – dodał kapitan.

Wszyscy czterej patrzyli w ciszy na unoszące się i niknące w wyrwie coraz to nowe kręgi sznura.

– Całego trotylu nie zdąży – rzekł Pawłow – ale tego, co potrafi przetargać, powinno wystarczyć.

Wlokąc w mroku kanału swój ładunek, Szarik początkowo słyszał jeszcze za sobą rozmowę Janka z saperem, a potem już tylko szelest brezentu po betonie. Nie przejął się, kiedy dotarł do węższego miejsca, gdyż jemu nie przeszkadzał gruby jak ramię kabel w metalowym pancerzu. Czasem tylko musiał trochę łeb w prawo odchylać.

Na początku drogi było ciemno, a potem coraz jaśniej, coraz jaskrawsze błyski zapalały się w ślepiach psa. Do kanału przenikało światło i gwar.

Nastawił uszy, zwolnił nieco. Zapach był wrogi. Wiedział jednak, że póki sznur nie drgnie, nie wolno mu stanąć ani zawrócić. Napotkał nieregularną wyrwę w ścianie, ostrożnie przez nią wyjrzał.

Cały dworzec podziemny zajęty był przez żołnierzy w hełmach. Siedzieli na ławkach, na peronie, na szynach. Niektórzy, leżąc, próbowali drzemać, ale co chwilę budziły ich ostre, skrzekliwe komendy oficerów. Jakiś oddział się zerwał i poprawiając oporządzenie, ruszył ku wyjściu.

Wiedział, że to przeciwnik. Rozumiał, że nie może się zdradzić.

Wyszczerzył bezgłośnie zęby, cofnął się pół kroku i przyległszy na dnie kanału, zaczął pełznąć przez niebezpieczny odcinek. Tak było znacznie ciężej i trudniej, ale na szczęście wyrwa się zaraz skończyła i można było wędrować dalej normalnie – na czworakach.

Teraz już bardzo szybko przyszedł sygnał – ostre szarpnięcie linki, a w chwilę petem jeszcze trzy.

Ułożywszy worek na dnie, Szarik zawrócił i pospiesznie ruszył z powrotem. Równocześnie z nim zaczęła przodem pełznąć linka, wybierana łagodnie w miarę luzowania, i to było przyjemne i wesołe. Musiał się powstrzymać od szczeniackiej chęci przydeptywania łapą i chwytania zębami.

Wrócił zgrzany, zmachany i radosny, ale to nie był koniec. Bez trudu pojął, że musi iść jeszcze raz i zrobić to samo. Poszedł więc, wrócił, lecz i tym razem Janek nie dał mu odpocząć dłużej niż kilka sekund.

– Naprzód, naprzód! – rozkazywał i prosił.

Gdyby można było uprzedzić wilczura i wytłumaczyć mu, że pracy będzie dużo, że powinien rozłożyć siły... Niestety. Nikt tego nie potrafił i Szarik w każdy rejs wkładał tyle sił, jakby to miał być ostatni. Nie umiał liczyć, a więc nie wiedział, za którym razem przytrafiła mu się paskudna przygoda.

Bardzo już zmęczony przyciągnął nowy ładunek do paru przetransportowanych poprzednio i wypluwszy szelki przyległ, ciężko dysząc.

Wysiłkiem woli dźwignął po chwili nieposłuszną głowę, z trudem zawrócił w ciasnym kanale i ruszył z powrotem.

Pełznąc, minął niebezpieczną wyrwę, podreptał dalej, ale w pewnej chwili ślepia mu zmętniały, zatoczył się, oparł o kable i zaczepił obrożą o hak.

Wybierana linka naprężyła się, ale zaraz potem poluzowała. Ten, kto trzymał jej koniec, zrozumiał, że się coś stało. Wilczur chwilę jeszcze dyszał z opuszczoną głową, ciało jego zwisało w obroży nadzianej na hak. Potem zebrał siły i zaczął podskakiwać, drapiąc przednimi łapami o beton. Nie udało się za pierwszym razem ani za dziesiątym, lecz wreszcie pasek spełznął z haka.

Kiedy jednak dotarł na start i wyskoczył z wyrwy, zawiodły go siły, podgięły się przednie łapy. Upadł, nie miał siły wstać, leżał ciężko dysząc.

– Koniec. Ile mógł, tyle zrobił – stwierdził Kos.

– Jeszcze raz – odrzekł saper. – Musi przecież zanieść zapalnik.

– Niech odpocznie – poprosi! Janek patrząc na psa.

– Ryzyko. Chodzi coraz wolniej, ostatnie dwa razy przystawał – kapitan zerknął na zegarek. – Zgodnie z umową, jeśli nas nie usłyszą do północy, to i tak ruszą do ataku. Wielu dobrych żołnierzy zginie na parę godzin przed końcem, nie dożyje zwycięstwa.

– Na człowieka sposobów wiele – filozoficznie zauważył Saakaszwili.

– Można groźbą, można prośbą. Można po komsomolskiej, po partyjnej linii, można naukowo i uczuciowo, ale jak sobace przetłumaczyć?

Kapitan cały czas patrzył na zegarek, a Kos na przemian na cyferblat i na twarz Pawłowa.

– Wolałbym na własnych plecach... Już teraz musi?

Saper kiwnął głową i zważywszy w rękach niewielki podłużny przedmiot, wyjaśnił:

– Chemiczny. Obrotem śruby nakłuwa się zbiornik, kwas zaczyna wyciekać kroplami, stopniowo przeżera metalową płytkę dzielącą dwa detonujące płyny. Dla pewności wsunąłem obok dwie laski trotylu.

– Cholera niech to weźmie – zaklął Janek i rozgniewany, że raz jeszcze musi wysłać śmiertelnie zmęczone zwierzę, wymówił ostro jego imię:

– Szarik!

Wilczur leżał nieruchomo.

– Szarik!

Uchylił oko, poruszył łapą i usprawiedliwiająco zaskomlał.

– Pierona, jo na to nie chcę patrzeć – mruknął Gustlik.

Odszedł w stronę czołgu, a za nim ze spuszczoną głową Saakaszwili.

Kos siadł i ukrył twarz w dłoniach. Chwilę trwała cisza, lecz pies otworzył oko i dostrzegł zmartwienie swego pana. Zebrał wszystkie siły, dźwignął się, podpełznął. Głucho jęknąwszy stanął na chwiejnych nogach i polizał go w rękę, cicho powarkując.

– Martwię się, piesku – wyjaśnił Janek – bo wiem, jak ci trudno, a iść musisz. Musisz. Zrób to dla mnie.

Pokazał gestem, pomógł wilczurowi wleźć do kanału.

Pawłow przekręcił śrubę, wsunął zapalnik w brezentowy woreczek i powiedział:

– Śmierć już kapie.

Kos ostrożnie wziął pakunek w dłoń, zważył w palcach, trzymał chwilę wygładzając brezent, a potem podał psu, który powąchał, poznał zapach swego pana i delikatnie zacisnął zęby na paskach.

– Naprzód, stary – poprosił Janek.

Wilczur lekko zakołysał ogonem i raz jeszcze ruszył w drogę. Czuł ból w mięśniach i kłucie w piersi. Ciemniej teraz było w kanale niż poprzednio, mgła zasnuwała czarne węże kabli. Co pewien czas mrok gęsty spadał mu na oczy i kilka czy kilkanaście kroków szedł jak ślepiec, wymacując łapami dno.

Łeb niósł nisko, bojąc się zaczepić po raz wtóry o hak. Pamiętał głos Janka, wiedział, że dojść musi, i doszedł.

Doszedł tam, gdzie w ciasnym kanale obok przewodów elektrycznych piętrzyły się brezentowe podłużne worki, przywarte ciasno jeden do drugiego.

Na środku składu tych piekielnych kiełbas legł i ledwie dyszał. Tracił i odzyskiwał przytomność. Starczyło mu sił, by dopełznąć i położyć woreczek z zapalnikiem, ale brakło na powrót.

Trzykrotnie drgnął sznur. Potem linka leżała nieruchomo, napięła się i trafiwszy na opór znowu osłabła.

Trzy następne mocne szarpnięcia zbudziły Szarika z omdlenia. Podniósł powieki, dźwignął łeb, usiłował stanąć na nogi, ale trotylowe worki i kable kołysały mu się w ślepiach na lewo i prawo, a wreszcie zaczęły wirować młyńcem. Upadł znowu.

Tuż przed nosem leżał zapalnik w torbie, która przeszła zapachem rąk jego pana. W uszach wilczura brzmiał jeszcze jego głos proszący i nakazujący: „Zrób to dla mnie. Naprzód, stary”. Słowa w psiej pamięci były niewyraźne, prawie nie do rozróżnienia, ale zachowały barwę głosu, intonację i rytm. Jeszcze raz wilczur sprężył mięśnie i wstał. Machinalnie wziął w zęby leżący przed nosem zapalnik i zawróciwszy, pobiegł z powrotem.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю