355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 3)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 3 (всего у книги 58 страниц)

– Wy pójdziecie do kuchni. Trzeba przynieść cały kocioł wody i naobierać kartofli.


5. Gulasz

Nim wykonali rozkaz, poszli najpierw razem ze wszystkimi do ziemianki – domu, w którym mieli od tej pory mieszkać. Schodziło się do niej po kilku stopniach wykopanych w ziemi, umocnionych żerdziami. Drzwi miała podwójne, zbite z desek. Zaraz przy wejściu, pod okienkiem, był stolik i pusty stojak na broń. Dalej, po lewej i prawej dwupiętrowe prycze, na nich sienniki, koce, a nawet prześcieradła. W głębi, po przeciwległej stronie, stał duży blaszany piec, zrobiony z beczki po benzynie; żarzył się w nim ogień.

Jeleń pociągnął Janka za rękę w tamtą właśnie stronę i szybko zajęli dwa miejsca obok siebie.

– Blisko pieca bydzie ciepło. A na wierchu lepiej, bo ci z dołu to dycki muszą wstawać i drzewo podkładać – wyjaśnił jako doświadczony żołnierz.

– I Szarikowi w winklu zrobimy posłanie, nikt mu nie będzie przeszkadzał.

Zostawili to, co niepotrzebne – Jeleń wypchany plecak, a Janek torbę myśliwską i rękawice. Potem od razu wyszli, żeby porucznik nie musiał powtarzać rozkazu.

Kuchnię znaleźli łatwo. Z daleka już zobaczyli brezentowy dach rozpięty na słupach i duży kocioł na samochodowych kołach z zaczepem na przodzie, z krótką rurą nakrytą blaszanym grzybkiem. Obok leżała sterta porąbanego drewna, a pod zasłoną był stół wkopany w ziemię i szafa; oba sprzęty z surowych, nie heblowanych desek.

Wyszedł im na spotkanie tęgi, łysawy mężczyzna w średnim wieku z dwiema naszywkami na naramiennikach. Jankowi wydało się, że kucharz ma cudzą skórę, zbyt obszerną w stosunku do swego wzrostu i tuszy. Gustlik trącił kolegę w bok, a sam stanął na baczność i dożył raport:

– Panie kapral, szeregowy Jeleń i szeregowy Kos meldują się do służby.

– Dobra, dobra, po co ten krzyk. Jeden ptak, jedno zwierzę, ogród zoologiczny mi tu robią – zażartował ponuro. – Ty będziesz nosił wodę, a ty siadaj i obieraj kartofle – podał Jankowi kozik z ułamanym końcem.

Jeleń wziął dwa wiadra z koromysłem i podtrzymując je końcami palców, powędrował przez las, nie pytając o studnię. Między drzewami widać było belkę żurawia skośnie sterczącą ku górze.

Janek obejrzał ułamek kozika, odłożył go i zza pasa, spod waciaka, wydostał własny nóż myśliwski o wąskiej i długiej klindze. Siadł, biorąc po dwa, trzy ziemniaki z worka, począł je obierać tak, jak go kiedyś uczył Jefim Siemionycz. Nóż trzymał nieruchomo i tylko palce z dołu obracały szybko kartofel. Jeden po drugim białe, śliskie od krochmalu bulwy chlupały do dużego garnka, wypełnionego do połowy wodą.

Kucharz stał obok i patrzył uważnie.

– Zgrabnie. Będziesz się starał, to cię na kuchcika wezmę. Z kapralem Łobodzkim nie zginiesz, chłopcze – wyciągnął rękę i poklepał Kosa po ramieniu.

Spod stołu odezwało się krótkie warknięcie.

– A to co? Pies na kuchni. Nim się człek obejrzał, a ten tu wlazł. Won, przybłędo! – zamierzył się ścierką zdjętą z gwoździa.

– Zostaw – powstrzymał go Janek. – To mój. Chodź Szarik.

Odprowadził psa kilkanaście kroków pod drzewa, znalazł miejsce, gdzie więcej zebrało się iglastej ściółki, kazał mu leżeć i wrócił do roboty. Obrane kartofle poczęły znowu jeden po drugim wpadać do kotła.

Zdziwiony kucharz milczał chwilę, a potem przeszedłszy na drugą stronę stołu, odwrócił się i powiedział:

– Ty mnie nie tykaj, świń razem nie pasaliśmy.

Poczekał chwilę i nie usłyszawszy odpowiedzi, dodał:

– Czemu milczysz? Mówi się „tak jest, obywatelu kapralu”.

Janek odłożył na ławkę nóż i kartofle, wstał.

– Tak jest, obywatelu kapralu.

Łobodzki wzruszył ramionami i poszedł w stronę kotła, widząc, że Jeleń wlewa przyniesione wiadra.

– Ostrożnie, nie chlap, bo błota narobisz.

Janek pracował dalej. Ręce mu marzły od wilgotnych obierzyn i dotknięcia chłodnego metalu, a w głębi duszy czuł bunt. Inaczej wyobrażał sobie wojsko – dopasowany mundur, broń, strzelanie, czołgi... A zamiast tego zaczęło się od kartofli, głupich uwag i bezmyślnego recytowania: „Tak jest, obywatelu kapralu”. Z chłodu i złości przyspieszał ruchy palców, zawzięcie strugał obierki, ciskał czyste ziemniaki do wody.

Co parę minut słyszał, jak Jeleń brzęcząc pustymi wiadrami rusza szybkim krokiem do studni, a potem wraca pogwizdując i wychlustuje je jednym ruchem do kotła.

Kucharz wyjął z szafy puszki z konserwami, ustawił na stole jedna obok drugiej w równych rzędach po cztery, przeliczył. Jeleń powiesił wiadra i koromysło na gwoździu.

– Gotowe, panie kapral, ja teraz pomogę skrobać te zimnioki.

– Swoje zrobiłeś. Chcesz, to pomagaj, nie chcesz, to nie.

Odwrócił się, poszperał znowu na dole szafy i wyjął dużą kość z resztkami mięsa. Jeleń przysiadł obok Kosa, zabrał się do kartofli. Obaj, nie przerywając pracy, patrzyli, jak kucharz wyszedł zza stołu i gwizdnął, pokazując kość psu. Szarik nie ruszył się i nawet głowy nie podniósł.

– Ho, ho – powiedział Łobodzki.

Poszedł między drzewa, wysunął mięso pod psi nos, ale ten nie brał.

– Ty, Szpak czy Kos, jak cię tam zwać. Co ten twój pies taki hardy?

Pod nos mu podsuwam, a on nie bierze. Może już co ukradł i nażarty – gderając, wracał do kuchni.

– Masz, zanieś mu sam.

Janek wziął kość, zaniósł i Szarik z apetytem począł rwać resztki mięsa, kruszyć gnat mocnymi, trzonowymi zębami.

– Ale bestia, nogę by odgryzł – kucharz siadł na końcu ławki i przypatrywał się. – Żyj Kos ze mną w zgodzie, to obaj nie zginiecie. I ty, i pies. Tylko musicie wiedzieć, kto was karmi.

Kos nic nie odrzekł. Łobodzki wzruszył ramionami, wziął puszkę z solą i poszedł do kotła.

– Czego żeś Janek nos opuścił, kuchorz ci się nie podobo?

– Kucharz i w ogóle...

– W wojsku tak już jest: ni ma mamy, wszystko sami.

– No, jak tam, szybko skończycie? – zawołał Łobodzki.

– Jeszcze trochę – odpowiedział Jeleń.

– Narąb drzewa. Zaraz będziemy rozpalać na całego.

– Tak, panie kapral.

Jeleń odszedł i niewidoczny za brezentem począł stukać siekierą po pniaku. Kucharz wrócił, odkrajał pajdę chleba i otworzywszy puszkę z konserwą posmarował ją na palec grubo. Oparty o stół jadł spoglądając na boki. Janek cisnął ostatnie kilka ziemniaków, rozgarnął je ręką – ogromny gar był pełny. Otarł dłonie o waciak, schował nóż do pochwy i patrzył.

– Co się gapisz? Głodnyś? Tyś nie pies, masz swój rozum. Weź sobie kawałek... No co, nie chcesz? Jak nie, to nie.

Kos wstał i powiedział:

– Konserwa do kartofli, dla wszystkich.

– Nie zbiednieją. Gdzie stu jada, to paru się naje – wyskrobał nożem resztę tłuszczu i mięsa, palcem otarł brzeg puszki i starannie ustawił ją w środku szeregu do góry nogami, tak że wyglądała jak pełna.

– Ty jesteś człowiek, swój rozum masz i pamiętaj, jak przyjdą patrzeć na wrzucanie do kotła, to ani słowa, bo ci bokiem wyjdzie – rozsmarował konserwę po nadkrajanym bochenku i mierzył nożem, jak gruby kęs odciąć.

Janek postąpił krok naprzód.

– Zostaw to.

– Ty smarkaczu! – kucharz aż poczerwieniał z gniewu. – Przestań się mądrzyć. Sam psu nosiłeś kości i mięso.

– Daliście.

– Patrzcie go, ja psu podawałem czy ty? – podnosił ku ustom chleb z konserwą.

– Zostaw to – jeszcze raz powtórzył Kos.

– Jak cię zdzielę – kucharz odłożył chleb, sięgnął za siebie po chochlę wielką jak miska, osadzoną na metrowym drążku.

Jeleń, zwabiony krzykiem, wychylił się zza zasłony.

– Wyście mnie wołali, panie kapral?

Janek wziął ze stołu pustą puszkę i obróciwszy ją w stronę Gustlika, pokazał wycięte dno. Łobodzki podniósł rękę, chciał chwycić Kosa, ale Jeleń dwoma susami stanął między nimi.

– Weź te rękę, chacharze – powiedział groźnie.

Kucharz, zoczywszy siekierę u Gustlika, odskoczył, potknął się, zawadził nogą o kant ławki i siadł z rozmachem w kocioł z kartoflami.

– Cholera, ja was... – urwał, w osłupieniu patrzył ponad głowami żołnierzy, w stronę brezentu.

Poszli za jego wzrokiem i zobaczyli tęgiego mężczyznę, w zielonej połówce, spod której wymykały się na boki czarne, kędzierzawe włosy. Ze strachem spostrzegli na naramiennikach srebrny generalski wężyk i haftowaną gwiazdkę.

– Wyleźcie z tego garnka. Co tu się dzieje? Kto kucharza wsadził do wody? A wy, szeregowy, co z tą siekierą robicie?

Jeleń dopiero teraz spostrzegł, że w prawym ręku ściska jeszcze stylisko i zrozumiał, czemu kucharz tak się wystraszył. Nie speszony jednak, odłożył topór na stół i zrobiwszy pół kroku, wyrecytował:

– Szeregowy Jeleń melduje, panie generale, że som wpadł do tych zimnioków. Som kucharz, panie generale.

Tamten wygramolił się wreszcie i strzepnąwszy ręką wodę ze spodni, pożalił się:

– Oni mnie napadli, obywatelu generale.

– Wprost z cywila traficie do paki. Jak śmieliście podnieść rękę na kaprala?

– Kapral a szpek żroł – oświadczył Jeleń.

– Co za szpek?

– Szpek, czyli słonina. No, ta konserwa, panie generale. Zamiast do kotła, to on żroł – wskazał ręką na przewróconą pustą puszkę.

– Jak było? – zwrócił się generał do kucharza.

– Ten mały wynosił kości dla psa...

– Pytam, kto konserwę zjadł? – poczekawszy chwilę na odpowiedź, generał zawołał: – Dyżurny!

Od najbliższej ziemianki podbiegł wartownik z pepeszą.

– Zabierzcie go. Zameldujcie szefowi, że ma posadzić ha dziesięć dni ścisłego.

Kucharz chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zrezygnował i poszedł przodem przed wartownikiem, zdejmując pas.

– Z wami też jeszcze pogadam – groźnie obiecał dowódca brygady.

– Kucharza nie ma, a ludzie jeść muszą. Potraficie dogotować?

– Domy se rady – odpowiedział Jeleń.

Generał odszedł, zostali sami i wzięli się do roboty. Niczego tu zresztą trudnego nie było – wymyli kartofle, przepłukali jeszcze raz, zsypali do kuchni i rozgrzebawszy żar poczęli podkładać na ogień.

Widzieli, jak koło ziemianek snują się żołnierze, jak zmieniano warty, słyszeli stłumioną, jakby spod ziemi płynącą piosenkę, ale kuchnia stała na uboczu i nikt do nich nie zaglądał. Dopiero pod wieczór, kiedy zagotowała się woda i między drzewami poczęło zmierzchać, równie niespodzianie jak przedtem przyszedł generał.

– Będzie co jeść?

– Będzie – powiedział Jeleń, a Janek skinął głową.

– To jak to było z tym psem? I kto mu kości wynosił?

Janek opowiedział.

– Posadziłbym kundla razem z kapralem, ale boję się, że nic dobrego by z tego nie wynikło dla kucharza – mówił generał miękkim, niskim głosem, ni to do nich, ni to do siebie. – Gdzież ten złoczyńca? Uciekł pewnie.

– Szarik, do nogi – zawołał Janek.

Zza drzew susami wypadł popielaty wilczur, szczęśliwy, że go zwolniono od warowania pod sosną, że może być bliżej swego pana i sytego zapachu mięsa.

– Nazywa się Szarik? Taka kuleczka, to on znowu nie jest. Chodź do mnie, no, chodź. Przepraszam, że cię kundlem nazwałem.

Pies, widząc wyciągniętą rękę obcego człowieka, warknął, lecz urwał nagle, poczuwszy uspokajające dotknięcie dłoni Kosa.

– Widzę, piesku, że jesteś niegłupi. Umiesz cudzego od swoich odróżnić. A co jeszcze umiesz?

Janek wyprowadził psa spomiędzy kuchennych sprzętów i począł demonstrować to, czego cierpliwie uczył syna Mury jeszcze tam, gdzie zginęła jego matka, na stokach Cedrowej. Pies chodził za nogą, zostawał w tyle na rozkaz, kładł się i pełzał, biegł za rzuconym patykiem, dawał głos.

– Nieźle, nieźle – pochwalił generał. – Czy to już wszystko, czy jeszcze coś potrafi?

Janek, niezupełnie pewny, jak pies się czuje w nowej dla siebie okolicy, wśród setek obcych ludzi, postanowił jednak spróbować rzeczy najtrudniejszej. Przysiadł obok Szarika i kładąc mu rękę na głowie począł tłumaczyć:

– Zgubiłem, nie mam. Widzisz przecież, że nie mam. Trop, piesku, trop...

Wilczur patrzył uważnie, obwąchał swego pana, zatoczył kilka kręgów wokół niego, coraz szerszych, coraz dalszych i odnalazłszy wreszcie cienką nitkę zwietrzałego zapachu, stanął na sztywno wyprostowanych nogach, obrócił mordę.

– Dobrze, piesku, dobrze. Trop!

Szarik szczeknął krótko i pobiegł w las. Generał wyjął z kieszeni fajkę, nabił ją starannie. Jeleń, przerzucając z dłoni na dłoń, przyniósł mu z paleniska malutką głownię, świecącą w mroku jak czerwona latarenka.

Generał wziął ją bez słowa, rozżarzył tytoń.

Tego czasu starczyło Szarikowi na wykonanie zadania. Wielkimi susami wypadł zza krzaków, wesoło unosząc ogon przesadził z rozpędu ławkę i zarywszy przednimi łapami, wyciągnął łeb do Janka. W zębach trzymał ciepłe rękawice ze skóry jenota.

– Mądry pies – stwierdził dowódca. – Dam rozkaz, żeby go zaliczono do stanu brygady. Będzie miał prawo do porcji z kotła.

Najbardziej jednak ucieszył się Jeleń i zapomniawszy o wszystkim zaczął:

– To jest pies! To taki pies, co auta umie... – w tym momencie Janek szturchnął go z całej siły w bok i Gustlik urwał w pół zdania.

Generał nie pytał jednak, co umie robić Szarik z samochodami, lecz kazał sobie opowiedzieć, skąd obaj pochodzą i jak trafili do armii. Więc najpierw Jeleń mówił o tym, jak wygląda domek jego rodziców, stojący pod samym lasem na zboczach Równicy, jak ojciec jego chodził do pracy w Kuźni. „Ale ta Kuźnia to ni ma kuźnia, jyny tako fabryka, co się Kuźnia nazywo, bo kiedysikej na początku jak jeszcze żył ojciec starzyka, to tam była tako prawdziwo kuźnia”. Mówił o tym, jak mając lat siedemnaście sam stanął przy młocie parowym i ojciec go do roboty przyuczał, a potem była wojna i przyszli Niemcy. Niemcy powiedzieli, że Ślązacy nie są Polacy i wzięli go do Wehrmachtu, do czołgów. „...To jo pomyślołech, pierona, pokażę wam, kto są Ślązacy, i jak tylko przyszliśmy na front...” Może dlatego, że pociemniało już zupełnie i nie widać było srebrnego wyszycia na naramienniku, że tylko od czasu do czasu, oświetlona żarem fajki, pojawiała się ciepła i spokojna twarz ich rozmówcy, Janek ośmielił się także. Opowiedział, jak wyglądała uliczka, na której mieszkali w Gdańsku, niedaleko Długiego Rynku; wyjaśnił, którędy chodził do szkoły; którędy oboje z matką odprowadzali ojca, kiedy w ostatnich dniach sierpnia szedł do wojska. Potem krótko, by łzy nie zdążyły napłynąć do oczu, zwierzył się, jak matkę stracił pod gruzami spalonego domu, jak na ciężarowym samochodzie (bo przecież nie wiedzieli, że Polak) wyjechał z Gdańska i potem wędrował coraz dalej i dalej na wschód najpierw do cioci, która mieszkała we Lwowie, a kiedy mu napotkani żołnierze powiedzieli, że był tu niedaleko jeden porucznik Kos, postanowił ojca na własną rękę poszukiwać i zawędrował aż w pobliże Oceanu Spokojnego. Może to był ojciec, a może inny człowiek o tym samym nazwisku, dość że go nie znalazł. Głodny i bosy trafił na Starego, to znaczy na myśliwego, którego zwano Jefim Siemionycz. Tam już został, bo dalej nie było gdzie szukać.

– A wiesz, gdzie ojciec walczył?

– Jakże, wiem, niedaleko od naszego domu, na Westerplatte. Tam Niemcy naszych żołnierzy wzięli do niewoli, ale powiadano, że oni im uciekli.

– Na Westerplatte... – powtórzył generał. – Byłeś tam kiedy?

– Byłem. Razem z mamą. W trzy dni potem, jak przyszło wezwanie.

Tatuś był nauczycielem, ale już więcej nie poszedł do szkoły, wziął mundur do teczki i pożegnał się. Szalika zapomniał i że jesień już była, to myśmy mu z mamą zanieśli.

– Pamiętasz, jak było na Westerplatte?

– To dawno, ale pamiętam. Dom taki był z belek, a między nimi czerwona cegła. Jak zwykły dom z oknami, parterowy, a pośrodku jedno piętro i tylko na dole, jak okna do piwnicy, to był mur z betonu i metalowa zasłona. Ojciec wyszedł do nas, przywitał się i potem przez lasek poszliśmy za druty kolczaste, za tory, w stronę morza, gdzie już tylko krzaki rosły na piaszczystych pagórkach i molo – długi pomost z latarnią morską na cyplu.

Janek umilkł, zdawało mu się, że jeszcze ma pod powiekami błękit i słońce tamtego dnia. Przymknął oczy, żeby jak najdłużej widzieć wspomnienie, ale w tym momencie Jeleń zapytał:

– A na Śląsku Cieszyńskim, w Beskidach, żeście panie generał byli?

– Nie byłem. W ogóle w Polsce nie byłem, ale będę. Razem z wami – zamyślił się na chwalę i spytał: – A jak tam kolacja?

– Jejku kandy! – krzyknął Jeleń i obaj zerwali się pospiesznie, chwycili wiadra napełnione wydobytymi z puszek konserwami, pobiegli do kuchni.

Kartofle gotowały się na całego, rozgniatali je chochlą, kiedy mieszali z mięsem.

– Jeszcze chwila i byłoby za późno.

– Dajcie spróbować... Niezły. Wygarnijcie teraz szybko żar. Jak się gada o Polsce, to i o kartoflach nie wolno zapominać. Tym bardziej wówczas, kiedy kucharz siedzi w pace.

Janek chciał zapytać, co się właściwie z tym kucharzem stało i co z nim będzie dalej, ale nie zdążył. Generał odszedł, a od strony ziemianek chorąży Zenek, który ich dzisiaj werbował, prowadził dwójkami całą grupę nowicjuszy.

Jeleń pobiegł do szafy i wrócił z zapaloną lampą. W jej świetle widać było, jak niezgrabnie przeformowują się w rząd, niosąc w rękach nowiutkie, ciemnozielone menażki.

– Kolacja gotowa? No to wydawać.

Janek stał z chochlą na stopniu kuchni i zaraz, pierwsza w szeregu, podeszła Lidka. Nie bardzo wiedział, jak się to robi, ale zaczerpnął wybierając po wierzchu, gdzie więcej tłuszczu i mięsa. Pomalutku przelał zawartość chochli do menażki i nagle się zatroszczył, że podobny jest w tej chwili do kucharza. Nie w ogóle do kucharza, ale właśnie do kaprala Łobodzkiego, którego wsadzono do paki. Bo chociaż kapral brał dla siebie, a Janek dla kogoś, ale to przecież niewielka różnica. Sobie za to mniej wezmę, same kartofle.

Nie zdążył jednak wykonać tej szlachetnej decyzji, bo Jeleń ujął go w pół i zsadził na ziemię.

– Uciekaj! Coś się zadziwoł, jak cielę u studni? Robiłeś to kiedy w życiu?

Stanął na stopniu i raz po raz, równiutko zaczerpując chochlą począł wypełniać menażki – pierwszą podał Jankowi, a następne już jak szło.

Kos cofnął się, rozejrzał, gdzie by przy siąść i zobaczył siedzącą pod drzewem Lidkę. Podszedł do niej i jedli razem, nie rozmawiając. Dopiero po chwili dziewczyna odłożyła łyżkę i poczęła grzać swoje drobne palce o metal.

– Zmarzły ci ręce?

– Zmarzły trochę.

– Daj, to ogrzeję – ujął je między dłonie i tarł, lekko masując, tak jak to robił poprzedniej zimy, kiedy Mura na polowaniu wpadła do strumienia i trzeba jej było roztapiać sople przymarznięte do łap.

Dziewczyna cofnęła dłonie.

– Dziękuję, teraz mi ciepło, ale zaraz znowu zmarzną.

– To ja znowu rozgrzeję – powiedział wesoło Janek.

Wspomniał, że Szarik przyniósł mu przecież z ziemianki ciepłe, najcieplejsze na świecie rękawice ze skóry jenota. Dobył je zza pazuchy i podarował dziewczynie.


6. Trzy dziesiątki

Z samego rana dostali nowiutkie karabiny o ciemno oksydowanych lufach i gładkich kolbach pociągniętych brązowym lakierem, poprzez który widać było słoje – żyły drzew, które dostarczyły materiału na broń.

– Janek, mosz se tyn numer zapamiętać. Ze snu cię obudzą pośrodku nocy i mosz pamiętać. Jak się twoja dzieucha nazywa, możesz zapomnieć, a tyn numer mosz pamiętać.

Popatrzył na swego młodszego kolegę i urwał, bo przypomniał sobie, że będzie już ze trzy tygodnie, jak Lidka odjechała z brygady na kurs radiotelegrafistek. Odjeżdżając obiecywała Jankowi pisać. Jeleń wiedział, że nie pisze, bo przecież by spostrzegł, gdyby list przyniesiono. Wszędzie – na ćwiczeniach, w kolejce do kuchni, na narach w ziemiance – byli razem od świtu do nocy i od nocy po następny świt. Spali okrywając się wspólnie dwoma kocami. Wiedział więc, że Lidka nie pisze, a Janek o niej nie zapomina, coraz częściej zamyśla się wieczorami.

Chyba tydzień czy dziesięć dni temu dostali mundury. Poszli do łaźni, tam oddali swoje stare, cywilne ubrania. Wypuszczano ich drugimi drzwiami, każdego tak, jak na świat przyszedł, a tam magazynier siedział i wydawał wszystko nowe. Janek miął szczęście, bo w kieszeni munduru znalazł niedużą kartkę, pół stroniczki wyrwane z zeszytu. Nieznajoma dziewczyna, która szyła mundur, napisała na niej cztery słowa: „Polskomu sołdatu na szczastie”. I nic więcej, tylko te cztery słowa.

Nie wiedzieli, choć próbowali się domyślić, czy ma jasne czy ciemne włosy, czy jest młoda, czy może mogłaby im być matką. Podpisu ani adresu nie było. Janek posmutniał – dostał list bez adresu, a na adres, który specjalnie wypisał Lidce w jej notesiku, listy nie przychodzą.

Wolałby ten drugi, ale wstydził się powiedzieć na głos, bo przecież skrzywdziłby tamtą, która szyjąc w fabryce dziesięć czy dwanaście godzin, mając zapewne brata czy syna na froncie, znalazła czas, żeby przesłać życzenia szczęścia nie znanemu jej, polskiemu żołnierzowi.

Mundury wyszukał im magazynier takie, jak trzeba: szeroki w barach dla Jelenia i niewielki dla Kosa. Tylko cholewy w Jankowych butach były przyszerokie. Szewc zwęził je za trzy paczki machorki.

Tego samego dnia, w którym dostali broń, po śniadaniu nie było zajęć. Około dziesiątej stanęli wszyscy na zbiórce, pomaszerowali w stronę polany. Śnieg leżał na niej puszysty, biały, taki, który pada tylko nocą, ale dzień był nad podziw ciepły. Oficerowie ustawiali w podkowę coraz to nowe oddziały. Żołnierze po raz pierwszy zauważyli, jak wielu ich przez ten czas przybyło. W dwuszeregach zebrało się przeszło pięciuset chłopa, cały pułk pancerny. Pogadywali cicho z sąsiadami, czekali.

Tak wypadło, że kapral Łobodzki, kucharz, z którym wojowali pierwszego dnia, stał tuż przed nimi.

– Puścili was, panie kapral?

Zerknął do tyłu, nie odpowiedział. Jeleń położył mu ciężką rękę na ramieniu i tamten odwrócił się, zamrugał powiekami.

– Czego?

– Jak to może być, że was puścili – Gustlik nie zdejmował ręki.

Kucharz poczerwieniał, ale opanował się i odpowiedział spokojnie:

– Obiecałem generałowi...

– A nie cyganisz?

– Nie tobie dawałem słowo.

– No, kamrat – powiedział Gustlik, zdejmując mu dłoń z ramienia i z tonu trudno było poznać, czy to ma być ostrzeżenie, czy też, że uwierzył.

– Ja bym mu nie przepuścił – szepnął Janek.

Jeleń obrócił głowę, pochylił się i powiedział równie cicho:

– Wierzyć trzeba. Z człowiekiem różnie w życiu bywa. Może go kto okradał i on teraz... Jakby tak mnie nie wierzyli? A przecym wierzą.

Oficerowie wystąpili przed szereg i półobróceni w stronę oddziałów podali komendę:

– Baczność! Na ramię... broń! Prezentuj... broń!

Od tej strony, ku której podkowa była rozwarta, nadszedł generał.

Kroczył spokojnie wzdłuż zielonych, znieruchomiałych kompanii, uważnie patrzył w twarze. Potem przystawał, salutował i witał się.

– Czołem, chłopcy!

– ...ołem ...telu ...enerale – odkrzykiwali chórem, połykając pierwsze zgłoski.

Kiedy przechodził obok Jelenia i Kosa, wydawało się obu, że poznał ich i jakby cień uśmiechu przemknął mu po twarzy. Okrzyki przenosiły się coraz dalej, szły wraz z dowódcą brygady do drugiego skrzydła podkowy. Patrzyli, jak generał zawraca, wychodzi na sam środek, staje przed nimi na baczność i swym niskim, silnym głosem komenderuje:

– Do nogi... broń! Do przysięgi.

Szczęknęły przerzucane z ramienia karabiny, pochylili je lufą ku lewej ręce, zdjęli czapki. Gołe, bez rękawic prawice podnieśli dwoma palcami ku górze.

– Przysięgam ziemi polskiej ‘i narodowi polskiemu... – dzieląc słowa, wyraźnie mówił generał i zawiesił głos, a oni wszyscy odpowiedzieli chórem:

– Przysięgam ziemi polskiej i narodowi polskiemu...

Czekali chwilę na dowódcę jak na ojca i powtarzali dalej:

– ...rzetelnie pełnić obowiązki żołnierza w obozie, w pochodzie, w boju, w każdej chwili i na każdym miejscu... strzec wojskowej tajemnicy, wypełniać wiernie rozkazy oficerów i dowódców...

W listopadowym powietrzu oddechy unosiły się lekką mgiełką ponad szeregami.

– Przysięgam dochować wierności sojuszniczej Związkowi Radzieckiemu, który dał mi do ręki broń do walki ze wspólnym naszym wrogiem, przysięgam dochować braterstwa broni sojuszniczej Czerwonej Armii.

Wysoko z północnej strony nieba, widoczny tylko jako srebrna ważka, sunął po niebie samolot. Dźwięk silnika dobiegał na ziemię równy, wysoki niczym brzęk osy. Dostrzec nie mogli z tej odległości, ale wiedzieli wszyscy, że ma na skrzydłach gwiazdy, że patroluje w mroźnym powietrzu nad ziemią, którą mieli pod nogami.

– Przysięgam wierność sztandarowi mojej brygady i hasłu ojców naszych, które na nim widnieje: „Za naszą wolność i waszą”.

Przysięga była skończona, dowódca jednak nie podawał komendy i stali długą chwilę nasłuchując w ciszy, jakby mieli nadzieję, że z daleka, być może znad samej Wisły, przyjdzie echo. Od Oki zadął wiatr i pylił śniegiem z sosnowych gałęzi.

Nikt ich nie pytał, czy dotrzymają słowa. Może dlatego, że odpowiedzieć mieli nie słowem, lecz czynem.

Dzień już do końca był uroczysty, wolny od zajęć. Do obiadu wydano im w blaszanych kubkach po sto gramów wódki. Janek miał ochotę spróbować, jak smakuje, ale Jeleń przytrzymał go za rękę:

– Niechej to, chłapiec. Jak będą mleko dawać, to ci swoje dom, a tego nie ruszaj. Jo wypiję za twoje zdrowie.

Po południu większość poszła na mecz piłki nożnej, który, jak głosił afisz, miał się rozegrać na boisku korpusu między dywizją piechoty im.

Henryka Dąbrowskiego a artylerzystami z brygady im. Józefa Bema. Inni, korzystając z ciszy, pisali w ziemiankach listy.

Janek i Gustlik, którzy nie mieli do kogo pisać, oraz Szarik, jako że się jeszcze stawiać liter nie nauczył, poszli na spacer, nad Okę. Psu się zresztą należała rozrywka, bo cały ranek spędził w ziemiance uwiązany na sznurku za obrożę. Obroża była nowa, z jasnej skóry, nabijana metalowymi ćwiekami, a sporządzona przez tego samego szewca, co cholewy Jankowi zwężał. Dali za nią trzy dalsze paczki machorki, bez żalu zresztą, bo obaj nie palili, a fasowali razem z innymi.

Wyszli na niski zaśnieżony brzeg. Szarik gonił jak oszalały tam i z powrotem, koziołkował po śniegu, a oni stali. i patrzyli na szarą wodę, wolną jeszcze od kry, ale przymarzniętą po brzegach. O tej rzece śpiewali piosenkę, że „płynie, płynie Oka, jak Wisła szeroka, jak Wisła głęboka”. Przypomniało się to widać obu naraz, bo Janek powiedział:

– Wisła szersza, znacznie szersza. Chyba, żeby liczyć tylko jedną odnogę.

– Nie mów – obruszył się Jeleń. – Od mojego domu do Wisły bydzie nie dali jak do tamtej szosy. Całe lato chodziłech do Kuźni na drugą stronę po kamieniach, bo przez most dalij. Chyba, że może wiosną, po deszczach, ale i to tako szeroko nie bydzie.

Pamiętali Wisłę rozmaitą, inną dla każdego, ale coś z prawdy było w piosence. Może sosny, może piach okryty teraz śniegiem, czy brzeg wysoki, podcięty prądem po drugiej stronie. A może po prostu odkąd przyszli tu żołnierze w polówkach z orzełkiem, sama ziemia postarała się być podobna do Polski.

– To żeśmy już są pancerniacy, po przysiędze.

– Żołnierze, to tak, ale pancerniacy... Kiedy nam wreszcie te czołgi dadzą?

Szarik, po kolejnym koziołku wywiniętym w śniegu, stanął na sztywnych łapach, zjeżył sierść i nastawił uszy.

– Coś ty tam zwietrzył?

Pies warknął krótko i stał dalej nieruchomo.

– Poczekajże, cicho – Jeleń pochylił się, osłonił ucho dłonią.

Z daleka doszło ich najpierw jakby lekkie drganie ziemi, które nie ustawało, przybliżało się, a potem już zupełnie wyraźnie usłyszeli dudnienie przetykane jasnym, połyskliwym dźwiękiem metalu. Zawrócili od rzeki na pagórek, gdzie wyżej. Pies szedł za nimi nastroszony, ostrożnie stawiając łapy.

Warkot był coraz wyraźniejszy, dochodził od lasu, przez który biegła droga do obozu, i obaj spostrzegli nagle, jak za pniami mignął im niski, otyły, podany do przodu kształt. Tuż potem wyskoczył na pole czołg, osłonięty z boków wytryskami wirującego błota i śniegu. Za nim drugi, trzeci, piąty. Szły w krótkich odstępach, grając silnikami, podobne do słoni, które atakując wyciągają trąby do przodu.

– Czołgi...

– Czołgi!

Wymieniwszy tę oryginalną myśl, ruszyli kłusem z miejsca i na przełaj, wyprzedzani przez psa, pobiegli w stronę obozu. Mokry śnieg czepiał się butów, hamował kroki, więc zasapali się solidnie, nim przecięli pole. Zwolnili i szli szybko, widząc z daleka, jak od znieruchomiałej kolumny idzie jakiś człowiek, składa meldunek generałowi, a potem wraca i daje chorągiewkami znaki stojącym na drodze wozom.

Czołgi znowu zadudniły silnikami, ruszyły teraz już wolno, jak posłuszne zwierzęta wpełzały między drzewa, obracały się w miejscu i ustawiały równym szeregiem jeden obok drugiego.

Kiedy Janek i Gustlik podeszli blisko, ostatni doszlusował i wyłączył silnik. Pachniało metalem, oliwą, ostrą wonią spalin i ziemią przemieszaną ze śniegiem na błoto. Tu i ówdzie koło wozów stali ludzie w granatowych kombinezonach, wdzianych na wierzch waciaków, ściśniętych skórzanymi pasami.

– Czołgi – powiedział Janek.

– No czołgi! – odrzekł mu jak echo Gustlik.

Szarik, który w życiu niczego podobnego nie widział, stał kilka kroków dalej, ukryty na wszelki wypadek za. sosną. Z sierścią zjeżoną na grzbiecie, węszył niechętnie swym czarnym ruchliwym nosem. Kos i Jeleń podeszli do najbliższego wozu, oglądali go uważnie, poczęli dotykać pancerza.

– Ostrożnie, bo ułamiesz.

Zza wozu wyszedł smukły, ciemnolicy mężczyzna z gołą głową, okrytą jasnymi kędziorami, w ręku trzymał czarny trój grzebieniasty hełm czołgowy z długim kablem zakończonym wtyczką. Pod kombinezonem, rozpiętym przy szyi zobaczyli radziecki mundur oficerski.

– Z nami bydziecie, tawariszcz? – zapytał Gustlik. – Czyście jeny czołgi przyprowadzili?

– Przyprowadziliśmy i jak się uda, to doprowadzimy do samego Berlina. Taki rozkaz. Wyszedłem ze szpitala, chciałem wrócić do swojej jednostki, a tu mi powiadają: „Wy lejtienant, Wasyl Semen, będziecie sojuszników uczyć” – niespodzianie roześmiał się wesoło i dźwięcznie, wyciągnął do nich rękę, żeby się zapoznać.

Wymieniając swoje nazwiska spostrzegli ze zdziwieniem, że lejtnant ma jedno oko niebieskie, a drugie czarne jak smoła.

– Będę was uczył. Chyba że sami lepiej ode mnie potraficie.

We wnętrzu wozu coś zastukało, skrzypnęło i włazem na przedzie czołgu począł wychodzić mechanik. Zobaczyli najpierw głowę, potem umorusaną twarz i wreszcie oba ramiona. W tym samym momencie Szarik szczeknął wesoło, podbiegł i opierając przednie łapy o pancerz, liznął czołgistę po twarzy.

– Co za porządki, do czarta. Na samym wstępie psy mnie w polskiej armii całują. U nas w Gruzji...

– Grigorij! – wrzasnął Janek.

Czołgista stał we włazie i przyglądał mu się niepewnie.

– Tak. Nazywam się Grigorij Saakaszwili. A ty kto?

– Pies poznał, pamięta, jak mu cukier dawałeś, a ty mnie nie poznajesz?

– Janek! Towarzyszu lejtenancie, ja go przecież znam. To mój przyjaciel. Myśmy się bili, solidnie żeśmy się bili, zanim wyszło, że to wspólna wojna jego i moja.

– Góra z górą się nie spotka, a człowiek... jak widać na obrazku – powiedział oficer i roześmiawszy się znowu wesoło, dodał: – Ale ja nic nie rozumiem.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю