355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 14)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 14 (всего у книги 58 страниц)

Skręcili nieco w prawo, by przesłonić czołg drzewami rosnącymi wzdłuż chodnika, wjechali za występ muru. Ogień Niemców zadławił się, ucichł i chwilę czekali spokojnie na piechotę oczyszczającą sąsiednie domy.

Nagle z góry, wprost nad ich głowami, odezwały się serie karabinów maszynowych i na pancerz jeden po drugim poczęły opadać ręczne granaty, wypełniając hukiem wnętrze czołgu.

– Skąd rzucają, do cholery? – spytał Grześ.

– Z wyrchu – odpowiedział Jeleń.

– Jeszcze trafią na silnik.

– Stuknij w narożnik, ale delikatnie – rozkazał Wasyl, obracając wieżę lufą ku tyłowi.

Saakaszwili cofnął się kilka metrów, ruszył naprzód, wziął rozpęd i tuż przed ścianą wyłączył sprzęgło. Trzydzieści ton stali uderzyło w mur. Z góry posypał się grad cegieł, kurz przesłonił wszystko i tylko w ciemności słychać było warczenie przestraszonego Szarika i narastające wycie silnika – Grigorij, włączywszy z powrotem sprzęgło, dodawał gazu, prąc na pierwszym biegu, by wyleźć spod gruzów. Czołg uniósł łeb ku górze, opadł i uwolniony nagle, zjechał znowu na bruk.

– Cało ściana się obaliła – zawiadomił Jeleń, wyglądając do tyłu. – A kaj się nom stracił tyn chłapiec?

Nie było go nigdzie wokół czołgu i nigdy już nie mieli wiedzieć, co się z nim stało, ani jak brzmiało jego nazwisko, jakie nosił imię.

Niespodzianie w słuchawkach usłyszeli wyraźny głos Lidki z radiostacji sztabu brygady.

– Ja Wisła, ja Wisła... Grab jeden, gdzie jesteś? Odbiór.

– Ja Grab jeden. Za nami szeroka aleja, na której w prawo cerkiew. Z lewej pali się kościół – odpowiedział Kos. – Przedwczoraj w porządku. Odbiór.

– Ja Wisła, dziękuję. Jaki kościół? Czy widzisz przed sobą park?

Odpowiedz, czy widzisz park? Odbiór.

Podczas tej rozmowy czołg toczył się naprzód za piechotą, grzmiał armatnimi strzałami, przystanąwszy na chwilę rozbił betonowy bunkier i jechał dalej po bruku wznoszącym się lekko ku górze.

– Ja Grab jeden, park przede mną, z lewej most... O rany, Wisła! Prawdziwa Wisła pod mostem.

Wyjeżdżali znowu na poprzeczną ulicę i w lewo coraz wyraźniej widać było most na pięciu filarach, zbudowany jak tunel z gęstej kratownicy, na dwu środkowych przęsłach wygięty łukami ku górze.

– Mechanik w lewo – rozkazał Wasyl. – Gaz, więcej gazu.

Janek poczuł nagły chłód ścinający mięśnie twarzy i mrówki na karku.

Oto właśnie ta chwila, o której mówili wczoraj przed wieczorem – przerwali się, są o paręset metrów od mostu. Jeśli zdążą, jeśli zaskoczyli przeciwnika, być może za kilka minut będą po tamtej stronie, w Warszawie.

„Rudy” rozpędzał się coraz ostrzej, przechodząc na wyższe przekładnie gnał z łoskotem po bruku, mijał biegnących piechurów, jak koń czelnego rycerza, spięty ostrogami. Mieli teraz most prosto przed sobą, jak kwadratowy tunel, a na drugim, wysokim brzegu domy z pióropuszami dymów, z czerwonymi chorągwiami pożarów. Dzieliło ich od wjazdu dwieście, sto pięćdziesiąt, sto metrów...

Pośrodku mostu trysnął szeroki, jaskrawy błysk. Kratownica dźwignęła się niechętnie ku górze, zjeżyła pionowo i dopiero wówczas spadł na nich podmuch eksplozji.

Nim jeszcze huk wybuchającego trotylu zdążył zagłuszyć wszystko, Wasyl krzyknął do mechanika:

– Hamuj!

Jeśli nawet Saakaszwili usłyszał to słowo, nie zdążył wykonać rozkazu.

Czołg stanął w miejscu jak przechodzień, w którego nagle od czoła uderzy podmuch huraganu, a potem mieląc bezsilnymi gąsienicami po kostce, dał się zepchnąć, obrócić i bokiem stanął tuż nad skarpą wysokiego podjazdu.

Z góry waliły się poszarpane, wygięte strzępy stali. Wasyl zdążył jeszcze dostrzec, że z naszej strony rzeki ocalało jedno przęsło, i w tej samej chwili w pancerz uderzył ciężki cios. Błysk wybuchu przeniknął wprost pod czaszkę do mózgu, szarpnęło całym wozem.

Janek zobaczył kątem oka, że Grześ z odrzuconą w tył głową skręca się na siedzeniu. Chciał chwycić drążek sterowy, ale pociemniało mu w oczach, ręka nie usłuchała rozkazu. Czuł jeszcze, że czołg, rzucony ślizgiem po bruku, zachwiał się i zwalił wstecz na dół.

– Grab jeden, ja Wisła – wołał głos Lidki w słuchawkach – Grab, gdzie jesteś? Odpowiedz... Odbiór.

Chciał odpowiedzieć, poruszał ustami nie mogąc wydobyć z gardła żadnego dźwięku. Pod powieki napływały długie smugi o barwie świeżo wyłuskanych kasztanów i włosów Marusi. Chwycił go lęk, że już niczego w życiu nie zobaczy wyraźnie i nie będzie mógł listu przeczytać, który ona na pewno wysłała ze szpitala. Usłyszał jeszcze bolesne skomlenie psa, a potem wszystko wokół zgasło, przestało istnieć, rozpłynęło się w ciszy.

Zgasł silnik. Wasyl otarłszy krew z czoła otworzył właz. Zjechali tyłem po skarpie i stali teraz z lufą utkwioną w niebo, osłonięci od wroga nierównością nasypu. Czując ostry, mdlący ból w karku, zawołał:

– Janek! Gustlik!

Odpowiedziała mu cisza.

– Grześ! Chłopcy!

Znowu cisza. Z dna dobywał się swąd płonącej oliwy. Ogarnął go lęk, że lada chwila mogą buchnąć płomienie. Sięgnął ręką do Jelenia, który bezwładnie zwisał na uchwycie zamka. Objął go, zaczął dźwigać z wozu.

Po bruku łomotały kroki nadbiegających piechurów.


19. Polowy szpital i poczta polowa

Pierwszy zaczął działać Szarik.

Kuchcik, który przyniósł mu rankiem kaszę, zostawił nie domknięte drzwi. Pies leżąc na swym posłaniu pochłeptał trochę, ale nie skończył.

Tęsknota była silniejsza niż głód.

Wiedział, że przywieziono go tutaj razem z Jankiem Kosem i jego przyjaciółmi, że razem byli w dużej sali pachnącej krwią, gdzie ktoś obcy o delikatnych dłoniach zajął się jego złamaną łapą. Potem ból stał się tak silny, że przesłonił wszystko ciemnością pozbawioną woni i dźwięków. Kiedy znów wróciła mu zdolność spostrzegania i odczuwania zapachów, leżał samotny w tym niedużym pokoiku, do którego przynoszono jedzenie. Nie wiedział, gdzie jest jego pan, i to sprawiało, że jadł bez apetytu, bez radości.

Drzwi zawsze były starannie zamknięte, dopiero dziś została w nich wąska szczelina. Szarik wstał na trzy łapy, ale zawirowało mu wszystko w ślepiach, zachwiał się i upadł. Leżał chwilę na lewym boku, ciężko dysząc.

Szybko wznosiła się pierś pokryta nastroszoną, zmierzwioną sierścią, drgała skóra na zapadniętym brzuchu. Przednią prawą łapę miał grubo oblepioną gipsem, łeb przewiązany bandażami.

Nie zrezygnował po pierwszej próbie, lecz wstał ostrożnie i chwilę trwał w bezruchu oparty bokiem o mur. Teraz poszło lepiej; czuł, że kręci mu się w głowie, ale ciemność nie przesłaniała oczu. Wzdłuż ściany pokuśtykał z wolna do drzwi. Nie mógł otworzyć ich łapą ani obandażowaną mordą, więc pchnął bokiem. Usunęły się pod ciężarem, pies znowu upadł, ale teraz droga stała przed nim otworem. Na korytarzu jaskrawo świeciła nie osłonięta kloszem żarówka, drzwi do sal były uchylone, a za nimi spał ciepły półmrok jesiennego poranka.

Szarik podniósł się po raz trzeci i ruszył korytarzem, uparcie węsząc.

Zapachy lekarstw tłumiły wszelkie inne. Nos nie mówił mu, gdzie ukryto Janka. Postanowił szukać. Przekuśtykał wzdłuż ściany, wśliznął się z korytarza do sali i wędrując pod łóżkami obszedł wszystkie kąty.

Na łóżkach leżeli ludzie, ale sami obcy. Nie, to nie tutaj. Powlókł się do następnych drzwi. Prowadziły do malutkiego pokoju z kaflowym piecem ustawionym w rogu, z trzema łóżkami pod ścianą i jednym pod oknem.

Dopisało mu szczęście. Zaskowytał z radości i liznął zwisającą rękę, która była ręką jego pana. Zaskomlał cichutko po raz drugi, ale odpowiedziała mu cisza. Widocznie Janek śpi. Nie szczekał, by go nie budzić.

Ruch przyspieszył strumień krwi w żyłach, a radość dodała sił. Szarik tą samą drogą wrócił do swej komórki, chwycił zębami za posłanie – sienniczek uszyty z żołnierskiego płaszcza, wypchany słomą. Ciągnął go teraz przez korytarz, przystając co kilka kroków, dysząc ciężko z wysiłku. Dotarł wreszcie do sali, wśliznął się przez drzwi i tak szybko, jak tylko potrafił, skrył się w cieniu pod łóżkiem, słysząc bliskie kroki.

Szarpnął jeszcze parokrotnie siennik, wciągając go do kąta i znowu pociemniało mu w oczach. Upadł na bok, nie widząc nic przed sobą, niezdolny wykonać żadnego ruchu.

Czuł, że ten ktoś, kto za nim wszedł do pokoju, przykucnął. Chciał na niego warknąć, ale poczuł lekkie dotknięcie i w zapachu wyłowił coś znanego.

Chciał otworzyć ślepia, udało mu się rozewrzeć jedną powiekę. Zobaczył znajomą dziewczynę, ubraną w biały fartuch, pod którym na prawym ramieniu widać było zgrubienie bandaża.

Usiłował sobie przypomnieć. Zwidywało mu się pole, kasza z mięsem, człowiek, który był wrogiem i siedział na drzewie... Nie potrafił tego wszystkiego połączyć i zrozumieć. Uspokoił się jednak, zamknął ślepie i wypoczywał pod pieszczotliwymi dotknięciami. Wracały mu siły.

Do pokoju znowu ktoś wszedł, odezwał się zdecydowanym, ostrym głosem. Szarik zjeżył sierść, dźwignął łeb i zobaczył wysokiego człowieka w okularach z łysą, połyskującą głową, a za nim jeszcze dwu innych.

Dziewczyna, która go gładziła, stanęła na baczność, odpowiadała dźwięcznym, jasnym głosem.

– Dzięki niemu nie tylko ja żyję, ale batalion gwardii kapitana Baranowa ocalał, wyszedł z okrążenia...

– Przestańcie mi głowę zawracać. Tu nie obóz pionierski, nie miejsce na bajki o bohaterskich psach.

Z czwartego łóżka, tego, które stało przy oknie, dźwignął się ranny i usiadł. Lewe ramię miał w gipsie na rusztowaniu, sterczące prostopadle do ciała.

– Towarzyszu profesorze, starszy sierżant gwardii Czernousow melduje, że ona mówi prawdę – zdrową ręką pogładził wąsy i dodał: – Wypiszcie, towarzyszu profesorze, ze szpitala.

– Ten znowu o swoim. Jakże cię wypiszę z tą łapą sterczącą w gipsie.

Bzdura – doktor machnął ręką i wrócił do poprzedniego tematu. Warunki i tak są trudne, walczę o życie ludzi, a wy mi chcecie tutaj zrobić cały skład bakterii.

– Ja zdezynfekuję...

– Dość. Psa przenieść z powrotem – pokazał ręką w stronę drzwi i zdziwiony dodał: – A wy co tu robicie?

Na progu w hełmofonach i płaszczach stało dwu czołgistów.

– Nie pora na odwiedziny – rozgniewał się profesor podchodząc bliżej i spostrzegłszy wężyk generalski na naramienniku jednego z nich, dodał: – Nie pora, towarzyszu generale.

– Dla nas tylko taka pora. Wzięliśmy wczoraj Jabłonnę, przerwa w boju, więc my od razu, skoro świt. Tu leży trzech moich chłopców z brygady pancernej. Chciałem się dowiedzieć, kiedy wrócą do szeregu.

– Oszaleliście wszyscy z tym wracaniem do szeregu! Wasi trzej są ciężko ranni. Zostali połatani, pozszywani, ale jeszcze przecież kontuzja.

Najgorzej z tym smykiem. Dzieci posyłacie do boju.

– Dzieci posyłam? Tak, posyłam – generał skinął głową w zadumie.

– Może im czegoś trzeba?

Dwu sanitariuszy, wcisnąwszy się przez drzwi, poszło do kąta w stronę psa. Szarik zawarczał głucho i obnażył kły. Tamci przystanęli niezdecydowani.

– Zabierajcie, zabierajcie, przecież powiedziałem.

Drugi z czołgistów postąpił krok naprzód i zwrócił się do komendanta szpitala:

– Towarzyszu profesorze, zostawcie psa na sali. To też żołnierz, członek załogi, mojej załogi.

– Czy to szpital połowy, czy zakład dla umysłowo chorych? Z samego rana idiotyczna bitwa o psa. Już trzeci go broni. Ja widziałem blaszkę. Leczę go równie starannie jak żołnierzy. Łapę ma w gipsie, ale leżeć tutaj, razem z ludźmi, nie będzie.

– Zostawcie psa – powiedział generał.

– Tutaj nie wy, towarzyszu generale, rozkazujecie.

– Ja proszę.

– Brak mi lekarstw, mięsa, cukru. Mam na karku tysiące kłopotów, pracuję do późnej nocy, a wy mi psem zawracacie głowę, czas zabieracie.

– Może by miód się nadał zamiast cukru – spytał Wasyl.

– Mrzonki, bzdury! Skąd miód weźmiecie w tym zniszczonym, wygłodzonym kraju.

– Będzie mięso i miód. Zostawcie psa – poprosił generał.

– Jeśli możecie, pomóżcie, ale warunków mi nie stawiajcie.

Przyjedźcie za dwa tygodnie, może już lepiej będą się. czuli. Teraz, jak sami widzicie.

Lekarz cofnął się, robiąc miejsce. Generał i Semen weszli za nim w głąb pokoju. Na dworze pojaśniało już nieco. Zobaczyli twarz Saakaszwili szarą, jakby pokrytą popiołem. Janek tak był zabandażowany, że tylko oczy pozostawały nie osłonięte i usta. Gustlik, zdawało się przytomny, patrzył w sufit nie widzącymi oczyma.

Ruda sanitariuszka podeszła bliżej, podała rękę Semenowi.

– Pamiętacie?

– Naturalnie, Ogoniok! Teraz dopiero na was spojrzałem.

– Tak, to ja. Sierżant też tu leży. Spotkaliśmy się znowu wszyscy razem, jak w zasadzce pod Studziankami.

Semen przywitał Czernousowa i wrócił z powrotem do dziewczyny.

– Nasz czołg nazywa się „Rudy”. To na waszą cześć.

– Opiekujcie się nimi, jak tylko umiecie najlepiej – poprosił generał.

– Tak, naturalnie, ja przecież... – dziewczyna poczerwieniała, urwała zdanie.

Napotkawszy surowce, zniecierpliwione spojrzenie profesora, czołgiści zasalutowali i wyszli.

Sanitariusze znowu pochylili się nad psem, ale doktor wstrzymał ich ruchem ręki.

– Zostawić. Siennik trzeba obszyć na biało, zdezynfekować sierść. Ty za to odpowiadasz, Marusia.

– Tak jest, ja odpowiadam za psa – zameldowała wesoło.

Wieczorem, dymiąc pogiętą chłodnicą, zajechała na szpitalny dziedziniec ciężarówka. Na jednej burcie miała wymalowany smołą napis po rosyjsku, a na drugiej po polsku. Oba jednakowej treści: „Jedzcie za zdrowie Szarika”.

Szpitalny kucharz z pomocą sanitariuszy wyładował z samochodu krowę poszarpaną artyleryjskim pociskiem i dębową beczkę. Klepki pachniały trochę kiszonym ogórkiem, trochę alkoholem, ale w środku był miód zgęstniały od chłodu.

Zawiadomiono o tym profesora, przynosząc mu próbkę na łyżce. Wziął ją nie mówiąc ni słowa, długo trzymał nad piecykiem, by się rozgrzała. W cieple od grudki miodu zapachniało lasem i kwiatami Puszczy Kozienickiej. Doktor spróbował, pokręcił głową.

– Doskonały. Skąd oni mają miód, burżuje – mruknął do siebie, a potem począł dyktować siostrze Marusi spis rannych, którym należy to lekarstwo wydawać.

Adres wypisany chemicznym ołówkiem był w jednym miejscu fioletowy od wilgoci, w drugim rogu zatarty, lecz mimo to bez trudu można odczytać nazwisko: Jan Kos. Numer poczty polowej został przekreślony czerwonym ołówkiem, u dołu ktoś wpisał dużymi literami: „Przesłać do szpitala”. Klej na krawędzi puścił, koperta się otwarła i łatwo było wydobyć list ze środka.

Janek!

Kula złamała obojczyk i przebiła szczyt płuca. Doktor powiedział:

„Dobrze, że cię szybko przywieźli. Podziękuj szoferowi”.

Dziękuję kierowcy, który mnie przewiózł na drugą stronę Wisły i tam oddal wprost do sanitarki, ale największe podziękowanie należy się Tobie. To Ty ocaliłeś moją rudą głowę.

Zdrowa już teraz jestem, choć bandaż jeszcze noszę na ramieniu i często w głowie się kręci od słabości. Pomagam tutaj w szpitalu. Tu brak ludzi, a ja przecież zmieniać opatrunki potrafię. Jak nabiorę sił, to wrócę do pułku. Może jeszcze się spotkamy, może wasze czołgi znowu będą wojować razem z naszą piechotą.

Chciałabym cię spotkać, podziękować za życie... O tym już pisałam, a teraz trudno mi wyrazić, co czuję, i dlatego bardzo chciałabym Cię spotkać.

Ja o tym napiszę nie wprost, tylko tak...

Kiedy zaczęła się wojna, byłam akurat po pierwszym roku studiów w akademii medycznej. Bardzo chciałam zostać lekarzem, ale na froncie zrobiło się od razu trudno i ciężko, więc poszłam na ochotnika.

Przedtem, zanim zaczęłam studia, mieszkałam na wsi. U nas na wsi, kiedy przyjdą wiosenne wieczory, chłopcy i dziewczęta wychodzą na drogę, śpiewają przy harmonii i tańczą. Jeśli dziewczynie podoba się chłopiec, to w tańcu staje przed nim, przytupuje, zaprasza go. Teraz, podczas wojny, nie wiem, czy tańczą wieczorami w mojej wsi. A w Polsce pewnie w ogóle nie ma takiego zwyczaju.

Gdyby nie wojna i gdyby w Polsce był taki zwyczaj, to ja bym chciała tak właśnie przed Tobą zatańczyć. A potem, koło północy, kiedy harmonia gra coraz rzewniej i ciszej, my byśmy poszli w cień sadu, w zapach jaśminowych krzaków. Tam nikt by nas nie widział i gdybyś chciał pocałować nie broniłabym.

Przeczytałam teraz ostatnie słowa i przestraszyłam się. W oczy bym tego nie powiedziała, ale list zawsze jest śmielszy, a poza tym nigdy się chyba nie spotkamy.

Dobrego, Janek. Niech Cię pancerz i moje myśli od pocisków chronią.

Marusia-Ogoniok

Ten list przyszedł do brygady pancernej dokładnie w tydzień po zdobyciu Pragi. Poleżał trochę w sztabie, a potem, skierowany na nowy adres, trafił do szpitala i został położony na taborecie przy łóżku Janka Kosa.

Wszyscy trzej byli jeszcze nieprzytomni, a Szarik tylko powąchał kopertę i przestał się nią interesować, bo czytać nie umiał.

List znalazła Marusia i ukradła, jeśli można ukraść rzecz własną. Trzeba byłoby raczej powiedzieć, że zabrała swój dar. Schowała go do kieszeni żołnierskiej bluzy na piersi i postanowiła: Kiedy przyjdzie do zdrowia, to niepostrzeżenie podłożę. Niech przeczyta, niech się dowie.

Po przeprowadzce na nowe miejsce Szarik poczuł chęć do życia, apetyt do jedzenia i szybko nabierał sił. Uważał, że są mu potrzebne, bo musiał przecież pilnować Janka i jego kolegów, przywoływał pomoc skomląc pod drzwiami siostry Marusi, kiedy ranni jęczeli przez sen.

Wilczur się poprawił. Nie przytył, ale zmierzwiona sierść poczęła się układać, nabrała połysku, a czarny czubek nosa stał się znowu ruchliwy i wilgotny. Pewnego dnia lekarze zdjęli mu gips i pies ze zdziwieniem oglądał swą łapę, wychudłą, ogoloną i jak gdyby cudzą. Przyzwyczaiwszy się kuśtykać na trzech łapach, bał się stąpnąć na czwartą i leżąc na posłaniu długo i starannie wylizywał ją jęzorem.

Czuł podczas tego lizania miłe dreszczyki, swędzenie pod skórą, coraz żywiej krążącą krew. Przekonany, że to, co jemu pomaga, powinno pomagać innym, stosował tę samą kurację, liżąc prawą rękę Janka zwisającą bezwładnie z łóżka. Chyba miał rację, bo czasem zdarzało się, że Kos lekko poruszał palcami.

Parę dni po zdjęciu gipsu z Szarikowej łapy, ożywił się Jeleń. Zjadł na obiad dwie porcje i poprosił o trzecią. Odpoczął nieco po trzeciej, westchnął parę razy i za zezwoleniem lekarza dostał czwartą. Wzmocniwszy w ten sposób nadwątlone siły, siadł, posiedział kwadrans, wstał i z twarzą czerwoną od wysiłku ruszył wzdłuż łóżka, a potem dalej. Wsparty o ścianę łomotał po podłodze nogą usztywnioną w metalowych szynach.

Saakaszwili patrzył uważnie, głęboko odetchnął.

– Bra-awo Gustlik – zacinał się. – Gie-eroj...

– Dajcie mi pić – szepnął Janek.

Obaj owinięci byli jeszcze w bandaże – Grześ przez pierś, Kos dokoła głowy – i obaj mieli unieruchomione w gipsie ręce. Janek lewą, a Saakaszwili prawą.

– Widzę, że załoga zaczyna wracać do życia – stwierdził sierżant Czernousow i pogładziwszy wąsy, krzyknął najciszej, jak tylko potrafił: – Urra, towariszczi!

Krzyknął, bo „urra!” należy krzyczeć, a cichutko dlatego, by nie ściągnąć do pokoju żadnego z lekarzy czy sanitariuszy. Sierżant bowiem zajmował się czynnością niedozwoloną i surowo tępioną we wszystkich szpitalach – czyszczeniem nielegalnie posiadanej broni.

Tą bronią był pistolet typu mauzer, o długiej lufie, z pojemnym, prostokątnym magazynkiem, z drewnianą kaburą, którą można było przyczepiać do broni jako kolbę. Rzecz była dobra, ciesząca oczy i serce żołnierza, więc sobie tylko wiadomymi sposobami przemycił mauzera przez wszelkie kontrole i kąpiele, chował go w sienniku pod poduszką, co pewien czas dobywał stamtąd, czyścił i przeglądał, bacząc, by nikt przy tej robocie nie zaskoczył.

Czernousow zerknął na drzwi, wyjrzał przez okno i szybko schował pistolet.

– Towarzysze, uwaga! Ktoś do nas przyjechał. Pozwólcie, że wyruszę na zwiad, a potem zamelduję.

Gips już mu dawno zdjęto, ale rękę nosił ostrożnie, poruszał nią nieśmiało. Nogi miał zdrowe, więc dziarsko pomaszerował, kłapiąc po korytarzu szpitalnymi trepami. Wrócił niedługo i ze zdziwieniem oświadczył:

– Podarki na Nowy Rok przywieźli, tylko czemu tak wcześnie?

– Bo to na Wiliję, a kaj som? – pytał Jeleń.

– W świetlicy. Lekarz z nimi rozmawia, dalej nie puszcza. Przyjechali i nasi, i wasi. O waszą załogę jedna dziewczyna tam pyta.

– Jo pójdem. Podtrzymaj mnie tylko trochę pod rękę.

Sierżant pomógł Jeleniowi odziać niebieski szpitalny fartuch i wyruszyli obaj. Szarik miał ochotę pobiec za nimi, ale obejrzał się w stronę Janka i wrócił na swoje miejsce.

Dość długo ich obu nie było.

– Gdzie–e ich diabli ponieśli – pomrukiwał Grześ, nasłuchując gwaru z drugiego końca korytarza, a potem warkotu silnika na dworze.

Tamci wrócili wreszcie, przynosząc trzy kurtki mundurowe.

– Wy–ypisują? – nie zrozumiał Grześ.

– Nale, musieliby cię razem z łóżkiem wypisać – zakpił Jeleń i z roześmianą twarzą pokazywał mundury. – Podziwej się dobrze, tu, na naramienniki.

Naramienniki były rzeczywiście interesujące. Saakaszwili poznawszy swój mundur zobaczył na nim piękne galony sierżanta, a na dwóch pozostałych potrójne naszywki plutonowych.

– Terozki widzisz? Wszyscy my som szarża. Papiery też dali. Janek, podziwej się, Janek – przysunął kurtki bliżej łóżka Kosa. – A dla ciebie jest jeszcze wełniany szal. Powiado, że sama zrobiła...

Kos obrócił głowę, patrzył uważnie, poruszył wargami. Jeleń nie dosłyszał, pochylił się nad nim.

– List?

– Pisma nie dała.

Uchyliły się drzwi. Weszła Marusia, niosąc szklankę napełnioną do połowy różowym roztworem, z którego sterczały termometry. Odstawiła ją na parapet okna i klasnęła w dłonie.

– Kto wam te mundury przyniósł? Muszę je zaraz zabrać. Jakby profesor takie nieporządki zobaczył, to głowę by mi urwał – wzięła kurtki z rąk Jelenia i wychodząc dodała: – Jak będziecie je chcieli pooglądać, to powiecie i po cichutku przyniosę.

Nie było jej chwilę, ale zaraz usłyszeli szybkie kroki, wbiegła i przysiadła na krawędzi łóżka Kosa.

– Taki dziś dobry dzień: czujesz się lepiej, awans dostałeś, ode mnie też masz prezent, specjalny. Taki jak w Rosji dziewczyny swoim chłopcom dają.

Sięgnęła ręką pod biały fartuch i w tej samej chwili dostrzegła leżący na taborecie szalik z niebieskiej wełny, przewiązany wstążką.

– Ojej, jaki ładny i miękki. Od kogo dostałeś?

– Jego lubią dziewczyny – powiedział Czernousow. – Sam widziałem tę, co ten szalik przyniosła. Ładna panna, ma włosy jak dojrzała pszenica.

Marusia odwróciła się do ściany, odwinęła list z chusteczki. Chciała mu dać i jedno, i drugie, ale teraz zmieniła zamiar – położyła na kocu tylko kwadratowy skrawek haftowanego materiału. Janek patrzył chwilę, a potem niespodzianie dźwięcznym i silnym głosem powiedział:

– Daj, do ręki.

Dźwignął prawe ramię, zwarł palce na płótnie, podniósł je do oczu.

– Niech żyje! – wrzasnął Jeleń. – Już zaroz będzie zdrów. Tobie, Ogoniok, musi za to podziękować.

Marusia poczerwieniała, Gustlik przykuśtykał i objął ją za szyję.

– Pytaj Janka o zezwolenie – broniła się żartem, trzepiąc Jelenia po plecach. – To mój chłopiec. Ja go leczę, karmię.

Poderwała się, przyniosła termometr i zerknąwszy na słupek rtęci wsunęła Kosowi pod ramię. Janek powoli, z wysiłkiem, przesuwał po kocu ręką, dotknął dłoni Marusi i uścisnął ją delikatnie palcami.

Trudno zdecydować, co pomogło: lekarstwa, ciepły jęzor Szarika czy wzruszenie, jakiego doznał otrzymując w prezencie chusteczkę.

Prawdopodobnie działały razem wszystkie trzy czynniki, sprawiając, że ustąpił bezwład w ramieniu, spowodowany raną, szokiem nerwowym i kontuzją. Nie zapominajmy jednak o znaczeniu uczucia. Człowiek wraca do zdrowia znacznie szybciej, jeśli tego bardzo pragnie.

Zmęczony wysiłkiem Kos zasnął, spał do wieczora i przez całą noc, ale następnego ranka obudził się rześki, wesoły i widząc, jak Czernousow bierze się do czyszczenia mauzera, poprosił głośnym szeptem:

– Pokaż.

Sierżant przyniósł mu pistolet, rozłożony na części, podsunął na obu dłoniach przed oczy.

– Dobrze niesie?

– Dobrze. Lufa jak na pistolet długa i kolbę można założyć – sierżant szybko zmontował mauzera z powrotem, pokazał, jak go łączyć z kaburą.

– Miałem snajperkę – westchnął Janek. Przepadła w czołgu.

Koło Nowego Roku spadły duże śniegi, mróz wpełzał na szyby, znaczył je skomplikowanymi wzorami, ale w pokoju było ciepło. Gustlik poruszał się już sprawnie, bez niczyjej pomocy wędrował po całym szpitalu, zaglądał do kuchni, do magazynów, przynosił pod błękitnym fartuchem to smolne polano, to wiadro sprasowanych brykietów.

Wszyscy teraz wracali szybko do sił, Janek zupełnie sam napisał nawet list do Przymorskiego Kraju, do Jefima Siemionycza. Dostawali wzmocnione porcje, więc korzystając z dobrobytu, poczęli się dzielić jedzeniem z biedniejszymi od siebie. Janek razem z Czernousowem wysypali okruszyny na parapet okna, czym zwabili hałaśliwą chmarę napuszonych wróbli. Potem zjawiły się sikorki, kolorowe jak na obrazku, błękitne i zielone, o jaskrawożółtych brzuszkach i długich dziobkach. Nieśmiałe jednak były, płochliwe, z rzadka udawało im się coś dziobnąć i to dopiero wówczas, kiedy stado wróbli udawało się na obiad do kuchni.

Janek poradził, żeby w kącie szyby, na ramie okiennej, przykleić im trochę masła albo przybić gwoździkiem kawałek słoniny. Teraz dopiero sikorki mogły się najeść. Wróble i tutaj usiłowały im przeszkadzać. Trzepocąc skrzydłami zaczepiały pazurki o drewnianą poprzeczkę, wspierały ogony o szybę, ale to jedna, to druga łapa ześlizgiwała im się i z rozpaczliwym ćwierkaniem zjeżdżały na dół. Sikorki natomiast, zgrabnie podparte ogonkiem, dziobały masło.

Janek i Grześ specjalnie prosili Marusię, by im poprawiała poduszki, i leżąc na boku patrzyli całymi godzinami na ptaki.

Po tygodniu może pojawił się nowy gość. Obudziło ich z rana stanowcze, władcze postukiwanie, przypominające serię z automatu. Na szybie siedział dzięcioł z różowawym brzuchem, w wiśniowej zgrabnej czapeczce na łebku.

Pewno był stary i nie ogolony, bo tuż przy dziobie sterczały mu w różne strony maluteńkie siwe piórka.

– Wydaje mi się znajomy – powiedział Janek.

– No, jakże, wiadomo – zawołał Jeleń. – Taki obrośnięty jak pon Czereśniak. Ciekawe, czy już chałupę postawił.

– Gdzie-e tam postawił – Grześ machnął w powietrzu zdrową ręką.

– Przecież przyczółek tam, gdzie był, i fro-ont stoi, gdzieśmy go zo-ostawili. – Zamyślił się na chwilę i poprosił Jelenia: – Powiedz, Gustlik, do-oktorowi, żeby te łóżka zesunął.

– Prosił żech go, ale się nie chcioł zgodzić.

– Powiedz jeszcze raz.

Z tymi łóżkami to była stara historia: Janek miał lewą rękę w gipsie, a Grześ prawą, więc chcieli, żeby ich postawiono obok siebie, bo wtenczas będą działać razem, jak jeden człowiek.

– Będziemy mie-eli dwie ręce, a Sza–arika na wysługi.

Pies nauczył się szpitalnych stosunków: chodził po siostrę, szczekaniem zawiadamiał kuchnię, że proszą o czaj, czyli gorącą herbatę, a nawet parę razy przyniósł w koszyczku chleb, cukier i masło, póki lekarz kategorycznie tego nie zabronił.

Profesor zaglądał do nich codziennie, co pewien czas badał i marszczył brwi, gdy mu zawracali głowę, zawsze zresztą tym samym: Czernousow prosił, by go skierowano na front, a Jeleń w imieniu obu swych kolegów o zesunięcie łóżek. Nic z tego naturalnie nie wychodziło, ale dzisiaj kiedy doktor przyszedł, to nim jeszcze Jeleń zdążył słowo wymówić, rozejrzał się po sali i zdecydował, wydając polecenie sanitariuszom:

– Przysuniecie do siebie te dwa łóżka. Trzecie również bliżej. Tak, żeby można było dwa, a nawet trzy nowe postawić.

Patrzyli na niego zdziwieni, a kiedy lekarz zniknął za drzwiami, sierżant Czernousow oświadczył:

– No, bratcy, będziemy się dzisiaj żegnać.

– Nie puszczą cię.

– Zobaczysz.

Wyszedł, nie było go długo, wrócił z roześmianą twarzą, niosąc mundur i płaszcz przewieszone przez lewą rękę, a w prawej buty.

– Wypisali na front? – zdziwili się wszyscy.

– Niby do tyłów. Ale jak ja już trafię do swojej dywizji, to sierżanta Czernousowa nie zostawią do wydawania kaszy. Wiedzą, gdzie się dobrze czuję, gdzie pożytek przynoszę.

– Skąd wiedziałeś, że cię dziś wypiszą?

Nie odpowiedział od razu. Ubierał się starannie, spokojnie, złożył swoje szpitalne rzeczy na łóżku, kawałkiem zielonego sukna przeczyścił ordery, żeby błyszczały, i wyszczotkował wąsy, zerkając na swoje odbicia w gładkim kaflu rozgrzanego pieca. Potem uchylił okno, przyczepił nową porcję masła dla sikorek, zapalił grubego skręta i wypuszczając dym na dwór, tak żeby w pokoju nie było go czuć, powiedział:

– Nauczcie się, chłopaki, że jak w szpitalu robią miejsce, dostawiają nowe łóżka, to znaczy front niedługo ruszy. Wtedy starych zwalniają, żeby móc nowych przyjmować. Przed każdym natarciem szpitale muszą być luźne.

– Jakże, a my tu sami zostaniemy?

– Co sami? Czterech was jest... No, na mnie pora. Z kuchni akurat jadą po prowiant do składów frontowych i ja się z nimi zabiorę. Do tych samych składów nasi muszą przyjeżdżać. Droga niby dalsza, ale szybsza i pewna. Nim trzy dni minie, będę w swojej dywizji.

Szedł teraz od jednego łóżka do drugiego, pochylał się, obejmował, całował łaskocząc puszystymi wąsami i Jankowi zdawało się, że groźny sierżant ma nagle wilgotne oczy. Ale tylko mu się widać zdawało, bo potem gwardzista wyprostował się, stanąwszy pośrodku pokoju, stuknął obcasami i podniósł dłoń do czapki.

– Sierżant gwardii, Czernousow, melduje swoje odejście. Do zobaczenia w Berlinie.

– Napiszecie do nas?

– Napiszę.

Wyszedł.

Jeleń stał przy oknie i patrzył. Dzięcioł już przyzwyczajony do ludzi łomotał szybko dziobem, czasem tylko przekrzywiając głowę przyglądał się czarnym paciorkiem oka i jakby nasłuchiwał meldunków Gustlika.

– Idzie przez dwór, ciężarówka już stoi. Wsiadł... Pojechoł...

Słyszeli warkot ruszającego samochodu, ale nie mogli go zobaczyć, bo okna były dołem zamarznięte.

W pół godziny później Jeleń kładąc się na łóżku zaklął, bo go coś nagle pod prześcieradłem zaczęło uwierać i wyciągnął stamtąd mauzera w drewnianej kaburze.

– Zapomniał widać.

– Głu–upi, pod twoim prześcieradłem zapomniał? – rozzłościł się Saakaszwili. – Przeczytaj, tam jest kartka.

Na kartce był napis: podarok otlicznomu striełku, co znaczy: prezent dla wyborowego strzelca. Nie mieli wątpliwości, komu należy broń oddać, i chociaż Janek jeszcze nie wstawał, ukryli ją właśnie u niego w sienniku – nie za głęboko, tak żeby obracając głowę na poduszce mógł wyczuć, że ma coś schowanego.

Tydzień potem, nad ranem, Szarik zaszczekał niespodzianie, zębami tarmosił za brzeg koca. Ocknęli się wszyscy i poczuli, że drży lekko ziemia, że z daleka tuż ponad śniegiem ściele się ku nim niski, potężny grzmot.

W chwilę potem drgnęły i zadzwoniły szyby w oknach.

Mrok za oknami poczynał jaśnieć.

Na kopercie były cztery nazwiska. Cztery albo trzy. Co do trzech w każdym razie sprawa jasna: Saakaszwili, Jeleń, Kos. Nie wiadomo tylko, czy słowo „Szarik” należy traktować jako imię czy też nazwisko. List na pewno jednak skierowany był do wszystkich.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю