355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 12)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 12 (всего у книги 58 страниц)

16. Szturm

Wieczorem przyszedł do nich łącznik z kompanii fizylierów i przez zmierzch poprowadził wóz na nowe stanowisko.

Stali teraz w okopie między wysokimi drzewami, ale tuż przed czołgiem zaczynał się niski młodniak gęsto rosnących sosenek, sięgający nie wyżej piersi. W zagajniku mieli swoje stanowiska piechurzy.

Gdy noc zapadła, zrobiło się jeszcze ciszej niż w dzień, rzekłbyś, że bitwa dogasa. Przeczyły temu tylko rakiety oświetlające, wystrzeliwane raz po raz przez Niemców, które zakreśliwszy łuk po ciemnym niebie, opadały na ziemię i tliły jeszcze chwilę na piachu lub w trawie. Jeleń został w wieży, dyżurując przy peryskopach, a reszta załogi przyległa na dnie, na skrzynkach z pociskami. Że twarde drewno uwierało w boki, to głupstwo, umieli tak spać, ale sen nie nadchodził, gdyż wiedzieli dobrze, że jutro nastąpi ostateczne uderzenie na Studzianki.

– Skąd wiadomo, że właśnie jutro? My dowiadujemy się od dowództwa, od sztabu, ale ja pytam, dlaczego dowódca decyduje, że nie dziś, nie pojutrze, ale właśnie jutro.

W czołgu pogaszone były wszystkie światła, nie paliła się nawet maleńka żaróweczka rozjaśniająca celownik i Janek mówił w przestrzeń, nie widząc twarzy przyjaciół leżących tuż obok niego. Chwilę trwała cisza, a potem odezwał się Saakaszwili:

– Ja ci tak wytłumaczę: na przykład ktoś cię napadł, uderzył.

Pociemniało ci w oczach, zachwiałeś się na nogach, więc tymczasem parujesz ciosy, odskakujesz, czekasz, aż szum w głowie przejdzie. Potem, jak przyszedłeś do siebie, to chodzisz koło mego, tańczysz, ustawiasz go, czekasz, kiedy zrobi ruch nieostrożny, odsłoni się i wtenczas bijesz. Rozumiesz?

– A skąd wiadomo, że oni jutro zrobią nieostrożny ruch?

Wasyl nie brał udziału w rozmowie. W wozie zapanowała cisza, cisza była także obok, za pancerzem. Nawet piechota ukryta w zagajniku nie strzelała.

Minął może kwadrans i Janek słysząc równe oddechy począł drzemać, kiedy gdzieś dalej, po lewej od czołgu, zerwała się nagle gwałtowna strzelanina z broni ręcznej. Słychać było erkaemy, pistolety maszynowe, wybuchło kilkanaście granatów i parę razy odezwały się moździerze. Potem jakby jeszcze krzyki, ale niedługo przycichło.

Janek uniósł głowę, orientował się, że tamci dwaj też nie śpią. Gustlik w wieży kręci się niespokojnie na siedzeniu dowódcy, ale Kos nie chciał pierwszy pytać.

– Czołgiści! – niespodzianie blisko, tuż za pancerzem odezwał się głos któregoś z fizylierów. – Śpicie?

– Śpiemy – odpowiedział Jeleń uchylając właz. – A bo co?

– Powiadają, że to, co było słychać, to ruscy kocioł zamknęli.

Wyrzucili Niemców po ciemku z tego lasu od południa.

Prócz telefonów i radiostacji istnieje w każdej armii jeszcze jeden sposób rozpowszechniania wiadomości, który jest nie mniej sprawny od fal radiowych. To żołnierski telegraf. Wieści przekazywane są z ust do ust wzdłuż linii frontu, przenoszą się z punktów obserwacyjnych na baterie, razem z gońcami i kierowcami samochodów docierają z frontu na tyły, a z tyłów na front.

Bataliony i pułki, dywizje i korpusy stanowią nie tylko zbiorowisko ludzi, ale żywe organizmy. Gromadzenie sił, obrona, natarcie, to jak gdyby ruchy palców u ręki, o których dzięki nerwom dowiaduje się całe ciało. I teraz, niczym dreszcz po skórze, przeszła po całym froncie wiadomość o odcięciu i okrążeniu pancernego klina dywizji „Hermann Göring”.

– Teraz rozumiesz, Janek? – spytał Semen. – Gdybyśmy uderzyli wczoraj czy dziś albo nawet jeszcze przed kilkoma minutami, hitlerowcy mogliby ściągnąć posiłki lub cofnąć się.

– No właśnie, ja mu tłumaczyłem – wtrącił zadowolony Grześ. – Jak w szyszkę uderzysz obuchem topora, to tylko się gałąź zakołysze, krzywdy jej nie zrobisz. Jak chcesz orzech rozbić, musisz go na twardej podkładce ułożyć i teraz, kiedy oni są okrążeni...

Semen wstał, wygnał Jelenia z wieży, każąc mu odpoczywać. Janek i Grześ poderwali się, żeby zastąpić dowódcę, ale nie chciał ich słuchać i rozkazał, by spali. Wiedzieli, że jest niezadowolony, jeśli się zbyt długo upierają, że dyskutować z nim można tylko do pewnego momentu, więc znowu ułożyli się na skrzynkach.

Semen uchylił właz, patrzył w niebo, na którym mimo dymów widać było pomrugujące gwiazdy. By złagodzić ostry ton rozkazu, powiedział szeptem:

– Śpijcie, chłopcy, jutro będzie dobra pogoda.

– Chłopcy... chłopcy! – ocknęli się, nie wiedząc, czy spali tylko chwilę, czy może parę godzin.

Na dworze było ciemno, a więc noc jeszcze nie minęła. W otwartym włazie zobaczyli cień Semena.

– Chodźcie tutaj.

Zerwali się, stanęli w wieży obok dowódcy.

– Podjechał samochód i ktoś pyta o czołgistów. Zbudziłem was, bo może generał.

Słyszeli szelest przedzierającego się przez krzaki człowieka i trzask łamanych gałązek.

– Hej, jest tam kto?

– A ty kto?

– Kucharz, nie poznajecie?

– Tędy, bardziej w prawo.

Kapral Łobodzki wspiął się na pancerz i zobaczyli go teraz tuż obok siebie, stojącego przy wieży. Był taki sam jak wówczas, kiedy go poznali: przygarbiony nieco, ze skórą jakby zbyt dużą na jego miarę. Może tylko schudł trochę, a może tak wydawało się nocą.

– A, to wy – czterej pancerni niepokalani i honorowy pies. Idźcie tamtędy, prosto i weźcie sobie z kuchni mięso, kawę i chleb. Kawę możecie nalać do termosu. Ja tu tymczasem odsapnę.

Semen kazał pozostać w czołgu Jeleniowi i wszyscy trzej wziąwszy menażki wychodzili po kolei na pancerz. Janek podsadził Szarika do włazu i wspiął się jako ostatni. Kucharz przytrzymał go za rękę.

– Kos, spotkałem Wichurę z kolumny amunicyjnej. Kazał powiedzieć, jak cię zobaczę, że tę ranną dziewczynę przewiózł na drugi brzeg i oddał jednemu doktorowi wprost do sanitarki.

– Dziękuję, żeś mi powiedział.

– Nie ma za co – wzruszył ramionami Łobodzki.

Kuchnię odnaleźli bez trudu, doprowadził ich nieomylny Szarik. Między drzewami, na wąziutkiej przesiece, stała półciężarówka z przyczepionymi jeden za drugim dwoma kotłami. Z urwanego kominka sączył się dym. Szofer spał na siedzeniu, z otwartych drzwi kabiny wystawała głowa z przyciętymi krótko włosami. Mimo mroku widać było ciemne piegi rozsypane po całej twarzy. Grześ chciał budzić, ale Semen go wstrzymał.

– Niech śpi.

Napili się do syta gorzkiej, zbożowej kawy, nabrali w dwie menażki gotowanego mięsa, znaleźli pod brezentem chleb. Kiedy wrócili do czołgu, kucharz spał na płycie silnika, mając pod głową zwinięte w wałek legowisko Szarika.

– Podłożyłech mu, żeby se guli nie nabił – wytłumaczył Jeleń. – Tak śpi, że żol budzić. Jeny na początku roz mamy zawołoł.

Grześ spryskał mu twarz kawą. Kucharz poderwał się, przetarł oczy i półprzytomny zamamrotał:

– Dniem gotuję, nocą jeżdżę...

Zeskoczył z wozu, zaplątał się w gęstych sosenkach.

– Poczekaj – powiedział Janek. – Idź za psem, on zaprowadzi.

Szarik, odprowadź do kuchni.

Zniknęli obaj w ciemności, a po chwili załoga usłyszała warkot zapuszczanego silnika i wilczur wrócił wesoły, niosąc w zębach spory płat surowego mięsa.

Niedaleko już było do świtu, ale jeszcze wspólnymi siłami ułożyli Semena do snu, obiecując zbudzić go, jakby się tylko co zaczynało. Sami ulokowali się we trzech w wieży. Jeleń dojadał resztki mięsa z chlebem, a Janek z Grzesiem pogadywali szeptem. Niebo na wschodzie, widoczne poprzez korony sosen, jaśniało z wolna, potem dołem poczęło różowieć.

Zgasły gwiazdy w zenicie, na pancerzu pojawiła się rosa...

Porucznik obrócił się z boku na bok, westchnął, wydawało im się, jakby coś mówił. Janek zlazł z siedzenia, zajrzał na dół, usłyszał szept:

– Luba, ja przyjdę... Ja zaraz.

Na dnie czołgu był mrok, ale od uchylonego włazu mechanika szło pasmo światła, szarego światła poranka, w którym twarz Wasyla zdawała się mieć jasnobłękitne cienie. Janek patrzył na niego i dowódca wydał mu się znacznie młodszy niż zwykle. Wargi miał wilgotne, przypuchnięte jak dziewczyna. Kos zdał sobie sprawę, że przecież Semen mógłby być co najwyżej jego starszym bratem. Najstarszy w załodze, to jeszcze nie znaczy dorosły.

– Co tam? – zapytał cicho Grześ.

– Nic, przez sen mówi – odrzekł Janek.

Gdzieś niedaleko przed nimi, zda się tuż obok, huknął wystrzał z czołgowego działa. Grzmot potoczył się, wrócił echem od ściany lasu. Semen otworzył oczy, przebudzony od razu.

– Słyszę, że Niemcy ogłosili rozpoczęcie dnia – usiadł i spojrzał na zegarek. – Za kwadrans musisz Janek być przy radiostacji na nasłuchu, a tymczasem, myślę, że pora na śniadanie. Dajcie tu kawę.

Przegryźli po kromce chleba i podając sobie menażkę z rąk do rąk wysuszyli do dna dwa litry.

– No, to teraz na miejsca.

Wykop, w którym stali, był płytki, nasyp nie przesłaniał wizjerów, ale Grześ i Janek siedzący pół metra nad ziemią widzieli tylko najbliższe sosenki gęstego zagajnika.

Słońce wyszło zza horyzontu i w jego świetle Kos zobaczył w celowniku skrawki siwych nici z zawieszonymi na nich maleńkimi kroplami rosy.

Niewielki, zielony pajączek dreptał po nich pracowicie, łączył i splatał sieć.

Obudziwszy się po nocy pracował pilnie, nie wiedząc, że ten stalowy pagórek ruszy z miejsca i musi stratować sosenki, porwać pajęczynę. Kosowi zrobiło się żal. Myślał przez chwilę, czy nie wyjść z wozu i nie przenieść pająka razem z całą gałęzią gdzieś na bok, a potem przyszło mu na myśl, że to nie ma sensu, ze oni sami nie znają swego losu, nie wiedzą, czy są niewidoczni.

Być może teraz właśnie, o świcie, zdradził ich odblask słońca na pancerzu i przyczajony o paręset metrów ferdynand naprowadził już lufę na cel. Być może w zamku już zatrzaśnięto pocisk kalibru 88 mm i wystarczy tylko lekkie naciśnięcie spustu...

Nie, to głupie myśli, nic podobnego się nie zdarzy. Tkwią nieruchomi, zamaskowani, słońce mają za plecami. Co innego czołgi, które stoją po tamtej stronie wioski i będą ją atakowały od zachodu. Tamtych może zdradzić zwykłe odsłonięcie peryskopu.

W słuchawkach rozległ się wysoki gwizd i tuż potem wyraźnie, zda się tuż obok, usłyszeli głos:

– Grab, Dąb, Buk, Sosna, Jodła, Modrzew... Ja Wisła, ja Wisła, meldujcie, czy mnie słyszycie... Odbiór.

To była Lidka. Mówiła sennie, niespiesznie, głosem dziewczyny rozbudzonej przed chwilą ze snu.

– Wisła, ja Jodła. Słyszę. Odbiór.

– Ja Dąb. Słyszę...

Poszczególne kompanie meldowały jedna po drugiej, z pozoru spokojnie, może tylko nieco szybciej, niż było trzeba. Janek poczekał i zgłosił się jako ostatni:

– Wisła, ja Grab. Słyszę was dobrze. Odbiór.

Nie powiedział Grab jeden, wymienił kryptonim całego plutonu, a jednak byli sami, w pojedynkę. Chorąży Zenek wraz z całą załogą spłonął wówczas, kiedy ściągał na siebie ogień osłaniając ich rajd do okrążonego batalionu.

Zginął szybciej, niż zdążył się dogotować rosół z kury schwytanej przez jego mechanika. Trzeci wóz o dzień później dostał w silnik i odciągnięty przez transporter pełnił służbę przy sztabie jako nieruchomy punkt ogniowy.

– Ja Wisła, słyszę was wszystkich. Ciebie, Grab, również.

Nie bardzo zrozumiał, czy te ostatnie słowa ma traktować jako wyróżnienie, czy może kpinę. Wzruszył ramionami niezadowolony, ze trochę go jeszcze obeszło. Pomyślał z radością, jak prosta i naturalna jest jego nowa znajomość. Jeśli cało wyjdę z bitwy, to może za parę dni nadejdzie list ze szpitala. Wtenczas ja do niej napiszę, że nasz czołg nazywa się „Rudy”. I napiszę jeszcze, że to od barwy twoich włosów, Marusia...

Poczęła bić artyleria. Wystrzałów nie było słychać, pociski nie przegwizdywały górą, lecz rwały się gdzieś niedaleko na przedzie przed nimi.

Widocznie strzelali z tamtej strony, od zachodu. Domyślał się tylko, lecz nie mógł zobaczyć, bo pole widzenia przesłaniały sosenki.

– Dziobią w folwark – wyjaśnił Semen. – Pewnie już niedługo...

Z wieży czołgu, ponad zielonymi czubami drzewek, w odległości nie większej niż sześćset metrów, widać było spory zespół budynków murowanych z kamiennych głazów, o ścianach prawie ślepych, gdzieniegdzie tylko poznaczonych prostokątnymi okienkami. W prześwicie między dwoma budynkami mógł obserwować kawałek dziedzińca; po prawej od zabudowań drogę brukowaną kocimi łbami, a bliżej rzadki sad z jabłoniami, pod którymi stało kilka różnobarwnych uli. Wokół obór i stajni kłębiły się w tej chwili wybuchy, wzniecały tumany kurzu, a jeden z nich zdarł maskowanie ze stojącego przy drodze działa. Wasyl naprowadził w tym kierunku lufę armaty, ale nie strzelał, tylko zapamiętał.

– Szafa nie gra? – spytał Kosa.

– Cisza.

Z daleka, zza folwarku, od tej strony, gdzie za spaloną wsią rozciągał się las, dobiegło dudnienie silników i czołgowe wystrzały. Semen odgadł, że tam musi być dowódca i rozkaz do ataku został wydany bezpośrednio, a nie przez radio. Oni poszli, a my tu czekamy w zasadzce – pomyślał. – Słońce mamy za plecami, od strony Niemców nas nie widać.

Z południa, na małej wysokości, wyskoczył klucz samolotów. Dolatując nad folwark, zmieniły szyk, pełzły jeden za drugim jak nanizane na sznurek i prowadzący nagle załamał tor lotu, znurkował, zrzucił bomby. W momencie, gdy pierwszy wyprowadzał, a drugi ruszał do ataku, od ziemi trysnęły ku górze wysokie kolumny piachu przemieszanego z resztkami nadpalonych belek, z cegłami z rozbitych kominów.

– Co tam się dzieje? – spytał niespokojnie Saakaszwili.

– Sztukasy rąbią w naszych, pierona – zaklął Jeleń. – Jejku kandy, chałupa się ruszo.

– Widzę, pilnuj jej, zapamiętaj, gdzie stanie – odpowiedział Semen.

– Rypniemy do niej?

Wasyl nie odpowiedział. Powolnym, spokojnym ruchem przesunął lufę działa, wziął na celownik pełznący dach. Nietrudno było odgadnąć, co się stało. Jakiś wóz czy działo pancerne zamaskowane w chałupie ruszyło z miejsca i wlokło na sobie dach razem z belkowaniem. Łatwo mógł je zniszczyć, ale wówczas zdradziłby stanowisko.

Samoloty zrzuciły bomby i teraz, rozgniewane jak osy, kłuły las za wsią długimi żądłami serii kaemów i szybkostrzelnych działek. Widać było smugi sięgające ziemi, kłęby kurzu podniesionego wybuchami bomb. rozłażące się w spokojnym powietrzu i dreszcz chodził po skórze na myśl o tym, co działo się tuż przed nimi, w odległości nie większej niż półtora kilometra.

Ze wschodu, ponad zaczajonymi czołgami, przemknęły dwie pary myśliwców. Sztukasy zaniechawszy ataku poczęły wiać w różne strony.

Ostatni, który spostrzegł niebezpieczeństwo, nie zdołał umknąć i przebity z góry seriami broni maszynowej zapalił się, zwalił w las.

Myśliwce odeszły w pościgu na zachód, niebo było znowu czyste. Tylko zza folwarcznych budynków huczały czołgowe armaty Niemców i poszczekiwały moździerze. Pociski rwały się za wioską, a tutaj, na skraju lasu i sosnowego zagajnika, w dalszym ciągu było spokojnie.

– Odparli naszych? – spytał Saakaszwili.

– Odparli.

– Czemu my próżnujemy, przecież...

– Niech to cholera – przerwał Gruzin zdenerwowanemu Jankowi.

– Sam pytałeś nocą – zwrócił się Semen do Kosa – skąd wiemy, że przeciwnik zrobi nieostrożny ruch. Wiemy tylko, że powinien taki ruch zrobić. Czekamy na chwilę, w której się zapomni czy przeliczy.

Na długie minuty zaległa w czołgu cisza. Pod pancerzem robiło się coraz cieplej, a niebo w wizjerach pobladło, zapowiadając upał. Szarik objedzony świeżym mięsem spał spokojnie. Jeleń, który wszystkie wydarzenia zwykł traktować filozoficznie i nie przejmował się niczym zbyt długo, również zadrzemał, kiwnął się, uderzył głową o pancerz i przebudzony ziewnął. Janek wyjął zamek z karabinu maszynowego, obejrzał, zdmuchnął niewidzialny pyłek i zaryglował z powrotem.

W różny sposób znosili ciężar oczekiwania. Gdyby od razu, z samego rana ruszyli do bitwy, nie mieliby czasu myśleć. Teraz, kiedy wiedzieli o nieudanym ataku kompanii stojących po drugiej stronie wsi, wyobraźnia podsuwała im obrazy spalonych wozów, rozszarpanych odłamkami ludzi. W tykaniu czołgowego zegara, w lekkim szeleście wiatru, w przepływających obok minutach rozpuszczony był strach. Grześ sięgnął do gaśnicy i ledwo jej dotknąwszy, cofnął rękę. Zanucił pod nosem piosenkę, urwał po paru tonach.

Sprawdził zamek włazu przed sobą, pogłaskał pancerz.

– Dobry „Rudy” – szepnął i dodał głośno: – Wasyl, widać co?

– Jak zobaczę, powiem.

Między budynkami folwarku, w równych odstępach czasu, parokrotnie stęknęły moździerze, rozrzuciły wachlarzem miny po lesie. Semen widział, jak obsługa wlecze rurę za sobą, zmieniając stanowisko, i opuszcza w wykop pod akacją. Zapamiętał miejsce, w którym się skryli, sprawdził wzrokiem, czy stoi działo przy drodze i gdzie pod dachem maskuje się niemiecki czołg.

– Nic ważnego, fryce się denerwują i hałasują trochę.

Po raz drugi z zachodu odezwała się radziecka bateria haubic. Wybuchy poczęły tryskać między budynkami, jeden z pocisków rozwalił kamienny narożnik obory. Semen liczył początkowo, a potem przestał, bo włączyły się nowe lufy, ogień zgęstniał, rąbał coraz szybszymi salwami w niemieckie pozycje. Wreszcie artyleria urwała i słychać było warkot silników za wsią, długie serie karabinów maszynowych.

Niemcy widocznie zdecydowali wyjść do przeciwuderzenia, bo nagle, zrzucając maskowanie, ruszyły z miejsca dwa, a potem jeszcze cztery czołgi.

Wznosząc tumany kurzu, poszły w stroną skrzyżowania dróg. Semen przygryzł wargi i zdjął dłoń ze spustu. Bardzo go korciło, by posłać za nimi parę pocisków. Wozy zniknęły mu z oczu za budynkami i drzewami, za ścianą pyłu, którą podniosły.

Znowu od południa, tym razem na nieco większej wysokości, szły dwie eskadry samolotów. Wasyl patrzył na nie z uśmiechem i w momencie, kiedy poczęły zmieniać szyk, gotując się do nurkowego ataku, zatarł ręce.

– Janek, chodź tutaj. Szybko.

Kos posłusznie prześliznął się koło podstawy działa i stanął w wieży obok dowódcy.

– Popatrz przez peryskop. Widzisz?

– Samoloty widzę.

– Uważaj, zaraz zaczną bombardować – pospiesznie wyjaśniał Semen. – Nasi zrobili artyleryjskie przygotowanie, ale do ataku nie poszli.

Niemcy na wszelki wypadek wezwali samoloty, ale zdenerwowali się, ruszyli z miejsca. To właśnie ten fałszywy ruch, o który pytałeś.

Sztukasy, wypatrzywszy z góry gęste kłęby kurzu wyniesionego przez czołgi, uznały, że to jest właśnie obiekt ataku. Z wyciem rzuciły się w dół, zwalając jedną po drugiej bomby.

– Oni w swoich? – spytał Kos.

– Fest rypią – cieszył się Jeleń po drugiej stronie działa.

Semen szturchnął Janka w plecy.

– Na miejsce. Gustlik, ładuj odłamkowym. Janek, nasłuchuj uważnie, a ty Grześ zapuszczaj silnik i bądź gotów.

Piąty samolot wychodził z nurkowania, szósty szedł ostro do ataku i w tym momencie w słuchawkach odezwała się radiostacja dowodzenia.

– Sosna, Jodła, Modrzew uwaga.,. Naprzód!

Semen wiedział, że za chwilę i jego czołg zostanie wywołany.

Naprowadził armatę na działo przeciwpancerne, stojące przy brukowanej drodze. Widział, jak biegną ku niemu grenadierzy w łaciatych panterkach i zajmują stanowiska.

– Dąb, Buk, Grab, uwaga...

Teraz już nie potrzebował się maskować. Nim padła dalsza komenda, odpalił. Przez rozsiewający się kurz i dym zobaczył obaloną na bok armatę i sterczącą ku górze, urwaną rurę łoża.

Błyskawicznie przeniósł celownik na akację, szukał chwilę moździerza, nie dostrzegł go, lecz mimo to wpakował pod drzewo jeden po drugim dwa pociski. Drgnęło mu serce z radości, gdy nagle z ziemi trysnął wysoki gejzer wybuchu.

– Amunicja poszła – szepnął i dodaj głośniej: – Przeciwpancernym, ładuj.

– Dąb, Buk, Grab uwaga! – powtórzyła radiostacja dowodzenia i podała komendę: – Naprzód.

– Mechanik, stop – wstrzymał Wasyl Grzesia, który już wysprzęglił i wrzucił bieg.

Semen przeniósł lufę w miejsce, gdzie pozostawił ów ruchomy dach, sekundę go szukał, a potem zobaczył, jak pełznie z wolna wstecz, starając się zająć pozycję obok folwarcznych zabudowań. Naprowadził lufę w środek słomianej sterty i odpalił. Strzecha drgnęła, obróciła się w miejscu i spod niej, jak ranny zwierz, wymknął się w skręcie potężny ferdynand. Szedł na tylnym biegu wykonując jednocześnie zwrot. Nieopatrznie ustawił się bokiem.

– Podkalibrowym ładuj.

– Gotowe.

Wasyl starannie odłożył poprawkę, ale w tym momencie ferdynand stanął, znieruchomiał na parę sekund. Porucznik skorzystał z okazji, wbił pocisk pod wieżę i nie czekając na rezultat rozkazał:

– Mechanik, naprzód! Gaz.

Zerwali się z miejsca, jak wyścigowe konie, zbyt długo zamknięte w boksie. Skoczyli raczej, niż wyjechali z okopu i poszli na folwark.

– Janek, bij po strzelnicach i oknach.

Kos przylgnął do celownika, chwilę jeszcze widział w nim tylko zielone, połyskliwe migotanie sosnowych igieł, falę drzewek kładących się przed czołgiem. Wreszcie trysnęło światło – wyszli do sadu.

Na krawędzi swego wizjera zobaczył pędzące do przodu, wyrzucające piach spod gąsienic sąsiednie czołgi, ale już przez gałęzie jabłoni, za ulami, mignął mu budynek, wytrzeszczający ciemne okna. W głębi, jak ślepia kotów ukrytych w piwnicy, błysnęły ogniki serii i Janek odpowiedział natychmiast.

Krótkimi przyduszeniami spustu gasił te ognie, groźne dla biegnących przy wozach fizylierów. Zdążył obrobić dwa okna i otwór w murze wybity tuż nad ziemią, lecz już odległość była zbyt mała, skręcili lekko i między dwoma budynkami wypadli na dziedziniec.

Zza węgła wychylił się ku nim grenadier z pancerzownicą. Kos ściął go.

Tamten upadł półobrotem. Ginąc, nacisnął spust i po wydeptanym klepisku folwarcznego dziedzińca, jak piłka futbolowa, potoczyła się głowica, wybuchła na stercie kamieni.

W tym samym miejscu, gdzie padł grenadier, pojawił się rozpędzony transporter. Kierowca widząc czołg przyhamował, począł skręcać, podczas gdy dwóch spadochroniarzy w pokrytych siatką hełmach tłukło ponad burtą z karabinu maszynowego. Dostrzegł ich Semen i nie mogąc strzelać z odległości dziesięciu metrów, rzucił do mechanika:

– Taranem!

Saakaszwili docisnął gaz, wóz szarpnął naprzód, z trzaskiem uderzył o metal. Odrzucony transporter gubiąc koła wpadł na ścianę, a czołg gwałtownie hamując uniknął w ostatniej chwili zderzenia z murem.

Nagle po lewej i prawej zaroiło się od ludzi. Biegli nasi i radzieccy piechurzy; przyginając kolana strzelali z biodra seriami, ciskali granaty w okna i drzwi budynków, wyprowadzali jeńców. Niewielkie grupki grenadierów, którym udało się odskoczyć, wiały przez polanę, w stronę lasu.

Janek wiedział, że wpadną tam w ręce gwardzistów, zamykających pierścień okrążenia. Podniósł lufę swego erkaemu i ponad ich głowami wystukał serię, leciutko naciskając spust.

– Tata–ta–tata, tata–tata–tata, ta–ta–ta...

– Co ty wyrabiasz? – burknął Semen.

– Strzelam swoje nazwisko – odpowiedział z uśmiechem. – Sam jeszcze w Sielcach mówiłeś, że się muszę nauczyć.

Grupka fizylierów szła w stronę ich czołgu, lecz nagle zawrócili i machając nad głową rękami, poczęli uciekać.

– Swoi przecież, czego się boicie? – mruknął Grześ i uchylił właz, aby ich zawołać.

Nim jednak zdążył dobyć głosu, przytrzasnął zamek z powrotem i wrzasnął:

– O rany, niech to cholera weźmie.

– Co takiego?

– Dziobnęła mnie.

– Kula? – zaniepokoił się Wasyl.

– Jaka kula? Pszczoła. Cały pancerz obsiadły.

Dopiero teraz poczuli, że w czołgu pachnie miodem.

Janek patrząc przez celownik, widział, jak na dziedzińcu folwarku nasi i radzieccy żołnierze obejmują się i całują, jak zganiają w jedno miejsce wziętych podczas szturmu jeńców, a w inne – znalezione w oborze owce.

Ktokolwiek jednak zbliżał się do ich czołgu, z odległości piętnastu metrów zawracał i pospiesznie uciekał.

– Co teraz będzie? – zaniepokoił się Kos. – Siedzimy jak w niewoli.

Trzeba chyba jednak spróbować...

– Nie próbuj nawet, bo żywy nie wyjdziesz – wtrącił się Jeleń. – Poczekajcie, jo już zaroz będę gotów.

Narzucił kurtkę mundurową na głowę i wciągnąwszy rękawice, pospiesznie otworzył właz, wyskoczył na pancerz. Zatrzasnęli za nim, ale i tak do środka wpadły dwie oszalałe pszczoły, tłukły się po mrocznym wnętrzu, grożąc czołgistom żądłami. Wreszcie uspokoiły się jakoś, przestały brzęczeć i przysiadły w kącie.

Zaciekawiony Janek widział przez wizjer, jak Jeleń, zdobywszy od piechurów łopatę, wygarnął węgle z popieliska zburzonego budynku, podrzucił je w pobliże czołgu od strony wiatru, a potem znosił całymi naręczami zielone gałęzie sosen, ciskał na ogień. Walił coraz gęstszy dym, przenikał do wnętrza wozu.

– Z bitwy wyszliśmy cało, ale ten diabeł nas zadusi – krztusił się Grześ.

Nie widzieli już teraz nic przed sobą poprzez szare kłęby i dopiero po chwili usłyszeli stukanie łopaty w pancerz i głos Gustlika.

– Odymiłżech ich, możecie wylizać, nie pogryzą.

Otworzyli czym prędzej włazy. Pierwszy wyskoczył Szarik, a za nim reszta załogi. Teraz dopiero zobaczyli, że cały bok czołgu, cała gąsienica oblepiona jest miodem. Musieli widać, jadąc przez sad, rozdusić ul. Szarik marszcząc nos od dymu przysiadł obok i zlizywał z kół nośnych przemieszaną z kurzem słodką i lepką maź.

– Widzę, Gustlik, że ty jesteś fachowiec. Dobrze byłoby zajrzeć do uli i zrobić większy zapas miodu. Podarujemy dowódcy brygady.

– Dobrze by było – Jeleń podrapał się po głowie – tylko trzeba by jokomsik beczułeczkę wynaleźć niewielką...

Regulujący ruch już wskazywali czołgom nowe stanowiska bojowe, wyprowadzali je poza obręb zabudowań. Widocznie do niemieckiego dowództwa również dotarł meldunek o tym, co się stało, i z południa nadleciał pocisk, uderzył tuż obok ściany budynku. Nie ranił nikogo, przyjęli go raczej z ulgą, z radością, jako zaświadczenie, że zdobyli folwark i wieś Studzianki.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю