355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 53)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 53 (всего у книги 58 страниц)

62. Szturm

Nie należy pić herbaty chochlą ani też dzielić zupy z kotła łyżeczką do herbaty – każda z nich ma odrębne zadania. Podobnie na wojnie: broń winna być stosowana zgodnie z jej przeznaczeniem. Karabiny maszynowa mogą prowadzić skuteczny ogień na tysiąc metrów, lecz lepiej jeśli spotkają wroga niespodzianymi seriami z odległości sześciuset metrów. Z tego samego dystansu zaczynają strzelać snajperzy, z czterystu metrów karabiny, a z dwustu – pistolety maszynowe. Czy jest w takim razie rzeczą rozsądną strzelać z armaty na odległość stu metrów?

Wszystko zależy od okoliczności. Życie jest bogatsze niż nasza wyobraźnia i nie sposób w regulaminach czy w instrukcjach strzelania przewidzieć wszystkich sytuacji. Nigdzie nie napisano, jak ma działać czołg w zatopionym tunelu metra. Nikt również nie ustalił wytycznych prowadzenia ognia artyleryjskiego z wysokich pięter.

– Razem... chyć! – komenderował ściszonym głosem młody porucznik. – Uwaga, teraz w górę, hej... raz!

Dwudziestu kanonierów jak mrówki oblepiło niewielki przedmiot.

Dźwignęli z trudem na ramiona haubiczną lufę.

– Wy ruszacie lewą, wy z prawej nogi – pokazał żołnierzom obu rzędów. – Naprzód... marsz! Raz-dwa, raz-dwa...

Niezgrabna ludzka czterdziestonoga powoli ruszyła z dziedzińca do sieni, zaczęła pełznąć w górę po schodach.

– Raz-dwa, raz-dwa – coraz wyżej słychać było głos porucznika.

Całą tę scenę obserwował dowódca haubicznej brygady. Odwrócił się słysząc kroki paru ludzi i głośny meldunek niedaleko od siebie.

– Obywatelu pułkowniku, grupa szturmowa plutonu żandarmerii gotowa do ataku.

– Ciszej tam! – zawołał artylerzysta.

– Cześć – powitał go dowódca pułku. – Czemu na moich krzyczysz?

– Żeby się nie darli. Fryce po drugiej stronie ulicy, a kanonierzy lufę windują. Spokój im potrzebny.

– Wysoko?

– Całą baterię na piąte piętro.

– Uderzymy z powietrza, z ziemi i spod ziemi.

– Nie myślałem, że będę miał stanowiska ogniowe na strychu.

– A myślałeś, że pukawki doprowadzisz pod Reichstag na jedną trzecią zasięgu haubic?

– Stamtąd go widać – pokazał artylerzysta w stronę piątego piętra – a bardziej w prawo Siegessäule i Bramę Brandenburską. Od pożarów jasno. Chcesz zobaczyć?

– Prowadź.

Kiedy weszli do sieni, zastąpił im drogę sierżant w hełmie rzucającym cień na twarz.

– Obywatelu pułkowniku, grupa szturmowa sierżanta Szawełły...

– Gotowa do ataku – dopowiedział dowódca pułku. – To wiem, ale jedenasta dawno minęła i nic. Cisza... Sanitariuszka, chodźcie tu bliżej – wypatrzył w cieniu postać Marusi. – Ten wasz chłopak zawsze taki powolny? Kto pierwszy powiedział, że kocha?

Na sekundę zapadła cisza, podkreślona bliską serią z automatu, a potem Ogoniok odpowiedziała uczciwie:

– Ja.

– No właśnie.

– Ale na nich można polegać – dodała szybko dziewczyna. – Załoga zrobi wszystko, a może nawet więcej, jeśli tylko przez wodę...

– Zobaczymy.

Ogoniok z Szawełłą cofnęli się do parterowego pokoju z zamurowanymi od strony ulicy oknami, w którym zgromadzona była grupa szturmowa.

Wszyscy z cieniami na twarzy od hełmów, z granatami za pasem.

Dwu żołnierzy z miotaczem ognia, ubranych w stalowe półpancerze i azbestowe kaptury, siedziało daleko od reszty.

– Co tak na boku? – zagadnął sierżant.

– Żeby od palaczy dalej.

W drugim kącie, obok Zubryka, Wichury i Łażewskiego, młody Szawełło przygotował wygodne miejsce, układając wałki z kanapy pod ścianą.

– Czemu tak jest? – Ogoniok zwróciła się do Konstantego, gdy tylko siedli: – Nie masz nikogo, serce boli. A kiedy masz, jeszcze bardziej.

– Bo świat zrobiony głupio – stwierdził Wichura.

– Na to serce, żeby czasem bolało – odpowiedział Konstanty.

– Która godzina? – zaniepokoiła się Ogoniok.

– Trzy na dwunastą – pospieszył z odpowiedzią Józek.

– Za piętnaście północ – uzupełnił Zubryk.

– Powinni już...

– Co powinni, to zrobią – Łażewski przerwał ostro dziewczynie, a po chwili, spojrzawszy na nią, dodał: – No, co ty? Zupełnie jak moja siostra – urwał i odwrócił głowę, bo go zabolało wspomnienie.

– Najbliższy na świecie – ocierając łzy szepnęła Marusia do Konstantego. – Jeśli cało spod ziemi wyjdzie, to do swojej wioski nie wrócę, z nim zostanę na zawsze. Żeby tylko...

– Nie ma się co nerwować – rzekł Szawełło i zmienił temat, żeby czas szybciej mijał: – Ot, my z Józkiem też do Starych Święcian nie wrócimy.

Los, jak powiadają, dziejowy. Byli na jednej granicy, a teraz na drugiej osadę trzeba brać. Jego pięć, moje pięć i jeszcze pięć za Krzyż Walecznych. Razem piętnaście hektarów pod siew, a jakby jeszcze młyn, choć i nieduży... Tylko wody takiej jak u nas i lasu, to już nigdzie na świecie nie ma.

Na klatce schodowej zatupotały buty biegnących żołnierzy. Wichura wyskoczył na rozpoznanie.

– Cześć, druciarz! – przytrzymał za ramię jednego ze szpulą kabla na plecach. – Dokąd?

– Puść – szarpnął się telefonista i zobaczywszy kapralskie belki, dodał: – Na strych ciągniemy, dla Starego.

Ruszył po schodach i dobiegł w samą porę, żeby nie dostać bury od drużynowego.

– Minuta została – mówił akurat dowódca pułku, patrząc na zegarek.

– Skomplikowane manewry udają się rzadko – westchnął lekko.

– Brygada... – pułkownik artylerzysta rozkazał do mikrofonu – załadować, zameldować.

W telefonicznej słuchawce szemrały odpowiadające mu głosy, a obok piechur mówił trzymając lornetkę przy oczach:

– Trudno, sami musimy zaczynać.

W kręgu szkieł, poznaczonych kreskami i krzyżykami podziałki w tysięcznych, widział oświetlone blaskami pożaru ruiny domów i resztki budynku stacyjnego. Z dużego szyldu zachowała się część z czarnymi wyraźnymi literami na białym tle. Odczytał dwa czy trzy razy ten kaleki napis: U–BAHNH...

A więc nie doszli. Nie można o to mieć do nich pretensji. Wiedział przecież, iż opiera plan na rachunku nieprawdopodobieństwa. Pora już na otwarcie ognia. Artylerzysta niepotrzebnie zwleka.

Czarne prostokąty stacyjnych wyjść pojaśniały nagle, eksplozja wydmuchnęła z nich kłęby kurzu i dymu, jak z kraterów wulkanu.

– Doszli – szepnął radośnie.

Na punkt obserwacyjny dobiegł przeciągły grzmot wybuchu i dalsze słowa trzeba było wykrzykiwać pełnym głosem:

– Zaczynaj!

– Brygada salwą ognia! – rozkazał artylerzysta do mikrofonu.

Rozległy się okrągłe, dźwięczne huki wystrzałów, jakby kartofle padały na blaszaną wagę z rozprutego worka, a w chwilę później plac wokół dworca pokryły błyski i grzmoty, przerastające w ciągły ryk.

Na parterze nie widzieli błysku, ale gdy tylko drgnęła ziemia i w świetle kaganka zawirował kurz, skoczyli do okien. Wichura i młody Szawełło raz po raz walili łomami w nadkruszone cegły. Nie minęła minuta, jak rzucili narzędzia i ciężko dysząc cofnęli się pod ścianę. Zamurowane jeszcze przed chwilą okna stały się teraz bramami wypadowymi dla grupy szturmowej.

Żołnierze gęsto stanęli w rzędzie pod murem, ściskając broń w dłoniach, gotowi do skoku na pierwszy znak.

Zubryk ocierał twarz i szyję z potu wyjętym z kieszeni ręcznikiem.

– Masz? – spytał Wichura, uzupełniając słowa gestem.

Kapral dobył z kieszeni płaską flaszkę i podał nie odwracając głowy.

Felczer odkręcił korek drżącymi palcami.

– Co robić, psiakrew – zwierzał się – kiedy ja strzałów nie lubię, po prostu nie znoszę.

Odchyliwszy głowę do tyłu pociągnął solidnie.

Stary Szawełło był wśród nich najbardziej spokojny i tylko półgłosem mówił modlitwę:

Panno święta, Ojca, który kule nosi, zechciej dzisiaj miłosierdzia prosić...

Łażewski tuż obok wybitego w murze otworu dopalał papierosa. Chował ogień w dłoni i patrzył na sierżanta z sympatią.

Marusia ze swego miejsca na końcu szeregu przepchnęła się do samego przodu, żeby podchorążego zapytać:

– Najpierw był wybuch, artyleria potem?

– Potem.

– Znaczy, że nasi zaczęli.

– Nasi, Ogoniok. Chciałbym tam być – rzekł Daniel i pomyślał, że cieszyć się jeszcze wcześnie, bo wybuch nie odróżnia swoich od obcych i mógł być ostatnim dźwiękiem w życiu załogi „Rudego”.

– Tak ono i było, panienko – tłumaczył Józek. – Jak tylko błysnęło, stryj powiedział: „Rudy” ...

Niewiele myśląc, Ogoniok z wielkiej radości pocałowała młodego Szawełłę w policzek i zawołała:

– Doszli nasi, doszli!

Zakręciło się Józkowi w głowie ze szczęścia, poczerwieniał, a że kwiatów nigdzie blisko nie było, wybrał jeden z zawieszonych na pasie granatów.

– Panno Marysiu – podał dziewczynie – panienka weźmie. Ze wszystkich, co mam, ten najładniejszy.

Ogoniok zważyła granat w dłoni i uśmiechnęła się serdecznie.

– Do szturmu, gotuj się! – śpiewnie, z wileńska zawołał sierżant Szawełło.

W tym czasie, gdy artylerzyści haubicznej brygady wnosili na piąte piętro rozebrane na części stodwudziestkidwójki, najcięższe ładunki, jakie kiedykolwiek dźwigali, Janek Kos przeżywał najtrudniejsze minuty w życiu.

Linka przywiązana do obroży Szarika wciąż jeszcze stawiała opór, więc musiało się stać coś nieprzewidzianego. Wilczur mógł się zaplątać lub zemdleć, a zapalnik przecież działał i nic już nie było w stanie zapobiec eksplozji. Musiała nastąpić równie nieubłaganie, jak noc po dniu czy dzień po nocy.

Przełykając łzy napływające mu do gardła powiedział do Pawłowa:

– To przyjdzie od razu. Nie będzie się męczył.

I wtenczas właśnie, gdy stracił nadzieję, poczuł, że sznur poluzował.

Spróbował go wybierać. Poszedł. Poszedł równo i szybko.

– Maładziec pios – stwierdził kapitan.

– Zasłabł. Musiał odpocząć – mówił Kos, układając linkę kręgami na ziemi. – Chłopaki! – wołał radośnie w stronę czołgu – skocz który do przodu, żeby Tomasza ściągnąć. Zaraz ruszamy.

Pierwszy wyskoczył i pobiegł Saakaszwili.

– Ze sto kilogramów dobrego trotylu zostało – burczał kapitan, udając niezadowolonego.

– Ważne, że tam rąbnie. Za ile?

– Mniej więcej osiem minut.

Zaszurały w kanale lekkie kroki, z wyrwy w murze wyskoczył Szarik.

Utrzymał się na nogach i dumny z wykonanego zadania zamachał ogonem, podając swemu panu torbę z zapalnikiem.

– Cholera... – powiedział Janek i odruchowo cofnął rękę.

– Zabierz mu – rozkazał kapitan.

Pogwizdując przez zęby swoją piosenkę, wziął z rąk Kosa zapalnik, podszedł do brzegu zalanego tunelu i rzucił torbę możliwie daleko w wodę.

– Zmywajmy się – rzekł do Kosa – cała robota na nic.

Janek na rękach niósł psa do czołgu, podał go Gustlikowi, przez właz mechanika.

– Dużo zrobił – usprawiedliwiał Szarika. – Tylko na końcu mu się pomyliło.

– Każdemu się może pomylić – odpowiedział Pawłow – ale wybuchu nie będzie.

Zdyszany nadbiegł Saakaszwili.

– Tomasz idzie? – spytał Kos.

– Jedzie.

– Na czym?

– Nie wiem, jak po polsku...

Stukając lekko na stykach szyn, nadjechała drezyna. Tomasz kiwał się nad napędowymi dźwigniami, zahamował tuż przed czołgiem i ze szczęśliwym uśmiechem na twarzy pokazał stertę żywnościowych zapasów, ułożonych na wózku.

– Zwalimy? – spytał Gustlik i nachylił się, by chwycić za burtę.

– Jasne – przytwierdził Grigorij. – Drogę tarasuje.

Czereśniak sądząc, że powariowali, skoczył naprzeciw z rozkrzyżowanymi ramionami.

– Czekajcie! – krzyknął Kos i zwrócił się do kapitana, wskazując na niewykorzystany materiał wybuchowy pod ścianą. – Od armatniego pocisku eksploduje?

– Naturalnie – przytaknął Pawłow chwyciwszy w lot propozycję i zerknął raz jeszcze na zegarek. – Ładujcie.

Za przykładem Kosa cała załoga rzuciła się do roboty. Skrzynki błyskawicznie wędrowały z rąk do rąk. Czereśniak też pracował w łańcuchu między Gustlikiem a Grigorijem i co się w lewo czy w prawo przechylał, to albo jednemu, albo drugiemu usiłował wyjaśnić:

– Kiełbasy... ze składu... chleb i masło.... na butelkach cognac pisze... dla rządu musi mieli... albo dla Hitlera...

Pawłow układał skrzynki ciasno jedna przy drugiej, spłonki wysypał z pudła w środek między trotyl. Skrępował ładunek linka, a Kos mu pomagał.

– Rozganiaj, Gustlik, a za zwrotnicą skacz... Tomasz pomoże.

Jeleń i Czereśniak wleźli na drezynę. Ślązak splunął w garść i zaczął komenderować:

– Ciąg-pchaj, ciąg-pchaj!

Wózek ruszył, rozpędzał się szybko.

Reszta załogi wskoczyła do czołgu. Warknął silnik, grzał się chwilę na jałowym biegu, ale już dźwignął wóz z miejsca i pognał naprzód.

Niedaleko odjechali, kiedy za plecami wspięła się woda i dźwignęła ku górze. Uderzyła słupem w strop i pognała za nimi szeroką falą. Zadudnił wybuch i zdmuchnął kurz z betonu.

Janek, przywarty do celownika armaty, opuścił nieco lufę.

– Mechanik, wyłącz światła – rozkazał.

Zgasł reflektor. Drezyna w przedzie wyglądała jak czarne pudło, nad którym rytmicznie pochylały się i prostowały sylwetki Tomasza i Gustlika.

Coraz wyraźniej podświetlał je odblask idący ze stacji, ale zamiast skręcić na zwrotnicy, przeskoczyli ją wprost. Tamci dwaj wypadli z rytmu, zaczęli wymachiwać rękami.

– Wolniej... Stój!

Kos wyskoczył na pancerz, z pancerza na ziemię i podbiegł do rozjazdu.

Drezyna podjeżdżała na wstecznym biegu.

– Widzisz, wajcha źle przełożona – klął Gustlik.

Zeskoczył i przerzucił dźwignię, ale szyny w ogóle nie drgnęły.

– Rozkręcili, pierońskie podciepy!

– Pan plutonowy zaczeka – poprosił Tomasz z lekka wystraszony.

Przerzucił z powrotem dźwignię, wyjął z kieszeni nakrętkę i złączył cięgło.

– Zaraz przyrajbuję.

– Północ za dwie! – zawołał Pawłow z włazu mechanika.

Szczęknęły szyny rozjazdu przerzucone zwrotnicą.

– Ciśniemy!

– Jazda!

– Ino chyżo, bo blisko.

Niemcy spostrzegli ruch koło rozjazdu. Dwu czy trzech ruszyło torami w tę stronę. Przystanęli po paru krokach, coś pokrzykiwali, wymachując rękami.

Jeden zapalił latarkę, ale jej promień był zbyt słaby, by pokonać prawie dwóchsetmetrową odległość.

Kos wparł się stopami w podkłady, pchał z całą mocą. Jeleń nacisnął dźwignię, Czereśniak pociągnął i wóz ostro ruszył. Stuknęły koła na pierwszym, na drugim złączu.

„Rudy” warknął i poszedł w trop. Dowódca z tyłu skoczył w biegu na pancerz, przedostał się do wieży. Miał zamiar sam załadować, ale na stanowisku Czereśniaka stał Pawłow gotowy do pracy.

– Odłamkowym – rozkazał Janek.

Kapitan sprawnie wyłuskał pocisk z uchwytu, załadował i ryglując zamek zawołał:

– Gotowe!

Celownik skraca odległość i Kosowi się zdawało, że drezyna prawie wjeżdża na stację. Przemknęło mu przez myśl, że Gustlik niepotrzebnie ryzykuje. Podobnego jak Kos zdania był Tomasz ze strachem patrzący przez ramię.

– Trzeba wiać! – zawołał między pociągnięciem a pchnięciem.

– Jeszcze! – odkrzyknął mu Jeleń.

Przez szczęk kół i posapywanie słychać było, jak któryś z Niemców wrzeszczy do innego:

– Gib mir Leuchtkugel!

– Odbijaj! – dał komendę Gustlik.

Czereśniak skoczył z rozpędzonego wózka. Mimo pośpiechu i strachu zaczepił ręką o stertę żywności, chwycił pęto kiełbasy.

Jeleń jeszcze raz szarpnął dźwignię. Zeskoczył w tej samej chwili, gdy strzał z rakietnicy wyrzucił oświetlający pocisk w gardziel tunelu. Rakieta szybowała po płaskim torze i nie dognawszy naszych, którzy uciekali w pełnym pędzie, spadła na podkłady. Parokrotnie podskoczyła i sycząc płonęła na ziemi.

W tym świetle cienie miotały się po ścianach jak oszalałe. Zaterkotały serie automatów posyłane przez Niemców na oślep w blask i ciemność. Kule tłukły się o ściany, gwizdały potępieńczo, lecz nie trafiały.

Tomasz i tuż za nim Gustlik już dopadli człapiącego niespiesznie czołgu, wskoczyli na pancerz. Jeden za drugim zniknęli w wieży i zatrzasnęli włazy. „Rudy” przyspieszył.

Janek, cały czas tkwiący u celownika, widział, jak rozpędzona drezyna, machając napędowymi dźwigniami, wtacza się na podziemną stację. Paru żołnierzy uskoczyło jej z drogi. Ktoś rzucił kamień na szynę, żeby przyhamować.

Z peronu skoczył na wózek oficer w łaciatej panterce. Chwycił hamulec i ściągnął z całych sił. Spod kół idą iskry. Gwałtownie zwalniając, platforma mija wyrwę w murze, przejeżdża jeszcze parę metrów i staje.

– Stop! – rozkazuje Janek.

Hamowany czołg lekko obniża lufę, przekłada jeszcze trzy traki i nieruchomieje. Ten strzał musi być bezbłędny. Nici celownika krzyżują się dokładnie pośrodku drezyny.

– Ognia!

Gustlik naciska spust i prawie jednocześnie z odrzutem działa wszystkie peryskopy i celowniki rozjarza do białości gwałtowny błysk. Grzmot eksplozji uderza w pancerz jak pięść boksera – potężnie, choć miękko.

– Wsio normalno. Poriadok – słyszą stłumiony spokojny głos Pawłowa w słuchawkach hełmofonów.

Rozwiewa się dym, rzednie kurz, coraz wyraźniej w szkłach peryskopów widać podziemną stację zawaloną odłamkami betonu, poległymi i porzuconym sprzętem. Na długości kilkunastu metrów ściana została rozpruta przez wybuch ładunku w kanale elektrycznym. Obok szerokich schodów, wiodących na górę, płonie i dymi sterta pustych skrzyń.

Człapiąc gąsienicami „Rudy” ruszył wolno naprzód.

– Tyle dobra zmarnowane, a butelki na pewno pobite, pisało na nich cognac...

– Zawrzyj, Tomek, ta kłapaczka! – przerwał mu Gustlik.

Nawet we wnętrzu czołgu usłyszeli młóckę artyleryjskich wybuchów na powierzchni ziemi.

Pojedynczo, a potem grupkami poczęli zbiegać z góry niemieccy piechurzy, zgonieni ogniem na stację. Ktoś zauważył czołg, ktoś wrzeszczał:

– Panzer! Achtung, Panzerwagen!

– Stój! – podał komendę Kos.

Przeciskali się przez tłum niszczyciele czołgów, biegnący na stanowiska z blaszanymi rurami pancerszreków, z maczugami pancerfaustów. Chowali się za złomy rozbitego betonu.

– Do piechoty na wprost, odłamkowym...

– Gotowe – trzasnął zamkiem Tomasz.

– Gotowe – zameldował Gustlik.

– Ognia! – rozkazał Janek.

Prawie równocześnie trysnęły postrzępione błyski u wylotu lufy i eksplodował granat na schodach. Wybuch cisnął kęsami betonu, sprzętem i połamaną bronią.

Jedna z głowic pancerfausta uderzyła w ścianę tunelu, przywarła do niej plamą ognia. Druga trzepnęła od czoła w blaszany fartuch, zerwała go i odrzuciła.

– Dostaliśmy?

– Nie – odrzekł Saakaszwili – osłona poszła.

Zagrał karabin maszynowy przedniego strzelca, bił krótkimi seriami we wprawnych rękach Pawłowa. Między jednym a drugim wystrzałem armatnim terkotał sprzężony z działem diegtiarow Gustlika.

Raz za razem padały meldunki:

– Gotowe!... Gotowe!

– Ognia!... Ognia! – rozkazywał Kos w parosekundowych odstępach.

– Huraaa!

Grupa szturmowa Szawełły, przeskoczywszy ulicę, wpadła na gruzowisko. Szli szybko, seriami z automatów sprawdzali ciemne zakamarki.

Nikt im nie stawiał oporu. Lekko dymiły świeże leje po wybuchach pocisków.

Paru pierwszych zeskoczyło na asfaltowe podwórze. Z prawej piwnicy oficyny zajazgotał ciężki karabin maszynowy. Tyraliera padła na ziemię, skryła się w lejach, odpowiedziała ogniem.

Dwaj w azbestowych kombinezonach, z pancernymi blachami na piersi, przemknęli chyłkiem pod ścianą, zapadli w cień i nagle strumień ognia rozjaśnił mrok, czerwony jęzor sięgnął strzelającego kaemu i zgasił błyski.

Po lewej na ruinach zjawiły się jakieś postacie. Żołnierze skierowali ku nim lufy, nie wiedząc jeszcze: swoi czy obcy.

– Warszawka! – krzyczą tamci.

– Warszawa – odpowiada sierżant Szawełło i śpiewnie, jakby w kawalerii służył, rozkazuje: – Maaarsz – marsz!

Łażewskiego zaczepiła kula podczas kolejnego skoku. Przysiadł krzywiąc się z bólu, przycisnął do piersi lewą rękę, lecz już wypatrzył stanowisko i pojedynczym strzałem zdjął snajpera zaczajonego wysoko na resztkach ściany. Trafiony szarpnął się i zawisł nieruchomo nad przepaścią.

Przy podchorążym zjawił się Zubryk, przeciął nożem mundur na przedramieniu, nie mówiąc ni słowa bandażował sprawnie.

– Szybciej – pogonił go Daniel.

– Co nagle...

Od strony stacji zagrzmiał okopany tygrys. Trafiona ciosem na wprost zwaliła się ściana. W powietrzu zafurkotały, zagwizdały odłamki. Chorążemu zrobiło się słabo i głowa opadła na ramię.

– Wiąż! – wrzasnął Magneto. – Po szturmie będziesz mdlał.

– Już wiążę – pomagając sobie zębami, felczer zaciskał supły.

Parę metrów w lewo Wichura klął na czołg.

– Granatem skurczybyka nie sięgnie.

– Zaraz my jego... – odrzekł Konstanty Szawełło.

Z wolna opuszczając dłoń, żeby wyczuć właściwy kąt podniesienia, mierzył z rakietnicy, strzelił i świetlny pocisk, zatoczywszy łuk, pękł nad czołgiem zielonkawymi gwiazdami.

Gwiazdy opadały na złą wróżbę dla czołgu, wydobyły ostry cień wieży i lufy. Z piątego piętra od artylerzystów wyraźnie było widać prostokątny obrys wielkiego pudła z utwardzonej stali.

– Na rakietę rychtuj – wolał działonowy, wychylony nad parapetem.

– Ciut na lewo – mruczał celowniczy, spoglądając przez otwarty zamek i lufę. – Zasuwaj – rozkazał ładowniczemu.

Pocisk zniknął w komorze, trzasnął zamek i obsługa odskoczyła na boki.

Zamkowy napiął sznur.

Dwu– i półtonowa haubica stała rozkraczona pośrodku dużego pokoju, lemiesze tkwiły w rozprutej łomami podłodze. Z lekko opuszczoną krótką lufą podobna była do fantastycznego zwierza wyglądającego przez okno.

– Ognia!

Drgnął szarpnięty sznur, działo westchnęło odrzutem, podskoczyło gniewnie na oponach.

Szawełło, niecierpliwie oczekujący wystrzału, dostrzegł kątem oka błysk i prawie w tej samej chwili zobaczył, jak w tygrysa, ukrytego pod osłoną w wykopie, uderzył z góry pocisk niczym grom. Ciężki granat rozpruł pancerz i równocześnie z eksplozją strzeliły wysokim słupem płomienie gorejącej benzyny.

Sierżant wstał, obciągnął mundur i krzyknął pełnym głosem:

– Maaarsz – marsz, synkowie!

Zerwała się cała grupa szturmowa i ruszyła biegiem.

– Warszawa! – wykrzykiwał Wichura rozpoznawcze hasło.

– Warszawa! Warszawa! – odpowiadały głosy ze wszystkich stron.

Wyroili się piechurzy z ruin, z cienia, z lejów – szli do zwarcia siejąc z pistoletów maszynowych. Odpowiedziały im nerwowe, pospieszne serie. Tu i ówdzie stęknął granat. W kilku miejscach szerokiego placu wyskoczyły naprzeciw grupy esesmanów. Jak wiatr chodząc po lesie podrywa wirem liście i ciska nimi o ziemię, tak wzdłuż tyraliery zawirowali ludzie w starciach wręcz.

Szawełłowi żołnierze zwarli się przy podziurawionym bunkrze, cięli saperkami, bili kolbami automatów. Łażewski strzałem z pistoletu położył oficera i nagle w tamtych jakby sprężyny pękły – cisnęli broń, podnieśli ręce do góry, przestali być żołnierzami.

– Pilnujcie ich – rozkazał Wichura obsłudze miotacza ognia.

– A ty?

– Co będziecie z tą sikawką biegać! Ja czołgu szukam.

– Na dół! Za mną! – wołał Szawełło, ale głos tonął w ogólnym harmiderze.

– „Rudy”! „Rudy”! – wrzasnął Łażewski i to słowo podziałało jak hasło, skupiło ich w biegu.

Przemykając między jeńcami i żołnierzami, cała szóstka pobiegła schodami w dół. Zaczepiali ich, zatrzymywali kandydaci na jeńców.

– Hitler kaputt! Wir ergeben uns.

– Paszoł ty w diabły – Konstanty odepchnął z drogi grubasa z oficerskimi naramiennikami.

– Herauf! – pokrzykiwał Magneto, żeby wyłazili na górę, na plac.

– Kolega – kciukiem pokazał za siebie Wichura.

Wpadli na peron zawalony ciałami poległych, szmatami, rozbitą bronią i kawałami betonu.

– Raus – wygonił Łażewski ostatnich folksszturmistów, przytulonych we wnęce do ściany.

– Ich kann nicht aufsteigen, nie mogę wstać – skarżył się leżący na ziemi podoficer i obiema dłońmi ściskał przecięte odłamkiem udo. – Och, verseht meine Wunde, opatrzcie moją ranę.

Marusia przyklękła obok, rozcięła nogawkę. Zakładając opatrunek, wołała niespokojnie:

– Rebiata, gdzie „Rudy”?!

– Znajdziemy, poszukawszy, nie szpilka – zamruczał Szawełło i pobiegł, by zza węgła wyjrzeć na tory.

– Panowie, ja chwileczkę odpocznę, bo już nie mogę – proszącym tonem oświadczył Zubryk, rozciągając się jak długi na peronie.

W głębi stacji, pod jednym z filarów wspierających strop, trzasnęła przewracana skrzynka. Magneto obejrzał się i spostrzegł oficera SS mierzącego do opatrującej Niemca dziewczyny. Błyskawicznie podniósł pistolet, ale tamten wcześniej zdążył nacisnąć spust. Kula podchorążego trafiła go po drugim błysku, przewróciła na wznak i reszta serii poszła w sufit.

Paroma susami podbiegł Józek, klęknął obok Marusi.

– Panienko!...

– Nic – uspokoiła go dziewczyna, spoglądając na mundur jak nożem przecięty na biodrze – wystarczy zaszyć.

– Jest! – zawołał sierżant Szawełło. – Ot gdzie stoi zachowany.

Wichura zeskoczył na tory i niczym w tańcu zaczął wymachiwać rękami.

– Chłopaki, stacja zdobyta! Tutaj do nas! Huraaa!

Warknął głośniej silnik, mielący dotąd na małych obrotach, pod niskim sklepieniem zadudniło i podzwaniając gąsienicami, „Rudy” wjechał na peron.

Jeden po drugim odskoczyły włazy.

Nim się zatrzymał, Wichura dał susa na pancerz, objął obiema rękami ciepłą jeszcze armatę i wołał:

– Wszystko gra na sto dwa!

Chwycił w ramiona Janka, ale ten mu się wywinął i pobiegł na spotkanie Marusi. Przytrzymał więc Gustlika wychylonego do pasa z włazu, pocałował z dubeltówki.

– Dej pokój, bo deszcz będzie – zamruczał Ślązak i rozejrzawszy się, oświadczył niespokojnie: – Jak my stąd wyjademy, to nie wiem.

– Jak wjechaliście, tak i wyjedziecie – kpił Łażewski, ściskając mu rękę.

– Mom się kąpać dwa razy na dzień? Radziej bych to rozkręcił, a po kąsku wynosił.

Wichura chwycił w ramiona Grigorija, ucałował go w oba policzki.

Gruzin zrobił to samo, ale zaraz spytał złośliwie:

– Nie było ci duszno?

– Ty, kaco – kapral przysunął się i patrzył mu w oczy. – Zapomnij. Z wami żyć trudno, ale bez was gorzej.

Tomasz korzystając z zamieszania zeskoczył z czołgu i myszkował po peronie, zaglądał pod grube betonowe kolumny.

Kos przywitawszy dziewczynę wrócił do wozu, stanął obok Jelenia i patrzył w zamyśleniu na wysoki peron, na czołg.

– Może z tamtej strony jest suchy wyjazd na powierzchnię.

– Ale kaj.

Kapitan Pawłow ostatni wyszedł na tory, pomógł wygramolić się osłabionemu Szarikowi. Wziął go na ręce i postawił na płytach peronu. Pies, zrobiwszy z trudem parę kroków, wyciągnął się obok felczera.

– Co z nim? – zaniepokoiła się Ogoniok.

– Miał kupę roboty.

Zubryk otworzył jedno oko, po chwili drugie i siadając zadeklarował:

– Dam psu na wzmocnienie – dobył z torby ampułkę i wprawnym ruchem utrącił szyjkę.

– Nie zaszkodzi? – zmarszczył brwi Kos.

– Skądże – chorąży sam wypił lekarstwo, żeby zareklamować działanie, a drugą ampułkę wylał na dłoń i podstawił wilczurowi pod mordę.

– Pij – zachęcił Janek.

Pies ostrożnie spróbował jęzorem, skrzywił się i spoglądając przekrwionymi ślepiami na swego pana, zaskomlał.

– Nie mądrz się, tylko pij.

Szarik posłusznie przyjął lekarstwo, choć z obrzydzenia drgała mu górna warga, obnażając kły.

Pawłow rozejrzał się tymczasem, opukał peron i stopnie schodów.

– Zrobię wam wyjazd, tylko trzeba by trochę wzrywczatki.

– Józku! – zawołał sierżant Szawełło. – Skocz no, rozejrzyj się za trotylem dla pana kapitana.

Ze szczęśliwą, rozpromienioną gębą wracał w stronę czołgu Czereśniak, niosąc w obydwu rękach spłaszczone wybuchem puszki.

– Trochę pogięte, ale da się zjeść – oświadczył, pokazując je załodze.

Chwilę spoglądali na niego w milczeniu, a niektórzy może i ze złością.

Bo ledwo głowy z ciężkiej opresji wynieśli, stację podziemną zdobyli, która drogę do Reichstagu zagradzała, a ten, cholera by go, z konserwami...

Pierwszy roześmiał się Gustlik. Potem Saakaszwili i Kos, a za nimi Wichura, Pawłow i reszta. Nawet Zubryk chichotał cieniutko i brzuch ręką podtrzymywał.

Na ten śmiech trafił Józek Szawełło, który przed chwilą wybiegł po schodach szukać trotylu dla pana kapitana, ale zawrócił i stanąwszy na ostatnim stopniu zawołał wielkim głosem:

– Ludzie, cichajcie!

Było coś w jego słowach, co nagle zgasiło śmiech i kazało odwrócić głowy.

– Czego ty, Józku, wołasz? – spytał Konstanty.

– Niemiec przez radio zmiłowania prosi.

Zapadła taka cisza, że usłyszeli szybki oddech zmęczonego biegiem młodego Szawełły i dalekie stukanie pojedynczego kaemu, podobne do kucia dzięcioła. Przez szeroką klatkę schodową, razem z podmuchem wiatru, wpadł krzyk niedalekiego głośnika.

– Achtung! Wnimanije! Uwaga! – mówił spiker drewnianym głosem z niemiecka wymawiając wyrazy. – Tu radiostacja dowództwa obrony Berlina.

O godzinie pierwsza zero zero do wiaduktu przy Charlottenburgerstrasse przybędzie z białą flagą delegacja dowództwa obrony Berlina celem omówienia warunków kapitulacji.

Tak długo czekali na tę chwilę, tak bardzo jej pragnęli, że teraz ledwo mogli uwierzyć.

Sierżant Szawełło włożył okulary, żeby lepiej słyszeć, i bezgłośnie poruszał ustami w dziękczynnej modlitwie. Tomasz uśmiechał się i nie tracąc czasu próbował nożem otworzyć puszkę; Zubryk westchnął z ulgą i szepnął do Józka:

– Przestaną strzelać.

– Flagę trzeba by uszyć – powiedział Janek do Marusi.

– Prawdę szwab mówi? – spytał Wichura Łażewskiego.

Podchorąży, przygryzając wargę, dał znak, żeby milczał, i odwróciwszy głowę szybkimi ruchami przetarł oczy. Głośnik darł się, jakby pragnąc, by głuchy usłyszał:

– Proszę o zaprzestanie ognia i wysłanie pełnomocnych przedstawicieli dowództwa wojsk radzieckich...

Marusia przytuliła się do Janka, a on objął ją ramieniem.

– Achtung! Wnimanije! Uwaga! – powtarzał ten sam głos po chwili przerwy.

Pawłow znalazł łom pod filarem, podważył nim betonową płytę peronu.

– Mogę pomóc – zgłosił się Gustlik. – Chyba to koniec.

– Może jeszcze nie koniec, ale na pewno początek – odpowiedział kapitan. – Tak czy inaczej czołg trzeba na górę wyprowadzić, zanim zaczną chodzić pociągi.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю