355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 33)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 33 (всего у книги 58 страниц)

– Gotowe?

– W porządku.

– Idź za mur.

– Jo...

– Ty.

– Tyś jest dowódca.

– Właśnie. Zjeżdżaj.

Niezadowolony, że mu się dostało, niczym przed chwilą Czereśniakowi, cofnął się Jeleń i patrzył, jak stojąc na traktorze Janek mocno wysprzęgla, włącza bieg i bardzo ostrożnie rusza, powolutku dodaje gazu ręczną manetką.

Kiedy ciągnik już jechał, Kos zszedł na zaczep, zeskoczył i dwoma ogromnymi susami dopadł rowu przy drodze, wtulił twarz w trawę.

Traktor oddalał się powoli na drugim biegu. Odczekawszy jeszcze trochę, Kos zawrócił w rowie, popełznął z powrotem w kierunku bramy i jakby pod silnym ostrzałem, rzucił się w furtkę prosto w ramiona zaczajonego tam Gustlika.

– Aż żech się zgrzoł, pókiś nie wrócił.

– Zmykaj.

– Roz jeszcze spoglądnę, jak nieboszczyk prowadzi. – Jeleń wychylił ostrożnie głowę, podniósł do oczu zdobyczną lornetkę.

Szkła przybliżyły traktor wspinający się wolno na górkę. Pod kuchnią i z tyłu na zaczepie dyndały moździerzowe granaty, zapalniki sunęły parę centymetrów nad ziemią. Jedna z nich trąciła o kamień, otarła się i ześliznęła.

Jeleń cofnął głowę, otarł pot z czoła.

– A jak nie zawadzi?

– Niewypał byle trącił.

Wybuch przerwał Kosowi. Ponad murem zobaczyli dym czarny, w którym koziołkowały poszarpane kęsy metalu. Czołgiści z ulgą spojrzeli po sobie.

– To by było to... rzekł Gustlik i zaczął udawać, że składa meldunek:

– Herr Oberst, unser brave kuchorz wylecioł na minie.

Kos starannie zamknął furtkę.

– Teraz tylko szóstego znaleźć i cicho siedzieć w tym Sprengkommando, póki nasi nie przyjdą.

– I trocha zjeść by warto, nie?


41. Obergefreiter Kugel

Otrzymawszy rozkaz poszukiwania brakującego Niemca ze Sprengkommando, czyli oddziału burzącego, Saakaszwili krok za krokiem skontrolował cały teren śluzy. Niewiele tego było – wysoki mur ceglany otaczał rdzawą ścianą prostokątne podwórze z okrągłym klombem pośrodku, na którym kwitły bratki żółte, błękitne i fioletowe. Pod murem biegł nagi jeszcze, przejrzysty żywopłot i kwitło parę młodych topoli.

Ładnie tu mogło być dawniej, lecz teraz tuż za klombem, przyparty do kamiennej krawędzi śluzy, rozsiadł się betonowy bunkier – płaski jak przydepnięty grzyb, wysmarowany w brudnozielone i brązowe łaty maskujące, patrzył spode łba na trzy strony świata ciemnymi szparami strzelnic.

Splątane, przyrdzewiałe spirale drutu kolczastego broniły doń przystępu.

Trzeba było obejść od tyłu, żeby po stromych schodkach dostać się do stalowych drzwi, na których ktoś czarną farbą nagryzmolił krzywe litery.

Drzwi były uchylone. Saakaszwili wszedł do środka, odruchowo wymacał kontakt i niespodzianie dla samego siebie zapalił światło, nagą żarówkę w okrytym siatką zagłębieniu pod sufitem. Bunkier miał dwa boczne niewielkie schrony – jakby amunicyjne, lecz puste, i parę zamkniętych metalowymi płytami skrytek, nie tak dużych jednak, żeby tam mógł być człowiek. Może akumulatory do tego światła?

Wychodząc przyjrzał się napisowi na drzwiach. Litery były naturalnie niegruzińskie i nierosyjskie, więc odczytawszy z pewnym trudem „KUGEL” i „PUDEL” dał spokój.

Śluza była głęboka. Pociemniałe od wilgoci, zbrunatniałe od mchów kamienne płyty schodziły pionowo w dół parę pięter. Na samym dole stała pusta barka. Grigorijowi zawirowało w głowie, kiedy na nią patrzył, musiał się cofnąć i przytrzymać za żeliwny pachołek wypolerowany cumami.

Przysiadł na nim, żeby odpocząć.

Zamknięte wrota śluzy odgradzały ją od sporego jeziorka. Wąski, lecz opatrzony balustradą pomost drewniany wiódł na drugą stronę, ale tam nie było po co schodzić – płaski ugór rozryty rowami i okopami przechodził dalej w mokradła pożółkłe od kaczeńców, a tabliczka: „Achtung! Minen”, nie zachęcała do spacerów.

Z tamtej strony nikt nie przyjdzie, możemy być spokojni, pomyślał Saakaszwili i postanowił zameldować o tym Jankowi. Popatrzył jeszcze na północ, gdzie płaskie, bronione nasypami pola dzielił kanał, i zawrócił w stronę domu.

Nogi miał miękkie w kolanach, czuł słabość we wszystkich mięśniach i pustkę w głowie. Póki szukał szóstego, póki skoncentrowany był na wykonaniu rozkazu, starał się o tym nie myśleć, lecz teraz znowu poczuł ból, jakby mu kto ściskał czaszkę w skroniach – nie ma „Rudego”. Czołg, ranny nad Bałtykiem, został dziś rozbrojony, a potem zamordowany, zamordowany, zamordowany...

Mózg zaciął się na tej jednej myśli jak uszkodzona płyta. Grigorij obszedł zasieki koło bunkra, odruchowo ominął klomb i rabatki. Wiedziony żołnierskim nawykiem zamiast wejść od razu do sieni zajrzał do niej przez małe okienko w murze, w którym ktoś dawno wytłukł szybkę, a pająk rozwiesił starą przykurzoną sieć.

Ze zdumieniem zobaczył, że jeńcy, zamiast siedzieć pod ścianą, leżą na podłodze jakby rozrzuceni wybuchem. Po sekundzie dostrzegł jednak, że nieruchomy jest tylko oficer znokautowany kolbą przez Jelenia. Ten z guzem, skulony na boku, starał się napiąć linę, której koniec był zarzucony na hak.

Trzeci, który przedtem siedział z brzegu, wyciągnął się na całą długość, wzniósł ręce nad głowę i palcami gmerał tuż obok porzuconych na podłodze pistoletów maszynowych.

Mruknął coś do swego kumpla, tamten raz jeszcze odciągnął związane stopy tak daleko, jak tylko mógł. Sięgający po broń szarpnął się, wyprostował i chwycił za rzemień, pociągnął ku sobie.

Teraz poszło mu szybciej: siadł z powrotem, podciągnął nogi i ulokowawszy między kolanami kolbę, odciągnął zamek – mógł strzelać mimo Związanych rąk.

Nim podniósł oczy, nim skierował lufę ku drzwiom, Saakaszwili przyskoczył i kopnięciem wytrącił mu broń. Stał nad Niemcem dysząc ciężko.

Pod czaszką wirowała ta sama uszkodzona płyta powtarzająca jedno słowo. Nie zdawał sobie sprawy, że drga mu górna warga i obnażając zęby nadaje twarzy dziki wyraz. Siedzący z brzegu jeniec stawał się coraz bardziej podobny do brigadeführera SS, wystarczyłoby zamienić znaki na kołnierzu...

Wysunąwszy trzecią część szabli z pochwy, Saakaszwili cofnął się o krok, otworzył usta. Po chwili, nie spuszczając jeńców z oczu, znowu postąpił pół kroku do przodu, jakby szukał najwłaściwszego dystansu do ciosu.

Niemiec podniósł skrępowane ręce, żeby osłonić głowę. Na widok więzów Grigorij oprzytomniał. Wsparł się o futrynę i przetarł dłonią czoło.

W drzwiach wejściowych stanął Tomasz. Rozejrzał się, potem równo ułożył chleb na parapecie, za kołnierz wciągnął nieprzytomnego wciąż jeszcze Niemca, którego Jeleń ogłuszył przy furtce, i nie powiedziawszy ni słowa patrzył to na Gruzina, to na jeńców, czekając, co będzie dalej.

Grigorij uniósł głowę i zaczął mówić jak w transie:

– Oni mogą nas posyłać na śmierć, mordować i rozstrzeliwać bezbronnych, a ich nie wolno. Rozumiesz? Nie wolno. Oni mogą...

– Rozumiem – kiwnął głową Czereśniak. – Plutonowy Jeleń tłumaczył. Ale zamknąć wolno.

– Racja – oprzytomniał mechanik. – Tu są niezłe piwnice.

Zaczął odwiązywać linkę z haka, gdy drgnął dom i nad śluzą przetoczył się grom wielokrotnej eksplozji, zatrzaskując gwałtownie drzwi.

– Już minami sięgają – ucieszył się Saakaszwili.

Gładkolufowa broń nie ma wielkiego zasięgu i salwa z pułkowych moździerzy wskazywałaby, że front jest nie dalej niż pięć kilometrów.

– To obywatel dowódca i obywatel plutonowy kuchnię wysadzili – wyprowadził go z błędu Czereśniak. – Niby że artyleria trafiła, tak jak było umówione od początku...

Czerpał kubkiem z wiadra i na przemian polewał wodą to jednego, to drugiego ze znokautowanych jeńców. Zaczynali właśnie odzyskiwać przytomność, gdy wrócili Jeleń i Kos.

– No to my som razem, na głowa nie kapie, gulasz w termosie...

– Czekaj – przerwał Janek. – Najpierw wartę trzeba wystawić.

– Ja pójdę – zgłosił się Tomasz na ochotnika.

– Dobra... – dowódca kiwnął głową i zwrócił się do mechanika. – Czego ty ich na sznurku trzymasz?

Saakaszwili obejrzał linkę, zdziwił się i nie odpowiedział.

– Żeby do piwnicy zaprowadzić – wyręczył go Czereśniak, zatrzymując się na schodach. – Tam ściany grube, zamki mocne...

– Tak właśnie – przyświadczył Grigorij i wskazał: – Ten po broń sięgał...

Zapomniawszy, że miał ich pod klucz posadzić, odszedł w kąt i przyległ na zwojach lin, ujął głowę w dłonie.

Reszta załogi porozumiała się wzrokiem. Tomasz westchnął i poszedł na posterunek. Janek z jeńcami ruszył do piwnic, Jeleń krajał chleb, popłukiwał miski, przygotowując posiłek.

– Grześ, weź ta szabla i pomóż – poprosił trzymając spore pudło konserw w wyciągniętej ręce.

– Nie – odpowiedział bez uśmiechu Saakaszwili.

– A szóstego żeś nie znalazł?

– Nie.

– Pytałem jeńców – wtrącił Kos wieszając klucz na haku przy drzwiach. – Twierdzą, że nikogo tu więcej nie ma, że pięciu ich było.

– Chleb brali dla sześciu – upierał się Jeleń, tnąc blachę bagnetem.

– Może psa mieli – powiedział Janek i cień na chwilę przysłonił mu twarz.

Pudla – rzekł niespodzianie Saakaszwili.

– Dlaczego pudla? – zdziwił się Kos.

– A królików żeś gdzie nie widzioł? – zagadnął z troską Gustlik.

– Na włazie do bunkra napisane „pudel”.

Janek wybiegł z sieni, ale wkrótce wrócił.

– Kaj pies?

– Bzdura. Ktoś namazał: „Dummer Kugel schiest einen Pudel”.

– Co to znaczy? – zainteresował się Gruzin.

– Taki dowcip, że niby głupia kula strzeliła do pudla. Bez sensu i z błędem, bo jeśli już to Kugel jest żeńskiego rodzaju i powinno być dumme...

– Żeby być, trzeba żyć – oświadczył uroczyście Jeleń, ustawiając miski z gulaszem i rozkładając chleb smarowany konserwą na stole przyniesionym z pokoju. – Żeby żyć, trza jeść.

– Mięso z mięsem – skrzywił się Janek.

– Lepiej jak kartofel z kartoflem – odrzekł Gustlik i zawołał: – Tomek. Zejdź w dół na pół drogi, to jeść dostaniesz.

Pierwsze kęsy rozbudziły głód. Minęło przeszło czternaście godzin od śniadania na prawym brzegu Odry, a pospieszna przekąska w lesie, jak twierdził Jeleń, tylko zdenerwowała mu żołądek. Jedli więc choć niespiesznie, ale starannie, w milczeniu, i brali dokładki.

Przez otwarte drzwi nasłuchiwali dudnienia niedalekiego frontu, popatrywali w stronę śluzy i na łaciaty bunkier, tonący w coraz głębszym cieniu, bo do zachodu nie zostało więcej niż pół godziny. Gustlik przeciągnął się, odłożył łyżkę i podszedł do krętych schodów wiodących na wieżę obserwacyjną.

– Tomek, chciołbyś jeszcze? – spytał zadzierając głowę do góry.

– Nie.

– Co widzisz?

– Nic.

Jeleń wrócił do stołu, przysiadł i z zadowoleniem stuknął kułakiem.

– Byle dalej nic nie widzioł, to i dobrze. Szwabom do piwnicy co zanieść?

– Do rana mogą popościć – zdecydował Kos.

– Prowda. A terozki momy czas – rozstawił palce lewej ręki i zaczął wyliczać: – Obiad był...

– Kolacja... – poprawił Kos.

– Kolacja to jo jeszcze zjem, jak odpocznę. Znaczy obiad był, na głowa nie kapie, nasi coraz bliżej.

Gdy przycichał powiew wiatru wiejącego od Berlina, było wyraźnie słychać nie tylko działa znad Odry, ale i broń maszynową – jakby kto pestki słonecznikowe na gorącej patelni przegarniał.

– Żeby nie przyszli – rzekł Kos.

– Nie przyjdą. U nich Sonder–Sprengkommando święta rzecz.

– Nawet jakby skapowali coś, to można się bronić, póki artyleria albo czołgi muru nie rozwalą.

– Nie ma „Rudego” – odezwał się milczący dotąd Saakaszwili.

Na chwilę zapadło milczenie. Janek położył mechanikowi rękę na ramieniu, potrząsnął nim lekko.

– Grześ, nie trzeba. Przeżyjemy, to będzie nowy.

Gustlik wstał, wyrzucił ramiona w górę i w bok, rozprostował kości.

– Idę się wykąpać. – Wziął z okna spory kawał brunatnego mydła i wsadził do kieszeni. – Jak my się czołgali przez pole, to wom nawet nie powiem, kaj mi błoto wlazło.

– Do wody zaraz po obiedzie?

– Jużech ci mówił: nie po obiedzie, ino przed kolacją. Zdejmijcie wszystko, co brudne, to wam przepiorę.

Na dnie śluzy panował już półmrok. Tym jaśniejsza wydawała się piana fali budzonej przez płynącego. Plusk wody odbity od ścian powtarzały wilgotne echa.

Przeciąwszy zbiornik po przekątnej, Jeleń chwycił za pręt stalowego ściągacza i zanurzony po szyję odpoczywał. Stąd z powierzchni wody był jakiś przeciek i cienki sprężysty strumień przekreślał pełznącą po niebie chmurę, spadał stromym łukiem, dając pojęcie, jak wielka ściana wody prze na stalową bramę śluzy.

Gustlik wyobraził to sobie i na sekundę zrobiło mu się nieswojo. Dał nurka, wywinął kozła w wodzie. Gdy wyprostował ciało do wypłynięcia, zobaczył niespodzianie, że niegłęboko pod powierzchnią, koło potężnego zawiasu, na którym osadzone były wrota, zamocowano kilkanaście ciężkich pocisków, połączonych grubym drutem. Odpłynął w bok, wynurzył się i zadzierając głowę, dostrzegł porcję trotylowych kostek, przykrępowaną do stalowych rozporek wierzei.

Zmierzył oczyma odległość od barki stojącej w przeciwległym kącie i lekko, jak gdyby bojąc się uszkodzić wiązanie, odepchnął wrota stopami, popłynął na plecach wyrzucając miarowo ręce nad głowę.

Z burty zwisała sznurowa drabinka, Jeleń wylazł po niej z wody i klaszcząc po pokładzie bosymi stopami sprawdzał, czy trochę już podeschły przeprane drelichy, które porozwieszał na cumach. Przykro zazgrzytał stalowy hak na pływaku, wciśnięty między duże szyny na kamiennej ścianie.

– Ale oszkliwie piszczy – mruknął do siebie.

Poświstując, zaczął się starannie mydlić i pomyślał, że jak już wróci do swoich starzyków, jak będzie im wieczorami swoje wojenne przygody opowiadał, to musi chyba nie o wszystkim mówić, jak było, bo nie uwierzą.

Jedno, że nie uwierzą, a drugie, że nie zawsze to, co bywa w życiu, w opowiadaniu ładnie wypada. Choćby jak dziś: byli o włos od śmierci, potem zdobyli ważny obiekt na tyłach wroga, ale zamiast siedzieć z bronią gotową do strzału, śpiewając z cicha hymn narodowy i flagą biało-czerwoną powiewając, to on się mydli i byle co naświstuje. Postanowił całe to pranie i kąpiel opuścić w swych przyszłych wspomnieniach.

Zaczerpnął wody wiadrem na lince, począł chlustać sobie na głowę jeden kubeł po drugim, żeby spłukać. Mydliny ściekały na deski, nikły w szparach.

Słychać było, jak ciurkają, wpływając w zenzy. Każde parsknięcie odzywało się echem i tym ostrzej zabrzmiał zrozpaczony okrzyk spod pokładu:

– Hast du keinen anderen Platz mehr auf der ganzen Welt, du Dummkopf?

Gustlik ze zdumienia wypuścił wiadro i odskoczył za budkę sterową. A cóż to za Niemiec, co go durniem obzywa i ma pretensje, że tu, a nie gdzie indziej Jeleń mydło spłukuje? Po sekundzie się opamiętał: owinąwszy ręcznik wokół bioder, chwycił w garść krótki bosak i zeskoczył pod pokład.

Leżały tu otwarte i pozamykane paki z amunicją, z pancerfaustami, ale nie było nikogo. Dostrzegł na rufie drzwi do achterpiku, zamknięte na zasuwę.

Szarpnął je i skomenderował:

– Raus!

Z wnętrza wysunął się Niemiec w mundurze, lecz bez pasa, dość solidnie polany mydlinami. Z wyrazem najwyższego zdumienia na twarzy podniósł ręce, przerażony wycelowanym w piersi ostrzem bosaka.

– Obergefreiter Kugel, „Hochwasser”. Sprengkommando – przedstawił się nie proszony, krzywiąc twarz i opuszczając powieki.

– Du bist gefangengenommen, jesteś wzięty do niewoli – zawiadomił go Jeleń. – Nie trza było z dołu podglądać, to by ci mydła w ślepia nie naciekło.

Jawohl, Herr... Ich kenne diese Uniform nicht...

– Marsz – wygnał go Jeleń na pokład. – Już ja cię nauczę, co to za uniform... Kehrt euch! Stillgestanden!

Niemiec posłusznie wykonał w tył zwrot i stanął na baczność, a Gustlik za jego plecami pospiesznie wkładał koszulę i wciągał spodnie, mierząc wzrokiem metalowe stopnie w ścianie śluzy i kombinując, jak zorganizować wspinaczkę, żeby mu jeniec na łeb nie skoczył. Martwił się też równocześnie, co z tym opowiadaniem zrobić, bo jak mydlenie i płukanie opuścić, to dlaczego by ten Kugel miał pod pokładem nie wytrzymać i zdradzić się okrzykiem.

U wejścia do sieni, gdzie więcej światła, przy tym samym stole, przy którym jedli obiad, siedzieli rozdziani do bielizny i dość porządnie umyci Janek z Grigorijem. Czyścili i sprawdzali broń, uzupełniali magazynki pistoletów maszynowych.

– Trudna melodia. Zanuć jeszcze raz – poprosił Kos.

Saakaszwili odrzucił głowę i zaczął cicho:

– Kartwelo theli hmals ikar...

Janek podśpiewywał za nim, starał się prawidłowo wymawiać.

– Słowa trudne.

– Ty myślisz, że dla mnie polskie łatwe? Przepraszam, poproszę, przynoszę... Trudne, ale piękne – twoje są jak świst szabli rozcinającej powietrze, moje – jak krzyk orła w górach.

– No, nareszcie! – Janek ze śmiechem chwycił go za ramiona. – Z powrotem jesteś Saakaszwili, a nie wyciśnięta cytryna.

– Popatrz – rzekł Grigorij wskazując na dwór.

Ścieżką dookoła klombu nadchodził Niemiec w mundurze, bez pasa, a w uniesionych nad głową rękach trzymał mokre drelichowe spodnie i kurtki. Za nim kroczył Gustlik z bosakiem w prawym, z dwoma pancerfaustami w lewym ręku i zaganiał fryca, żeby po bratkach nie deptał.

– Nie było szóstego, ale jest – oświadczył tryumfalnie. – Jak nie szukać, to sam się znajdzie.

– Gdzie był?

– Zamknięty w komórce na barce. Tam kupa amunicji i tego dobra – położył na stole pancerne pięści.

– No to i czołg nam nie straszny – ucieszył się Janek.

– Widać przeskrobał i Oberleutnant go do aresztu posadził – ciągnął Jeleń.

– Czemu nie do piwnicy?

– Tego nie wiem – wzruszył ramionami, kończąc rozwieszać na wiosłach wyprane mundury, które podawał mu jeniec – ale jak go spytosz, pewnie powie. Opuść, pieronie, ręce – pokazał mu gestem i zaczął przedstawiać Kosowi: – Obergefreiter...

– Obergefreiter Kugel, „Hochwasser” Sprengkommando – spiesznie dopowiedział tamten.

Kos wstał i nie wypuszczając z ręki pistoletu maszynowego, do którego zakładał magazynek, podszedł do jeńca, przypatrywał się jego obrzękłej twarzy i wyblakłym oczom za okularami w drucianej oprawie. W spojrzeniu sierżanta było tyle pogardy, że obergefreiter cofnął się o krok, uderzył głową o rękojeść wiosła.

– Janek... – Gustlik lekko trącił dowódcę. – Ty go znasz?

– Nie.

– To co mu się tak przyglądasz?

– Dummer Kugel schiesst einen Pudel... Rozumiesz. To jest Kugel męskiego rodzaju. Ten skórkojad, który psa zastrzelił.

– Nie zastrzelił – odpowiedział po polsku jeniec. – Nie zastrzelił, omyłka – powtórzył twardym akcentem, ale zupełnie poprawnie. – Einen Pudel schiessen znaczy zrobić omyłka.

– Po polsku gada? – mruknął Jeień.

– Po polsku też byka strzelić, to niepotrzebny był, niepotrzebny karabin – tłumaczył obergefreiter, poprawiając okulary zsuwające się ze spoconego nosa. – Fszystko powiem...

– Polak? – nie rozchmurzając brwi spytał Kos.

– Niemiec – zaprzeczył tamten.

– Skąd znasz język?

– Schneidemühl, po polsku Piła, polski Singverein.

– Chór – powiedział Gustlik.

– Ja, chór. A w nim dziewczyna. Chciałem, żeby była żona, a ona nie chce mówić po niemiecku.

– Co znaczy ten napis? Co za omyłka? Dlaczegoś się schował na barce?

– Nie schował.

– Zamknięty był – przypomniał Jeleń.

– Oni mnie w areszt, bo ja mówię, żeby nie wysadzać śluzy, nie niszczyć miasta.

– Kto miał wysadzić śluzę?

– Nasze Sprengkommando.

– Po co?

– Tu jezioro – pokazał ręką, że wysoko, a potem opuścił ją w dół. – Śluza trzyma woda, a w dole nad kanałem Ritzen. Kiedy wróg wejdzie do miasta, to Sprengkommando zatopić, nie puszczać dalej. Hitler każe: „Um jeden Preis an der Oder halten!”

– A ty żeś chcioł puszczać? – spytał Jeleń.

– Nein – odrzekł jeniec po chwili namysłu. – Hitler kaputt, aber Deutschland, die Leute nicht kaputt. Niemcy, ludzie nicht kaputt. W Ritzen mój dom i róże, czterysta róże. „Hochwasser” zniszczy róże, wszystko zniszczy, nic nie zmieni – der Krieg ist verloren, wojna przegrana...

Niemiec mówił to ze szczerym bólem w głosie. Potem umilkł na długą chwilę, stał z opuszczoną głową. Jak zwykle w chwilach ciszy wydało się, że głośniej grzmi artyleria na horyzoncie.

– Ja mówię: Herr Oberleutnant, my Sprengkommando, nikt tu nie przyjdzie. Wystarczy przeciąć druty i miasto ocaleje. Teraz kiedy nie ma Nazi, śluza ocaleje, róże ocaleją...

Niemiec stał w sieni twarzą ku drzwiom. Blask zachodu migotał w szkłach, oświecał jego nieforemną, ale poczciwą twarz. Czołgiści stali przed nim nieruchomo, słuchali z uwagą. W tym, co mówił Kugel, tkwiła jakaś prawda, która kazała im zapomnieć o wojnie i zapragnąć, żeby ocalało miasto i róże...

Słowa jeńca przerwał metaliczny, ostry łoskot kołatki u bramy: jedno uderzenie, przerwa i trzy szybko następujące po sobie.

Sytuacja zmieniła się w jednej chwili. Janek i Saakaszwili błyskawicznie zakneblowali i związali obergefreitera. Gustlik wdział niemiecką kurtkę, pas i hełm.

– Pilnuj go – rozkazał Kos Gruzinowi, a obaj z Jeleniem, chwyciwszy broń, pobiegli do bramy.

Stuk rozległ się po raz wtóry.

– Warte – zaburczał Jeleń i nasunąwszy hełm na oczy uchylił nieco okienka w murze.

Po tamtej stronie stał żołnierz z torbą na piersiach. Lufa karabinu sterczała mu spokojnie nad ramieniem.

– Pakiet – podał kopertę i zeszyt pokwitowań.

Gustlik bez słowa zaczął podpisywać.

– Der Koch ist in den Himmel geflogen – Kucharz do nieba poleciał – zażartował łącznik.

– Ja, wir haben gesehen – mruknął Gustlik.

Tamten siadł na rower i odjechał, a Jeleń domknął okiennicę, wepchnął zasuwę.

– Tomasz, pieron, ma oczy z guzików, niczego nie widzi – gderał oddając kopertę Kosowi. – Wejrzyj ino, co tam Hitler pisze.

– Trzeba będzie lampę zapalić.

Wróciwszy do sieni zamknęli drzwi, opuścili na oknie zasłony.

Saakaszwili zapalił karbidówkę, bo elektryczność miał tylko bunkier.

Tymczasem Jeleń wszedł kilka schodów i pytał podnosząc głowę:

– Ślepyś, Tomek?

– Widziałem, ale myślałem, że przejedzie obok.

– Nie myśl za dużo, bo się spocisz. Melduj...

– Nie jest źle, chłopaki – ożywił się Kos. – Sztab naszego samodzielnego Pionierbataillon zur besonderen Vervendung, czyli batalionu saperów do zadań specjalnych, zawiadamia, żebyśmy byli gotowi, bo jutro na przedpolach Ritzen można się spodziewać polnische bolschevistische Truppen, czyli naszej armii... Wyjmij mu knebel i rozwiąż ręce.

Saakaszwili wykonał rozkaz i z własnej inicjatywy podsunął Niemcowi taboret.

– Siadaj.

– Możemy wrócić do przerwanej rozmowy – uśmiechnął się Kos. – Znaczy zaproponowaliście oberleutnantowi, żeby nie wykonywać rozkazu, a on was posadził do aresztu na barkę stojącą w podminowanej śluzie.

Długą chwilę trwała cisza. Ciężka artyleria położyła jedną po drugiej salwy gdzieś w pobliżu. Zachybotał płomień. Spłoszył się Niemiec.

– To nasze – uspokoił go Gustlik i dodał: – Możesz mi, kluku, podziękować, że cię twoi do luftu nie wysłali.

Znowu cisza. Jeniec siedział z opuszczoną głową.

– Gdzie są ładunki i skąd miały być detonowane? – spytał Kos.

Niemiec podniósł głowę i obrzuciwszy czołgistów niechętnym spojrzeniem, rzekł:

– Kein Wort mehr.

– Ani słowa? A to dlaczego?

– Die Front ist noch nicht durchgebrochen, front nie jest przełamany. Ja chcę, żeby nie zatopić. Ani Oberleutnant, ani wy.

Kos wstał gwałtownie, zrobił krok naprzód, ale opanował się i rzekł cicho:

– Myślałeś, że front przeskoczył. Ludzi ci nie żal, tylko róż. Zamknij go, Grześ, w piwnicy, ale oddzielnej.

Saakaszwili skinął głową na okularnika i pierwszy ruszył po schodach.

Jeleń stał zadumany, Kos chodził tam i z powrotem.

– Siedzi – oświadczył Grigorij wróciwszy i rzucił klucz na stół, gdzie leżała broń.

– Mięknie – dodał Gustlik.

– A myśmy już byli gotowi do kompanii zapraszać... Obergefreiter Kugel, zbawca róż i miasteczek – mówił Kos dalej, chodząc po sieni z pochmurną, zamyśloną twarzą: – Niewiele brakowało, a strzelilibyśmy takiego cholernego byka...

– Albo pudla – uzupełnił Jeleń.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю