355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 28)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 28 (всего у книги 58 страниц)

Krummel siedział w głębokim cieniu pod folwarczną stodołą. Patrzył, jak jeden z jego marynarzy opuścił wiadro do studni i spokojnie windował je kołowrotem. Akcja jak dotąd rozwijała się bez przeszkód – aż za dobrze, pomyślał zabobonnie, stuknął na wszelki wypadek w nie malowaną deskę – i ludzie nabrali pewności siebie. Nie tacy straszni czerwoni, jak ich malują. Nie tacy czujni, skoro do tej pory desant działa nie spostrzeżony.

Ten z wiadrem wrócił, wszedł w uchylone wrota i zawołał:

– Wasser, meine Herren, frisches Wasser.

Przez spory otwór wykuty w ścianie wylazł jeden z czołgistów, przyklęknął i zaczął spiesznie chłeptać.

– Was ist mit Panzerwagen, co z czołgami, Kamerad? – spytał marynarz.

– In Ordnung, w porządku – odparł zagadnięty ocierając twarz rękawem kombinezonu. – Można będzie ruszać.

Za ścianą postukiwały narzędzia o metal. Raz i drugi przez wyłom w ceglanym murze błysnęło ruchome światło.

Krummel wstał, wszedł do środka. Pancerniak stanął na baczność i zameldował:

– Ich bin bereit, jestem gotów, Herr Oberleutnant.

Zygfryd skinął mu głową i odwracając się do siedzącego w kącie radiofonisty, zapytał:

– Was gibt’s unter der Erde?

– Kein Signal, nie mam żadnego sygnału, Herr Oberleutnant. Er muss die Antenne herausrücken – pokazał gestem i przez uchylone wrota wyjrzał w stronę wzgórza, na którym stał bunkier, jak gdyby mógł z tej odległości zobaczyć, czy tamten radiowiec zdążył już wysunąć na zewnątrz antenę.

Betonowa kopuła metrowej grubości kryła pod sobą nie artyleryjskie kazamaty, lecz urządzenia wentylacyjne nie uruchomionej podziemnej fabryki. Budowę przerwano w ostatniej fazie montażu, dosłownie na dzień przed wkroczeniem Polaków. Od tamtej pory, od połowy marca, rozmieszczone w regularnych odstępach na stropie nieprzerwanie świeciły żarówki, zasilane przez potężne zespoły akumulatorów. Spirala gołych, okratowanych lamp wydobywała z mroku szerokie schody z betonu, wiodące w dół.

W niewielkiej niszy, w miejscu przygotowanym zawczasu dla zmontowania fabrycznej radiostacji, krępy żołnierz w panterce manipulował przy swym nadajniku, nie mogąc pojąć, czemu bliskie, wyraźne sygnały z zewnątrz cichną nagle i milkną, a potem wracają, by za chwilę przygasnąć.

– Zum tausend Teufel – zaklął pod nosem i ruszył ku wyjściu.

Obok zamkniętego na trzy spusty włazu stał wartownik z pistoletem maszynowym na piersi.

– Ich muss heraus, muszę wyjść – wyjaśnił radiotelegrafista – i zrobić porządek z anteną, meine Antenne in Ordnung bringen.

Pilnujący wejścia doskonale pamiętał zakaz dowódcy grupy, lecz widział przecież, jak tamten się męczy, i postanowił dopomóc w nawiązaniu łączności. Obaj wzięli się zgodnie do odkręcania grubych metalowych łap włazu, odsunęli kolejno wszystkie trzy. Gdy radiotelegrafista chwycił ostatnią zasuwę, wartownik wstrzymał go i na wszelki wypadek zgasił najbliższe światło. Sicher ist sicher, ostrożność nie zawadzi.

Dopiero teraz, w półmroku lekko rozświetlonym blaskiem idącym z głębi, przesunęli stalowy skobel i poczęli wypychać na zewnątrz owalny żelbetowy właz. Prawie na całej długości stożkowata bryła jechała z lekkim szumem po stalowych prowadnicach, w ostatniej fazie trafiła na zawias, stęknęła i obróciła się, ukazując gałęzie drzew na tle nocnego nieba.

Wartownik patrzył za radiotelegrafistą zgrabnie wybiegającym na zewnątrz i z odległości dwu metrów, widział, jak spadł cios i powalił tamtego na ziemię. Nie mogąc pomóc napadniętemu ani z powrotem zatrzasnąć włazu, cofnął się do wnętrza i przyczaił za węgłem, tuż obok otworu, gotowy do strzału lub ciosu szerokim marynarskim nożem, który dobył zza pasa.

Tuż za plecami miał osłonięty szybką przycisk i napis na ścianie „Alarm”. Zerknął nań szybko, a potem zamarł w bezruchu, wpatrzony w owalną plamę księżycowego światła, leżącą tuż u czubków butów.

Ktokolwiek zechce się tu dostać, zostanie wyprzedzony przez cień.

Z zewnątrz dobiegały niewyraźne szmery i głosy. Wartownik wiedział, że tamtych musi być paru. Pomyślał, czy nie lepiej od razu uruchomić sygnalizację alarmową, ale wyobraziwszy sobie Oberleutnanta zur See, Zygfryda Krummla, pytającego z pistoletem w ręku, czemu złamał rozkaz, zmienił zamiar. Uratować go mogło tylko zamknięcie włazu. Kiedy pierwszy spróbuje wejść, będzie szansa. Byle tylko od razu pójść za ciosem i nie dać się innym opamiętać.

Tymczasem kilka metrów w bok od wejścia, którego strzegli Gustlik z automatem i Tomasz z karabinem, odbyła się błyskawiczna narada.

– Za mocno stuknięty, nic nie powie – stwierdził Kalita, obejrzawszy z bliska radiotelegrafistę.

– We trzech skoczymy na zwiad. Więcej nie trzeba – zaproponował Janek. – Po ciemku i w tłoku łatwo swoich postrzelić. Sami mówiliście, że to nie dla ułanów robota.

– Ale nie pchajcie się do starcia – ostrzegł wachmistrz. – Generał mówił, żeby byle nie dać im uciec z tym, po co przyszli.

– Dobra – zgodził się Kos i ruszył biegiem w stronę otwartego włazu, jakby chciał dać nurka z rozpędu.

Zaczajony niemiecki wartownik, słysząc na zewnątrz bliski szelest, cofnął rękę z nożem i gdy tylko cień przesłonił plamę świetlną, wyprowadził z półobrotu pchnięcie. Ostrze przeznaczone dla człowieka przeszło o centymetry nad łbem Szarika.

Pies wpadł do środka i odbiwszy się łapami od ściany błyskawicznie zaatakował. Walka trwała dwie lub trzy sekundy w półmroku, nim wbiegł do wnętrza Janek i zapalił latarkę.

Nóż leżał już na betonie, wilczur szczerzył zęby tuż u gardła powalonego, lecz cofnął się na komendę.

– Puść!

Wartownik skorzystał z okazji, sięgnął lewą ręką za siebie i rozdusiwszy szybkę, nacisnął guzik alarmu. W chwili gdy Gustlik wskakiwał do środka, rozległ się ostry, przerywany terkot dzwonków.

Czereśniak jeszcze tkwił we włazie – przeszkadzał mu plecak, z którym nie chciał się rozstać ani na chwilę.

Jeniec uznał, że jest osaczony przez śmierć, i nie bacząc na skierowaną nań lufę, wyrwał zawleczkę zatkniętego za pas granatu. Gustlik spadł na niego jak tygrys, trzepnął na odlew kolbą i wyszarpnąwszy granat cisnął nim we właz.

– Pozór!

Po sekundzie ciszy wybuch trysnął za ścianą bunkra. Gwałtowny blask oświetlił czołgistów przytulonych do ziemi. Garść odłamków prześwistała nad głowami, uderzyła w ścianę i poszarpała splot elektrycznych przewodów.

Po blasku ciemno w oczach. Cisza – umilkły dzwonki. Wzrok z wolna oswajał się z mrokiem i poczynali dostrzegać najpierw własne dłonie i broń, potem ściany, a na końcu dopiero to, że z dołu sączy się dalekie światło.

– Ostrych kameradów na ten desant wzięli – głośno szepnął Gustlik, odsuwając na bok ciało wartownika i gmerając paluchem przy uchu. – Dzwoni jeszcze, czy nie?

– Zerwane – wskazał Janek na czarne kable i szybkimi ruchami obmacał Szarika. – Cały jesteś, piesku?

Ostrożnie, z automatami w pogotowiu, ruszyli w głąb, klejąc się do nisz w ścianach, wciskając w załomy. Cisza.

– Ale szpetno fabryka budowali – mruknął Gustlik, zaglądając na betonowe schody wiodące w dół, skąd szło światło.

Kos podszedł bliżej, żeby spojrzeć. Tomasz, chcąc mu zrobić miejsce, cofnął się, oparł o metalową rurę wentylatora, a ta niespodzianie runęła w dół pionowej sztolni. Chłopak stracił równowagę, rozcapierzonymi palcami bezradnie przejechał po betonowej ścianie.

Jeleń doskoczył z boku, chwycił go za plecak, przytrzymał. Obaj patrzyli za spadającą rurą, która błysnęła w świetle i zniknęła w czerni. Długą chwilę jeszcze słychać było ciszę, póki z dna nie zadudnił rumor, powtórzony wielokrotnie echem.

– Dobrze, że było za co chycić...

– Takiej studni nie widziałem – przyznał Tomasz.

– Kiej bych cię nie przytrzymoł, to byś se obejrzoł – odpowiedział cicho Gustlik. – A teroz nom, synku, pukiel osłaniaj. Tyś jest nasza ariergarda.

– Co?

– Tylno straż. Kto od tyłu, to go strasz.

Nabrawszy w płuca powietrza, jak przed skokiem do zimnej wody, Jeleń zbiegł po schodach pół piętra, przyklęknął z bronią gotową do strzału i dał znak głową. Ruszył Janek, minął ubezpieczającego paroma susami i wtulił się w ścianę piętro niżej. Tomasz gotował się, żeby wyjść na czoło, ale Gustlik nie czekał – zmieniając Janka wysunął się znowu przed niego.

Tomasz i Szarik, oszołomiony nieco wybuchem i zmęczony walką ledwie mogli nadążyć za tamtymi. Jak trzeba się stale oglądać na schodach, czy kogo nie ma za plecami, to i spaść nietrudno, więc ostrożność ich wstrzymywała.

Zeszli tak na dół może siedem, a może dziesięć pięter.

Jeszcze dwa skoki i Janek dopadł oświetlonego szerokiego podestu, rozdzielonego grubymi filarami. Ręką dał znak Gustlikowi, żeby zaczekał, a sam ostrożnie prowadził rozpoznanie. Wypatrzył, że dalej w głąb wiodła już tylko mroczna pionowa sztolnia i dziwne skośne otwory w betonie, jakby przygotowane na rury.

Za kolumnami majaczył uchylony właz żelbetowy, identyczny jak ten na górze, oznaczony dużym rysunkiem trupiej czaszki. Jeden gest i Jeleń przypadł tuż obok, a nieco w tyle Tomasz wysuwał zza kolumny lufę karabinu, wystawiał głowę Szarik.

Każdy najlżejszy krok powodował tutaj cień echa, każdemu nieostrożnemu stuknięciu kolbą odpowiadał wielokrotny hałas. Kos spróbował włazu – rozwarł się lekko. Za nim w półmroku zobaczyli nieruchomą niekształtną postać połyskującą okularami.

Gustlik podrzucił automat, lecz natychmiast go cofnął – był to tylko impregnowany kombinezon z maską, zawieszony na haku.

Janek klapnięciem w kolano przywołał Szarika i pociągając powietrze nosem, kazał mu węszyć. Pies sprawdził zapachy i nie zdradzając niepokoju, spojrzał na swego pana.

Uspokojony Gustlik dał nura we właz, za nim Janek. Byli teraz w komorze wielkości średniego pokoju, między dwiema bardzo grubymi ścianami z betonu. Wisiały tu żółte i zielone kombinezony, maski, gumowe buty i brezentowe płachty oznaczone dwoma białymi, współśrodkowymi kręgami, które łączyły trzy grube promienie. Liczne haki na drągach pod niskim sufitem nadawały pomieszczeniu podobieństwo do rozbieralni.

Dalej prowadził prostokątny otwór, który można było zamykać dwiema parami pancernych płyt, umieszczonymi we wgłębieniach na szynach i rolkach. Na wewnętrznej płycie bielał olejny rysunek: kościotrup z kosą na ramieniu i napis dużymi literami: „Achtung! Dieser Tod ist unsichtbar”.

Tomasz, który dopiero teraz dołączył, przeżegnał się i skłonił Gustlikowi do ucha:

– Kościół?

– Nie.

– A co napisane?

– Że cię kostucha skosi, zanim ją ujrzysz.

Czereśniak z niedowierzaniem patrzył na Ślązaka, niepewny, czy to nie żart.

Kos prześliznął się za pancerne zasłony i rozejrzał dokoła. W półokrągło sklepionej, dość wysokiej hali biegła pod stropem szyna, zwisał z niej ruchomy dźwig – wózek z zaczepem i łańcuchy na wielokrążkach z dużym hakiem. W podłodze czerniały okrągłe otwory, obok nich grube metalowe pokrywy z uchwytami.

– Tu mieli coś ukryte – szepnął Janek.

– Złoto?

– Nie wiem. Coś ciężkiego.

Gustlik spróbował podnieść jedną z pokryw, ale nie dźwignął nawet na centymetr.

– Pieroński dekiel. Jak ołowiany.

– Wszystko puste – zaglądał Kos, idąc ostrożnie w głąb.

Szarik bez rozkazu wybiegł do przodu, dognał swego pana i przegrodził mu drogę. Zachowanie psa zbudziło uśpioną na chwilę czujność Janka.

Bardzo ostrożnie zajrzał w odchodzący na bok korytarz – stały w nim niskie transportowe wózki. W głębi, w ciemnym przejściu, ktoś się poruszył i nagle warknęła seria z kaemu, rwąc ciszę na strzępy oszalałym echem.

Kos natychmiast odpowiedział zza węgła. Przeskoczył pod osłonę filaru przy drugiej ścianie, dał jeszcze raz ognia, ale z tamtej strony przestali strzelać. Usłyszał tylko głośny śmiech i zobaczył, jak pancerna płyta sunie z boku, przesłania wyjście.

– Tamtędy nom uciekną, a my tu sami... – powiedział Gustlik, który obok zajął stanowisko i w głosie jego zabrzmiał jakby ton skrywanego lęku.

Zgasło światło. Mrok był absolutny, bez cienia szarości, aż kosmaty od czerni. Ledwo Jarek zdążył zapalić latarkę przywieszoną na piersi, gdy w ścianach korytarza błysnęły detonowane ładunki trotylu. Przecięte białą błyskawicą, pękły, załamały się betonowe wiązania, runęły w dół.

– W nogi! – krzyknął Jeleń.

Rzucili się do ucieczki przeskakując otwarte zasobniki. Pies ich wyprzedził Byli w dwu trzecich sklepionej hali, gdy jeszcze raz błysnął płomień i powietrze zgęstniało od huku. Podmuch rzucił nimi o ziemię. Pękł i zawalił się sufity a potem zgasł cały świat.

Długo trwała ciemność. Kos leżał, jak mu się zdawało, na wznak.

Nasłuchiwał szelestu gruzu i czekał nadejścia strasznego, ostatniego w życiu bólu. Ból zjawił się nieśmiały, łatwy do opanowania. Był płaskim uciskiem na piersi, na ramieniu. Spróbował ruszyć palcami i to się udało, więc obróciwszy samą dłoń dotknął latarki zawieszonej u pasa, przesunął guziczek. Przez gęsty kurz mdło zaświeciła żaróweczka. Blask przygasł jakby na chwilę, a potem stał się ostrzejszy. Janek tuż obok zobaczył wykrzywioną, obróconą brodą do góry twarz Gustlika z okopconymi brwiami.

– Żyjesz? – westchnął.

– Aha. – Jeleń zamrugał powiekami.

– To czego masz zamknięte oczy?

– Bo ślepi. Obróć ta lampa.

– Nie mogę. Ramię przygniotło.

Gustlik powoli wysunął dłoń spod grubej żelbetowej belki.

Pokrwawionymi palcami odwrócił światło latarki i uważnie się rozejrzał.

Leżeli obaj głowami do siebie pod rumowiskiem wysadzonego sklepienia. Nie zostali zdruzgotani tylko dlatego, że padające dźwigary sczepiły się postrzępionym zbrojeniem i wsparły, tworząc trójkątną pustą przestrzeń, nie wyższą niż wilcza nora.

– Ci nos zrobili. Jak się to żelazo dognie, fajerant. Zadusi.

– A jak wytrzyma?

– To pożyjemy, dokąd powietrza starczy.

Leżeli chwilę cicho, spoglądając na siebie. Pot wystąpił obu na twarze, poczynał ściekać na brwi. Gustlik, który mógł jedną ręką poruszać, starł Kosowi krople z czoła.

– Janek, ty wiesz... – było w tym geście i słowach wszystko, co niesie frontowa przyjaźń.

– Wiem...

Zapadła cisza. Z siwego betonu mżyło drobnym pyłem, który wciskał się w nozdrza, drapał w gardle, uwierał pod powiekami. Nie mówili, żeby oszczędzać powietrza.

Coraz bardziej ciemniało światło latarki. Kos pomyślał, ze trzeba by zgasić, żeby zaoszczędzić baterii. Dla kogo i na kiedy zaoszczędzić? Niech świeci. A poza tym zdawało mu się, że po ciemku szybciej ich zgniecie, a może i powietrza ubędzie...

Trwali obok siebie nie wiedząc, ile minut czy godzin przepływa tam wysoko nad nimi, gdzie trwa noc pachnąca trawami i rosą, gdzie każdy może czerpać pełnymi haustami z ogromnego oceanu powietrza.

Nie ocierali już potu, nie domykali płytko dyszących ust.

Jeleń otworzył oczy, półprzytomnie spojrzał na druha i znowu zamknął powieki. W ciszy falował tylko szmer oddechów. Z daleka, jakby przez watę, dobiegło szczekanie psa. Spojrzeli na siebie.

– Szarik? – zdziwił się Janek. – A przedtem jakby Marusia wołała...

– Zdało ci się – odpowiedział bez przekonania Gustlik.

Ze zgrozą spostrzegł, że jeden ze sczepionych dźwigarów drgnął i pręty zbrojeniowe przeginać się poczęły. Zamknął oczy. Otworzył. Między wspartymi o siebie blokami powstała szczelina na dwa palce i rosła powoli, lecz stale. Jęknął zluzowany stalowy pręt.

– Co to? – Kos wydostał uwięzioną za plecami rękę, obrócił głowę, żeby zobaczyć.

Drgnęły złomy betonu nad nimi, sypnęły się drobne odłamki. Zakurzyło mocniej i w wąskim prześwicie błysnęły dwie pary oczu – Tomasza i Szarika.

– Jezus Maryja, myślałem, że już was skosiła – jęknął z ulgą Czereśniak.

– Tamta na drzwiach? – spytał Gustlik, a potem parokrotnie głęboko westchnąwszy, dodał: – Za słaba, ino palce przytłukła.

– Pies pokazał. Zaraz jeszcze trochę podciągnę.

Świecąc przez szparę latarką, patrzyli, jak Tomasz energicznie wybiera łańcuch na wielokrążku, a hak dźwiga belkę ku górze. Szarik, skomląc, drapał pazurami po rumowisku. Gustlik przekręcił się, odepchnął spory głaz nawisający nad szczeliną i mruknął do Janka:

– Pożyjemy jeszcze mało wiela...


36. Szarpana wojna

Kiedy z „gospodarstwa” Kosa i Kality nadszedł pierwszy radiowy meldunek o wychodzącej z wody Hermenegildzie, generał chciał wezwać na pomoc batalion alarmowy radzieckiej piechoty morskiej. Nim jednak uzyskał telefoniczne połączenie, dostał dodatkową wiadomość o znikomej liczebności desantu. Zmienił więc zamiar i tylko uprzedził sąsiednie placówki o możliwości ataku od strony lądu.

Nie miał prawa angażować odwodu, skoro sił własnych powinno starczyć, jeśli nawet nie na rozbicie i wzięcie resztek do niewoli, to na pewno na powstrzymanie. Nie uda im się odpłynąć z tajemnicą. Był prawie pewien, że chodzi o porzucone w ucieczce dokumenty. Im bliżej końca wojny, tym staranniej hitlerowcy zacierali ślady, palili lub wywozili archiwa bliżej zachodniego frontu, a tu na Pomorzu, dowodził przecie sam Himmler i mógł coś ciekawego zgubić. Albo może jaki generał czy dostojnik, który nie zdążył uciec i desant ma go uratować z opresji?

Następna informacja radiowa od wachmistrza zdawała się potwierdzać przypuszczenia – na folwarku ktoś mógł się ukrywać, udając chłopa czy fornala, a w betonowym schronie mogły być skrzynie z dokumentami albo może jakieś plany czy drogocenne przedmioty...

Gnając krętymi leśnymi drogami przybył na miejsce w kwadrans po dwu podziemnych wybuchach. W zaroślach koło uchylonego włazu wysłuchał zwięzłej relacji Kality. Nie przerywał mu, ale niecierpliwił się, spoglądając co chwila na zegarek.

– Trzeba posłać patrol, mogą być ranni...

– Wyszli – powiedział wachmistrz.

– Gdzie?

– Nie nasi, Niemcy. Dołem wyszli.

Pokazał grupę docierającą już do folwarku – trzech nisko pochylonych żołnierzy ciągnęło za linki, a sześciu pchało fabryczny wózek transportowy.

Ładunek głęboko wciskał opony w murawę. Dookoła w odległości kilku metrów szła osłona – jeszcze czterech z automatami w garści.

– Każę dać ognia, to rzucą – zaproponował wachmistrz.

– Odskoczą do folwarku. Po co ich mamy z murów wykurzać? Sami niedługo wyjdą na otwarte pole... Poślijcie patrol pod ziemię.

Nim Kalita zdążył na ułanów zawołać, wyskoczył z włazu Szarik, za nim wyszedł Gustlik, Janek z prawą ręką zatkniętą za pazuchę i ostatni Tomasz.

– Mocno? – spytał generał Kosa.

– Trochę. Jak ruszam, boli.

– Co w dole?

– Metrowe mury z betonu, za nimi schowki z przykrywkami, ale już puste. Czekali na nas, zerwali trotylem stropy i wyszli innym wyjściem.

– Wiem. Co więcej? – Generał zmarszczył brwi.

– Był napis, że śmierć niewidzialna – dodał Gustlik. – Przykrywki pierońsko ciężkie, jakby z ołowiu.

– A znaki? Szczególnych jakichś znaków nie pamiętacie? – pytał dowódca, coraz bardziej zdenerwowany.

– Były na brezentach. Takie jakby koła – przypomniał sobie Janek.

– Takie – pokazał Tomasz, występując do przodu i wyciągając z plecaka zwiniętą płachtę.

Szarik wyszczerzył zęby i potraktowawszy brezent jako niebezpiecznego przeciwnika, zaatakował bez ostrzegawczego warknięcia, wściekle szarpnąwszy rozpruł narożnik.

– Co on? – użalił się Czereśniak.

– Puść! Spokój! – rozkazał Kos.

– Weszli do tego budynku, co reszta – zameldował Kalita, cały czas obserwujący folwark.

– Cholera! – zaklął generał, lecz zaraz opanował się i przemówił niespodzianie uroczyście: – Słuchajcie! Zadanie jest znacznie ważniejsze, niż mogłem przypuszczać. Ten ładunek to materiał do produkcji bomb tysiąc razy silniejszych niż wypełnione trotylem.

– Tysiąc razy? Znaczy, że taki granat jak ten... – Gustlik z niedowierzaniem ważył w ręku obronną „efkę”.

– Jak salwa brygady ciężkiej artylerii – dopowiedział spiesznie generał. – Zatrzymacie ich tutaj, a ja natychmiast ściągnę posiłki. Wywołuj sztab Frontu! – zawołał w stronę swego radiotelegrafisty na łaziku.

Na folwarku ryknęły naraz dwa albo trzy ciężkie silniki.

– Co to za wozy? – spytał generał.

– Nie wiem – odrzekł Kos i poczuł, jak krew uderza do skroni, jak lodowacieją końce palców – tam żadnych przedtem nie było.

Ściany obory sypnęły białym kurzem, wybrzuszyły się, pękły i runęły.

Dach osiadł na krokwiach. Wszyscy umilkli, obrócili się i patrzyli zdumieni.

– Diabli nadali! – zaklął z goryczą Kalita, wskazując w dół. – Nie zatrzymamy.

Spod słomianego pokrycia wypełzały czołgi. Chwilę lazły niezgrabnie przez gruz, przewalając się z gąsienicy na gąsienicę, brały na pancerz desant.

Potem warknęły ostrzej, jakby dopiero teraz zbudzone, i nabierając pędu wyszły na drogę. Węszyły długimi lufami kierunek i jak trzy okręty w szyku torowym poczęły sunąć w stronę morza.

– Pantery zachowali – szepnął Gustlik. – Mioł nosa sakramencki Wichura, coby się za mur podziwać...

W dole zbocza odważnie zastukał ułański erkaem, przegonił piechotę desantu na prawe burty. Czołowy wóz pospiesznie obrócił wieżę, wypluł pocisk w kierunku błysku. Zawyło rozdarte powietrze, kilkadziesiąt metrów niżej na zboczu eksplodował ciężki granat, sypnęło piachem. Padli na ziemię z głowami w trawie, czekali, aż przefurkocą odłamki.

– Kalita – rozkazał generał – odskok na leśną drogę. W polu niczego nie zwojujecie, a tam ostrzelać z zasadzek, obrzucić granatami. Cenna każda sekunda opóźnienia.

– Tak jest.

– A wy – zwrócił się do czołgistów – ze mną.

Pobiegli w stronę ukrytego łazika, ruszyli skacząc po wybojach, by co prędzej skryć się za garbem pagórka przed lufami panter, które polami szły na przełaj w szyku kątem wstecz. Równo dudniąc silnikami niosły desant piechoty i ten cholerny supertrotyl, czy jak go zwać, o którym mówił generał.

Przez warkot przebił się rześki, czysty dźwięk kawaleryjskiej trąbki. Na ten sygnał z jaru, z zagajników, spod jaśniejącego na polu stogu jak spłoszone kuropatwy poderwali się jeźdźcy, galopowali pochyleni nad końskimi karkami.

Z pancerzy czołgów poszło na boki parę serii z pistoletów maszynowych, ale niemieckie załogi nie raczyły psuć armatnich pocisków na wycofującego się przeciwnika.

Coraz cichszy i dalszy był sygnał trąbki, zgasł, kiedy Tomasz skończył zwijać zabrany z podziemi brezent. Po samochodzie nie było ani śladu, ale rozejrzawszy się wokoło, zobaczył ułana od erkaemu, wskakującego na gniadego wałacha.

– Nie zostawisz.

– Siadaj – zgodził się tamten, wyrzucając lewą nogę ze strzemienia.

Z miejsca ruszyli w skok. Koń pragnąc dognać oddział galopował po samym garbie, po cięciwie łuku. Czołgi podeszły z prawej na jakieś trzysta metrów, forsowały rów przy trakcie. Kiedy wpełzły na krzaczaste zbocze, błysnęły drobnymi ognikami wystrzałów. Utłuką konia, pomyślał Tomasz, ale rozchybotane pancerze ocaliły gniadego i ich obu – serie poszły górą.

Zamigotały po bokach białe pnie brzóz, zgęstniały, i prawie równocześnie z resztą szwadronu wpadli na leśną drogę. Z głuchym tętentem, w smudze ostrego zapachu przepoconej sierści, ściśnięty wysokimi ścianami pni niczym górska rzeka wezbrana deszczem, galopował szwadron. Patrzącemu z boku mogłoby się zdawać, że uciekają, że nic ich nie może powstrzymać, lecz jednak na okrzyk wachmistrza i machnięcie szablą ostatnich paru jeźdźców ściągnęło wodze. Zostawszy w tyle zeskoczyli na ziemię. Dwu biegiem odprowadziło konie w głąb lasu, reszta zniknęła w cieniach za drzewami.

Ledwo oddalił się łoskot kopyt, usłyszeli nadjeżdżające czołgi i zaraz potem zobaczyli je z bliska. Spoza pni cisnęli granaty i otworzyli ogień.

Czołg odpowiedział serią z kaemu, toczył się jeszcze naprzód, ale po pierwszych wybuchach stanął, cofnął się i wtenczas drugi dwukrotnie rąbnął z działa przed siebie.

Nim opadła ziemia wyrwana w górę trotylem, pierwszy dodał gazu, rozpędzał się, omiatając drogę seriami. Pantery nabrały tempa, lecz teraz jechały ostrożniej i na wszelki wypadek co pewien czas szyły smugowymi seriami na boki przez las.

Kiedy wachmistrz podawał komendę i wskazał szablą, kto ma zostać w zasadzce, erkaemista wiozący Tomasza też ściągnął cugle. Czereśniak zaklął w duchu i rąbnął gniadego piętami w boki. Wałach targany sprzecznymi bodźcami skoczył do przodu, paręset metrów gnał na końcu szwadronu.

Ciężko mu było wytrzymać tempo pod podwójnym ciężarem, potknął się nagle uderzywszy kopytem w korzenie i Tomasz, nim zdążył pojąć, co się dzieje, leżał wśród paproci.

Sprawdziwszy, że ręce i nogi ma całe, rad, że w locie nie zaczepił o żaden pień, zerwał się i pobiegł między sosny, żeby zejść czołgom z drogi. Po kilku krokach przystanął jednak i zawrócił. Przypomniało mu się, jak generał mówił, że cenna każda sekunda czołgowej zwłoki.

Oparł karabin o dębowy pieniek, obok położył plecak i rozpiąwszy mundur pod szyją wziął się do pracy. Kiedy pierwsze smugowe pociski rudymi kreskami przeszły mu nad głową, był już przy trzeciej sośnie i pilnie rąbał swą zdobyczną siekierką. Raz poziomo, raz ukośnie z góry i przy następnym uderzeniu odskakiwał kęs drewna.

Warkot rósł, dotaczał się już całkiem blisko. Tomasz zerknął na dwa wcześniej podcięte drzewa, wyjrzał na drogę.

Zdecydowany, że pora, splunął w garść, stanął w szerokim rozkroku i począł rąbać z całej siły. Teraz wystarczyło już tylko cztery, pięć solidnych uderzeń, by pień stęknął głucho, drgnął przestraszony śmiercią i począł pochylać się, nabierać rozpędu. Zakreśliwszy szeroki łuk koroną po niebie, sosna padała z hukiem podobnym do pęknięcia granatu.

Kropili Niemcy coraz gęstszymi seriami, kule rwały darń, zawadziły nawet o plecak, ale Tomasza już tu nie było. Zostały tylko jego rzeczy i siekierka starannie wbita w biały, wilgotny od soków pień.

Przed zawałem z sosen musiały się czołgi zatrzymać. Desant zeskoczył, poszedł ku przodowi i na boki, by ubezpieczyć forsowanie.

Rozpędziła się pierwsza pantera, rąbnęła w pień, usiłując go złamać lub zepchnąć. Odgięła się sośnina jak łuk, ale nie puściła. Musieli ją zaczepić linami i odholować na bok, potem tak samo drugą i trzecią. Ryczały wozy wśród odłamanych konarów, pełzły między nimi na zredukowanym biegu, przedzierały się na drugą stronę zawału.

Dwa pierwsze, bucząc sygnałami, zwoływały już desant, a trzeci się jeszcze nie wygramolił. Piechurzy biegli, wskakiwali, klękali za wieżami.

Dwu spóźnionych doganiało ostatni wóz. Chwycili wysoki, podcięty dołem tył pancerza, usiłując się wspiąć na górę.

Spomiędzy suchych zeszłorocznych liści rozłożystego dębu padły dwa pojedyncze strzały. Dwa nieruchome pagórki zostały na drodze, przekreślonej głębokimi śladami gąsienic.

Po pniu zlazł Tomasz, starannie ułożył siekierkę w plecaku i zarzuciwszy swój ładunek na ramiona ruszył skrajem, w cieniu lasu, równolegle do czołgowych śladów.

Łazik rozkraczył się pośrodku leśnej drogi. Błyskawicznie wstawili podnośnik, dźwignęli metalowe pudło. Gustlik zdjął i lokował z tyłu nawalone koło. Kierowca wrzucił na śruby nowe, dociągał kluczem nakrętkę, a Janek z boku osadzał palcami następną. Pracowali w ciszy – tylko oddechy, czasem szczęk metalu.

Generał ze słuchawką przy uchu kończył radiową rozmowę:

– „Łastoczka”, charaszo poniali. Koordinaty tri dwa – czetyri nol, odin wosiem – dwa odni. Cel rakietami pokażem.

– Gotowe – zameldował kierowca równocześnie z ostatnim obrotem klucza.

Wskoczyli do wozu, ruszyli po wybojach. Z tyłu za nimi kotłowało się od dłuższego czasu, a teraz pocisk armatni przegwizdał górą i eksplodował w przedzie na ścianie lasu.

– Dobrze ułani opóźniają – pochwalił generał, obracając się do czołgistów na tylnym siedzeniu. – Ja teraz w bok, a wasz „Rudy” niedaleko.

Choć jednego rozgryźcie.

– Tak jest.

Zeskoczyli w biegu. Łazik skręcił między drzewa, a oni szybkim krokiem ruszyli w stronę szosy, poprzedzani przez Szarika, który wziął na siebie rolę czołowego ubezpieczenia.

– Źle bić od przodka – rzucił Gustlik.

– W gąsienicę, byle zatrzymać.

Warkot niemieckich czołgów szybko narastał.

– Bliżej trzeba podpuszczać.

– Z daleka i tak nie zdążymy. – Kos się obejrzał. – Biegiem.

Kłusowali chwilę w milczeniu. Szosa prześwitywała między pniakami coraz bliżej, ale i Niemcy byli niedaleko. W szarówce przedświtu wybiegli spomiędzy drzew i rozejrzeli się zawiedzeni – na starym miejscu nie było „Rudego”.

– Kaj oni są?

Pierwszy wypatrzył czy raczej wywęszył Szarik i mordą pokazał kierunek.

– Jest – dostrzegł Janek. – Naprawili i wjechali na górkę, żeby większy ostrzał.

Rzucili się biegiem w tamtym kierunku, ale już po chwili zrozumieli, że nie zdążą.

– Przepuszczą, zaspane pierony. Nie rozpoznają od razu, że to pantery... – sapał Gustlik.

– Stój. Ja ich obudzę – rzucił Janek i przeskoczywszy za ziemny przepust przyległ w rowie, zmierzył z automatu.

– Hałasują, ale nie widać nikogo – stwierdził Grigorij, wyglądając z wieży i opuściwszy się z powrotem do wnętrza przebił czerwienną damę leżącą na zamku działa.

– As nie zwierzę, wszystko bierze.

Niczym echo klapnięcia karty nierównym gradem zadzwoniły kule na pancerzu.

– Niemcy? – Wichura zgasił lampkę i podniósł rękę, by zgarnąć talię.

– Tuk, tuk, tuk – dziobnęły w stal trzy dalsze pociski.

– Przecież nie Francuzi – odburknął Saakaszwili. – Wóz do boju!

Zatrzasnął właz, przypadł do celownika i zobaczył, że z rowu przy szosie idzie długa seria w las, skąd oczekiwali przeciwnika. Zrozumiał, że ktoś mu podpowiada, wskazuje cel.

– Odłamkowym... Nie, czekaj! Przeciwpancernym ładuj – dostrzegł cienie czołgów i bardziej odgadł, niż zobaczył, że to niemieckie.

Janek i Gustlik patrzyli na nie z przydrożnego rowu, wciskając twarze w trawę, bo fizylierzy na oślep ostrzeliwali szosę i serie niosły się nisko nad asfaltem. Pierwszy wóz wyszedł z lasu, zadzierając nos wraz z lufą na podjeździe, człapnął gąsienicami o szosę.

– Już! – nie wytrzymał Kos. – Rany gorzkie, już!

W tej chwili błysnęła armata „Rudego”, czerwona smuga dosięgła, boku pantery, zerwała fartuch i tuż przed kołem napędowym rozszarpała traki.

– Dobry. Poprawiaj! – krzyczał Kos, jakby go mogli usłyszeć.

Drugi pocisk uderzył prawie w to samo miejsce, ale już wyjechały następne czołgi, obróciły wieże i wychylone zza ostatnich drzew prawie jednocześnie dały ognia.

Trafiona pantera dymiła gęsto i nagle zaświeciła płomieniem. Korzystając z tego, tamte raz jeszcze dały salwę, posiały seriami i ruszyły na szosę pod osłoną dymu.

– Wal, Grześ, na co czekasz? – w głosie Kosa brzmiała szczera rozpacz.

„Rudy” milczał. Niemcy zniknęli za dymem, więc nasi poderwali się obaj do biegu.

– Niżej głowa – przyginał Gustlik Janka.

Świstały jeszcze kule posyłane za siebie przed fizylierów desantu, lecz już coraz rzadsze.

Dobiegli. Kos zabębnił kolbą po czołowym pancerzu. Odskoczył właz mechanika. Zobaczył pod nim twarz Saakaszwilego umazaną krwią na rozciętym policzku.

– Miejsce! – krzyknął wciskając się do środka. – Odwaga się wam zacięła?


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю