355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 38)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 38 (всего у книги 58 страниц)

Potem ból i hałas bitwy wróciły z oddali. Uchyliwszy oczy zobaczył nad sobą wąsy Grigorija i zasępiony nos Gustlika. Pojął, że jeszcze nie pora na odpoczynek.

– Długo? – zapytał.

– Może minutę – odrzekł Saakaszwili.

– Niesie jak zerwana koliba na pochylni, a jeszcze śluza widać – dodał Jeleń wsparty na długim rudlu. – Na lewy czy na prawy brzeg sterować? – pytał, przywykłszy już, że rozkaz do Kosa należy.

Janek siadł i chwilę patrzył na gładkie nasypy, między którymi z szybkością galopującego konia niosła ich wysoka woda. Z pomocą Grigorija dźwignął się na nogi. Po obu stronach były łąki ciemnozielone, znaczone jaskrawymi, żółtymi łatami.

– W kaczeńcach się nie schowamy. Steruj prosto. W Ritzen największa szansa do swoich trafić.

Pod sterówką na mokrym pokładzie leżał Kugel. Usłyszawszy nazwę miasta obergefrajter zwrócił w stronę sierżanta smutną twarz i powiedział:

– Niks Ritzen. Ritzen kaputt...

Obramowany kanałami plac w centrum Ritzen pokryła żółta spieniona woda. Fale wylewały się przez nabrzeże, wtargnęły do piwnic i na partery domów. Stłumiły grzechot, zgasiły ogień. Ostatni umilkł karabin maszynowy, obok którego nocą schodził po linie Czereśniak, strzelający od świtu serię za serią.

Z szumem i pluskiem mieszały się przekleństwa i komendy. Woda wyłamywała drzwi, spychała worki, waliła oknami na zewnątrz porywając sprzęty i broń, obalając ludzi.

Na stanowiskach niemieckich dział szybkostrzelnych wybuchła panika, ale dowódca baterii szybko ją opanował. Kanonierzy wypchnęli armaty z okopów na trawnik, żeby wyżej, zajęli stanowiska. Woda sięgała po osie, część pocisków zamokła, ale mieli zapas na samochodach. Zanurzeni po kolana przerzucali je górą na rękach.

Coraz bliższe było „huraaa” i ostrzejszy jazgot automatów. Obserwator ulokowany na piętrze przebiegł do okna od strony placu i zawołał:

– Die Polen!

– Achtung! – Oficer stojący na siedzeniu łazika podniósł rękę ku górze wyczekał, póki tyraliera nie wybiegła z ulic na skraj placu, i podał komendę: – Feuer frei!

Sztyleciki ognia trysnęły z pochylonych poziomo luf. Działa, jak psy na łańcuchach, poczęły się szarpać w gwałtownych odrzutach i ta niespodziana ulewa pocisków stłumiła krzyk piechoty. Trzasnęły serie z pistoletów maszynowych, ale ledwie je słychać było przez zwycięski łomot pelotek.

Z prawej, za linią rosnących na placu drzew i za kanałem zjawili się na piętrach niemieccy piechurzy, z okien zaczęła bić broń maszynowa.

W tej właśnie chwili, gdy zdawać się mogło, że natarcie utknęło, że rozpadnie się na mozolne walki grup szturmowych o pojedyncze budynki, po przeciwległej stronie trójkątnego placu wysunął się zza domów dziób barki rzecznej niesionej prądem. Nikt na nią w pierwszej chwili nie wrócił uwagi, lecz oto nagle stare drewniane pudło zagrzmiało jak krążownik. Zza burty pruły dwa opętane karabiny maszynowe. Na dziobie błyskało raz po raz i ciężkie głowice poczęły wybuchać między stanowiskami dział.

Piechurzy zaczajeni w domach, ukryci za murami, mogli załogę barki wystrzelać w ciągu minuty – deski nie broniły jej od kul – lecz nie wytrzymali drugiego zaskoczenia. Przed chwilą musieli opuścić starannie przygotowane fortyfikacje w piwnicach i ledwie w mokrych mundurach zajęli nowe stanowiska, ledwie oddali pierwsze strzały, zaatakowano ich niespodziewanej strony. Ktoś wrzasnął o okrążeniu, ktoś, cisnąwszy roń, zadudnił buciorami po schodach i za nim ruszyli inni.

Działon jednej z pelotek obrócił lufę w stronę nowego celu, lecz nim zdążył dać ognia, zapłonął tuż obok stojący samochód.

Przygłuszone na chwilę, zerwało się znowu „huraaa!” nacierających piechurów.

Barka, grzmiąc wystrzałami coraz bliżej, spływała z prądem, lecz nagle z okna za kanałem ktoś cisnął granat. Huknął wybuch, na rufie zapalił się pokład i dym powalił gęstymi kłębami.

– Nie ugasi! – krzyknął Gustlik odpalający kolejny pocisk.

– Skaczemy – rozkazał Kos.

Nie bardzo wiedząc, gdzie jeszcze kanał, a gdzie już płycizna, skakali burty, celując, żeby bliżej drzew.

– W zadek piecze, w butach mokro, to jest ale uciecha – klął Jeleń odpalając ostatnią głowicę.

– Za mną!

Wydawszy rozkaz Janek pobiegł pierwszy, skoczył przez okno do celnego domu. Za nim Grigorij, potem Kugel z plecakiem i na końcu Gustlik, który go pilnował. Zniknęli w samą porę, bo garście kul tyraliery szły coraz gęściej, tłukły o stalowe osłony i lufy niknących kolejno dział.

Płonąca barka spłynęła poza domy. Przez chwilę wśród opuszczonych dział i samochodów tylko woda pluskała. Potem, terkocąc z automatów do okien, wpadli nasi piechurzy, a na ich czele chorąży żandarmerii diegtiarowem w garści i Tomasz.

Z wnętrza domu, brodząc po kolana w wodzie, wychodzili artylerzyści z uniesionymi nad głową rękami.

– Znajomi. To ci, co mnie nocą podwieźli – wyjaśniał Czereśniak i głośno liczył: – Osiem... dwanaście... piętnaście... dziewiętnaście...

– Jaki też kluk zatracony nom tych jeńców rachuje? – zagrzmiał z głębi sieni groźny bas.

Za ostatnim Niemcem pojawiła się lufa emge, niesionego jak karabin w jednym ręku, i brudna, zmęczona twarz Ślązaka.

– Tomek! – Jeleń otworzył szeroko ramiona, ale zawahał się i zamiast chwycić go w objęcia zaczął wyjaśniać: – Twój worek na obergefrajtrze Kuglu przyjechał, ale harmonię potrzaskało, choć w bunkrze była. Nie frasuj się, cała barka zapalili, wszystko nam przepadło...

– Eee, nic to – powiedział Tomasz i choć żal mu było, postąpił pół kroku naprzód.

Jednocześnie chwycili się obaj za bary, jakby mieli zamiar powalić się na ziemię albo zadusić jeden drugiego.

Grigorij z twarzą wysmarowaną błotem i krwią zsunął hełmofon z czoła.

Janek z oczyma szeroko podmalowanymi śliwkowym fioletem oparł się o framugę. Patrzyli z uśmiechem na to powitanie, ale zaraz nadbiegli Szawełłowie, młody i stary, a z nimi zadyszany Czernousow, zaczęło się obejmowanie, potrącanie, i okrzyki, z których nie sposób było czegokolwiek zrozumieć.

Obok przebiegały kolumienki piechurów rozwijających natarcie dalej, za miasto. Taplała się przez wodę kompania moździerzy, niosąc w jukach rury i podstawy swoich osiemdziesiątekdwójek.

Woda już poczynała spływać, opadała, sięgała ledwie do pół łydki.

Nadszedł dowódca pułku z paroma oficerami sztabu, z łącznikami i radzikami dźwigającymi radiostacje na plecach. Przystanął obok naszych i nim zdążyli zameldować, spytał:

– Kto pierwszy był w mieście?

Czernousow i Tomasz spojrzeli po sobie i prawie równocześnie wskazali na stojącego opodal chorążego żandarmerii, który ochlapany błotem, z brunatną plamą smaru na rękawie, ż rozerwaną o druty cholewą buta nie bardzo był podobny do siebie.

– Mładszy lejtienant pierwyj – rzekł starszyna. – Chciałem ja polski medal dostać, ale on nogi ma zdrowsze.

– Chorąży dwa razy piechotę podrywał – dodał Czereśniak.

Pułkownik bez słowa wyjął z kieszeni medal „Zasłużonym na Polu Chwały”, przypiął wyprężonemu oficerowi do piersi.

– Ku chwale ojczyzny.

– Po papier zgłosisz się jutro do szefa sztabu... A wy kto? – zwróci się do czołgistów.

Kos wystąpił pół kroku i zameldował:

– Obywatelu pułkowniku, załoga czołgu, „Rudy”.

– Hydraulicy?

– Nie rozumiem.

– Wy odkręcaliście kurek. Dziękuję i zapamiętam – kolejno począł ściskać dłonie wszystkim trzem.

Trzymał jeszcze w swym ręku Gustlikową łapę, gdy z tyłu do Janka podkradła się Marusia i dłońmi zasłoniła mu oczy.

– To ty! – zgadł chłopak i z tonu było wiadomo, o kim myśli.

– Ja – popiskując z uciechy rzuciła mu się na szyję.

Pułkownik, słysząc dźwięk żołnierzowi nieprzystojny, obrócił zagniewaną twarz, ale zamiast przygany rzekł tylko:

– Załoga!

Stanęli wszyscy na baczność. Ogoniok z ręką na szyi Kosa. Niecierpliwie warczał Szarik, który nie wiedział, czy ma prawo już rzucić torbę sanitarną i witać, czy powinien siedzieć na baczność, i to z ogonem w chłodnej wodzie.

– Zostańcie w tym domu, wymyjcie się i wysuszcie. Tu was znajdzie armijny gospodarz pancernych. Z rubieży Ritzen będzie wprowadzał do walki szybką grupę.

– Nasz generał? – spytał Gustlik.

– Wasz. A jeńców moi piechurzy zabiorą.

– Bez tego jednego. – Kos wskazał na Kugla.

– Czemu to? – Dowódca pułku zmarszczył brwi.

– Wiemy już, kto taki. Komendantowi miasta się przyda, żeby tu porządek robić.

– Dobra – kiwnął głową piechur, zasalutował i odszedł w ślad za swym pułkiem.

Dopiero teraz Marusia, przytulona do Kosa, zabrała psu torbę i wilczur począł szaleć w powitalnym tańcu, ochlapując wszystkich błotem i wodą.

– Nie ciesz się, Szarik – powiedział smutno Saakaszwili, przytrzymując kudłate łapy na swej piersi. – „Rudy” spalony. Zostaliśmy bez pancerza nad głową.

– Pozdrawlaju – zwrócił się Czernousow do chorążego.

– Ja też, choć przedwczoraj nie życzyłem wam dobrze – ściskał mu rękę Kos i dodał: – Rzeczywiście, chodźmy się suszyć.

Ruszyli do sieni, przepychając się w drzwiach.

– Z wami lepiej zgubić niż z innymi znaleźć – rzekł żandarm.

– Cóż my? – odpowiedział Czernousow. – Ludzie jak ludzie.

– Panie chorąży – idący na końcu Czereśniak przytrzymał oficera za rękę – ja bym nóż i maść prosił, bo to się potem zapomni.


46. Bicie zegarów

Czas bywa często cenniejszy od chleba i od naboi. Tylko nowicjusz w żołnierskim rzemiośle namyśla się, zwleka i marnotrawi minuty w oczekiwaniu na godzinę odpoczynku. Frontowy wyga potrafi na komendę zasnąć, jak i ruszyć do walki w kilka sekund po obudzeniu. Podczas przerwy w marszu broń nie zwlekając oczyści, guzik przyszyje, pożywi się sucharem z konserwą, wiedząc, że przed nim los niewiadomy, że za chwilę może paść nowy rozkaz. Umiejętność oszczędzania chwil, bardzo przydatna każdemu, kto nie ma ochoty marnować dni swego życia, jest żołnierzowi równie potrzebna jak dobre strzelanie.

Kiedy po zdobyciu Ritzen dowódca pułku kazał załodze „Rudego” czekać na armijnego szefa pancernych, czołgiści razem ze zwiadowcami Czernousowa natychmiast zagospodarowali ceglany dom przy głównym placu. Na parterze urządzili łaźnię i pralnię, na piętrze kwaterę główną w ogromnym, prawie pustym pokoju.

Oknami, dawno już pozbawionymi szyb, a nawet częściowo ram wyrwanych podmuchem bomb lotniczych, wpływało do wnętrza słoneczne ciepło i pośpieszny, falujący gwar dofrontowej arterii. W stronę wyłomu w obronie niemieckiej szły przez miasto bataliony piechoty, jechały dywizjony artylerii, sunęły ciężkie kolumny saperskie i transporty amunicji. Po bezchmurnym niebie, jak na ogromnej błękitnawej tafli holendrowała szerokimi łukami dyżurna para myśliwskich samolotów, połyskująca w słońcu.

Mieszał się zapach kwietniowej zieleni z ostrą wonią benzyny i smarów, a warkot samochodowych silników z chrzęstem kroków i szczękaniem broni.

Słychać było pokrzykiwania i rozmowy, a czasem jak podmuchy wiatru dobiegały, wyrastały i cichły piosenki opowiadające o Kasi, która wyganiała wołki, o rosyjskiej rzece, szerokiej i głębokiej jak Wisła, o Wiśle podobnej do Wołgi i o machorkowym skręcie do podziału na dwóch. Splatały się słowa rosyjskie i polskie tak ściśle, że czasem i odróżnić trudno, kto maszeruje, kto śpiewa. Pożyczali sobie frontowi żołnierze nie tylko machorki i naboi, nie tylko sucharów i granatów, lecz także słów. Nikogo nie dziwiło, jeśli Rosjanin pytał: „która godzina”, czy wolał „napszud do diabła!”, czy też kiedy Polak mówił „bombiożka” lub „kartoszka”. Nikt temu się nie dziwił, bowiem wspólna robota i wspólna walka wspólnego wymaga języka.


 
Rozcwietali jabłoni i gruszy,
a ja spodni uprasować muszę
 

– wyśpiewywał Saakaszwili nie po gruzińsku, nie po rosyjsku i nie po polsku, lecz w języku całkowicie dla wszystkich zrozumiałym.

Stał przy desce okrytej kocem, opartej jednym końcem o parapet, a drugim o przewróconą na bok szafę i owinięty w pasie kraciastą chustką, podobny w tym stroju do Szkota, rzeczywiście prasował spodnie wielkim krawieckim żelazkiem na węgle. Co chwila przerywał, machał nim w powietrzu, żeby rozpłomienić żar, a kiedy wracał do roboty, mocniej buchała siwa para z mokrego drelichu.

Z kłębów pary, tak jak z wody albo ognia, można wróżyć, można w nich przyszłość zobaczyć i czasem tak się wyraźnie ułożą, że widzisz albo czołg, który przyjaźń oznacza, albo las zapowiadający podróż, albo wstążkę z dziewczęcych włosów. Tyle że choć wody przy skrapianiu nie żałował, to dziś nic się pokazać nie chciało. Przeciąg od okna zwiewał parę niszcząc wszelkie szanse na wróżbę. Żeby choć Lidka była, można by o sercowych sprawach pogadać. Głodny głodnego zrozumie. Ale ona gdzieś przy sztabie, na radiostacji generalskiej pracuje. A tam oficerów jak naboi w magazynku pepeszy i co jeden to gładszy, jaśniej od innego świecący...

Prysnął wodą, przypiekł żelazkiem i ostro przejechał po portkach nie bardzo mogąc zrozumieć, co go znowu tak nagle zdenerwowało. Może Czernousow stukający bez przerwy młotkiem, a może Tomasz poświstujący stale tę samą melodię.

Bosonogi szeregowiec Czereśniak przykucnął na podłodze w kącie, obok powieszonej na gwoździu rogatywki rotmistrza i odzyskanego plecaka. Z ponurą miną przytwierdzał guzik igłą podobną do szydła i grubą, podwójnie złożoną nicią długości trzech łokci – każdy ścieg musiał dociągać rozkrzyżowując ramiona, ale za to był pewien, że drugi raz mu nie wypadnie nawlekać.

Szył i jednocześnie rozmyślał, jak to się człowiekowi nie wiedzie. Oto na przykład dobra harmonia przepadła, a marne buty, które w nocy zostawił pod ścianą na tyłach wroga, nie przepadły. Stały sobie w tym samym miejscu przez cały ten czas, co on się przez front przekradał, i nawet kiedy piechota szturmowała, nikt ich nie trącił, nie mówiąc już, żeby granat na kawałki rozerwał. Jakby przepadły, trudno, strata bojowa, i musieliby nowe dać, bo żołnierzowi na bosaka nie przystoi. A jakby nie dali, to on sam u byle jakiego cywila miałby prawo zabrać, wojenne prawo, bo kiedy bitwa, to tak być nie może, żeby cywil, i to w dodatku nieprzyjacielski, tupał całymi podeszwami, a żołnierz gołą piętą błyskał.

Na taborecie, obok, w koszuli z zawiniętymi rękawami siedział Czernousow. Między kolanami trzymał postawione na oparciu krzesło i wdziawszy but na drewnianą nogę niczym na kopyto, przybijał zerwany obcas, rytmicznie waląc młotkiem. Zdjął go wreszcie, obejrzał i wzdychając z ulgą, podał Tomaszowi.

– Pobieda niedaleko, powinien wytrzymać.

Miał nadzieję, że to koniec szewskich reperacji, ale z drugiej strony jego własny zwiadowca', szczupły i drobny chłopak, wysuwał do przodu bosą stopę i już mu podawał następny – zgrabny, z malutkiej nogi bucik z miękką cholewką.

Wot czort! – starszyna wykrzywił twarz, by nie połknąć gwoździ trzymanych w kącie warg. – Skolko u was nog?

Zwiadowca po cichu zliczył, dotykając palcem.

– Dwie – upewniwszy się odrzekł spokojnie i dodał, wskazując bucik:

– Eto Marusi. Ja jej swój pożyczyłem, żeby mogła iść z Jankiem na progułku.

Starszyna uśmiechnął się, a potem groźnie nastroszył wąsy i trącił trzymany przez żołnierza pęczek zreperowanych wcześniej buciorów.

– A eto! Rozmnożylis kak tarakany...

– Co znaczy? – spytał Czereśniak podciągając krótkie cholewy.

– Tarakan? – zdziwił się Saakaszwili i wzruszył ramionami. – Jak to będzie po polsku... Czarny, sześć nóg, szybko biega i bardzo wredny.

– Ja wiem – rozpromienił się Tomasz, gdyż to mu przypomniało partyzancką przeszłość. – W lesie taką zagadkę opowiadali: esesman na koniu.

– Nie, skądże! – oburzył się Grigorij. – Czego stworzenie brzydkim słowem obrażać? Ja zaraz sobie przypomnę, bo to po polsku tak jakoś jak pustynia... Kizył-kum, Kara-kum... Kara-much?

– Luch – sprostował Czereśniak. – Nie much, tylko luch.

Na ścianie za jego plecami niskim głosem odezwał się zegar i Tomasz natychmiast spochmurniał, westchnął, ze złością wrócił do przyszywania guzika. Saakaszwili i Czernousow wymienili porozumiewawcze spojrzenia, zerknęli na ładowniczego i wzięli się z powrotem do roboty.

Zegar bił dalej spokojnie i dostojnie, z dużymi pauzami, w których wygasał metaliczny dźwięk gongu. Cichło właśnie dziewiąte uderzenie, kiedy za nie domkniętymi drzwiami usłyszeli wołanie Jelenia:

– Daroga, sojuszniki!

Wszyscy z zainteresowaniem spojrzeli w tę stronę. Chwilę nikt nie wchodził, potem szczęknęła klamka i u futryny pojawiła się noga. Gustlik miał widać obie ręce zajęte, bo końcem buta zaczepiał i odciągał drzwi. Stanął w nich wreszcie rozpromieniony, z włosem rozwianym przez wiatr, czołem lśniącym od potu i czekał oparty o framugę, pragnąc dać wszystkim okazję do podziwiania przytaszczonego łupu.

Brązowe liście winnej łozy większe od męskiej dłoni i pracowicie w drewnie wycięte wiły mu się pod brodą, sterczały na boki koło pasa. Wśród gałęzi i wspomnianych wyżej liści lśniły mosiężne cyfry rzymskie i wskazówki, a nieco wyżej duże klapki osłaniały dziuplę, z której lada moment mogły wyskoczyć wesolutkie kukułki i zawiadomić, która godzina. Wieńczyła to wszystko ozdobna deska, będąca skrzyżowaniem stolnicy z tarczą, na której brakowało tylko herbu przyszłego właściciela.

Nikt nie rzekł ani słowa, więc Jeleń przekonany, że tamtych zamurowało z zachwytu, sam postanowił złożyć konieczne wyjaśnienia.

– Muzykantów w tym Ritzen nie było. Przejrzołech, Tomiczku, pięćdziesiąt domów abo więcej, byłęm w dziesięciu sklepach i nikaj nic. Ale mioł żech dobra idea: podziwejcie się, chłopcy, na ten zegar... Z muzyką jest!

Z kukaniem i z muzyką...

Czereśniak wstał, rzucił na plecak mundur i szydło, nie dbając, że się nici poplączą, lecz zamiast ruszyć z wyciągniętymi rękami po dar, pokręcił tylko głową i wsparłszy łokcie o parapet, zaczął wyglądać przez okno.

Jeleń postąpił naprzód. Trzasnęły drzwi za jego plecami.

– Co ślipisz jak na trumna? – warknął w stronę Saakaszwilego. – Zegara żeś nie widzioł?

– Pomysł, Gustliczku, dobry – odpowiedział Grześ i postawiwszy żelazko na kocu, podszedł do przyjaciela. – Tyle że mało oryginalny.

– Jaki?

Nim Gruzin zdążył odpowiedzieć, rozległo się głębokie, potrójne uderzenie i popłynęła kurantowa melodia straussowskiego walca. Trzymając jeszcze w obu rękach przyniesiony czasomierz, Gustlik podniósł oczy i zobaczył rozwieszone na hakach i gwoździach zegary: z wahadłami, z gongami, z prętami, z dzwoneczkami i kurantami; owalne i okrągłe, z rzymskimi i arabskimi cyframi. Wszystkie tykały, cykały, wachlowały się wahadłami, a każdy wskazywał inny czas.

– Ten przyniósł starszyna gwardii Czernousow. – Grigorij pokazywał i objaśniał tonem przewodnika po muzeum. – Te sześć jego zwiadowcy, a tamten u góry – ja. Nikt harmonii nie znalazł i dlatego wszyscy...

Jeszcze nie skończył się walc, gdy spod brody Gustlika, zgrzytając skrzydłami, wyskoczył drewniany ptak i krzyknął na cały głos:

– Kuku!

– Weź. Bier to, bo ciepnę! – rozzłościł się Jeleń.

– Kuku – wrzasnął przeraźliwie drugi.

Saakaszwili chwycił dzikie kukułki, powiesił na gwoździu i chciał zatrzymać, ale tylko podciągnął wysoko tarczę na wahadle, w związku z czym machina wyrwała mu się z rąk i w sprinterskim tempie pogalopowała przed siebie, cykając i kukając jak oszalała.

W tej właśnie, może nie najlepiej dobranej chwili pojawił się w drzwiach cywil z czerwoną opaską na ręku, zastukał we framugę.

– Obergefreiter Kugel – zameldował, przykładając dłoń do filcowego kapelusza – zastępca komendant goroda do ludności cywilnej.

Trzepnąwszy otwartą dłonią po drewnianym cyferblacie, Jeleń przepłoszył kukułki i wobec Niemca przybrał minę spokojną, godną żołnierza armii zwyciężającej w wojnie.

– Wiązuj – zezwolił przybyłemu. – Co z różami?

– Róże? – Niemiec zrobił smutny gest, a potem odrobinę się uśmiechnął. – Bez kwitnie obok cegielnia, bo tam góra i woda nie doszła.

Ale trochę ludzi jest. Starzec, dziecko, kobieta.

– Staraj się o nich – powtórnie przyzwolił Ślązak. – Ino kabli nie gryź, bo drugi raz ci to nie przejdzie – podsunął mu pięść pod nos.

– Dobrze – wyraził zgodę Kugel. – Teraz tylko trzeba łączyć kabel, naprawiać, reperować. Ratusz już się sprząta, zaraz zegar na wieży zacznie chodzić...

– Z tym możesz się nie spieszyć – mruknął Jeleń.

– Ja mam wdzięczność – rzekł Niemiec. – Kazałem przynieść pamiątka, a potem coś powiem.

Odsunął się na bok, dał znak swoim pomocnikom, którzy na pasach przerzuconych przez szyję, jak przystało fachowym tragarzom, wnieśli duży podłużny przedmiot, owinięty w prześcieradło.

– Trumna czy szafa? – spytał Jeleń.

– Szafa – radośnie uśmiechnął się były obergefrajter, pomagając ustawić pionowo mebel w kącie pokoju. – A w środku...

– Sznaps – podpowiedział Gustlik.

– Kein Schnaps. – Kugel uchylił prześcieradła i skrycie majstrował pod nim chwilę. – Żeby czas dobrze mijał – dodał zagadkowo.

Potem jednym ruchem, niczym podczas odsłonięcia pomnika, zsunął materiał z mahoniowego meblowego zegara, który zgrzytnąwszy wesoło zaczął cykać tak głośno, jakby artylerzystę chciał ze snu obudzić.

Tego już było za wiele nawet dla spokojnego Jelenia. Nie mogąc się opanować przesunął pistolet maszynowy z pleców na piersi, podszedł blisko do gościa i szepnął z wściekłością:

– Spieprzaj.

– Ich verstehe nicht – zmarszczył brwi Kugel, a potem spytał pocierając o siebie poduszeczkami palców. – Do zupa? Soli też?

– Ciąg, a gibko! – wrzasnął na cały głos Gustlik podnosząc rękę, ale urwał w pół gestu i zastygł w postawie na baczność.

Do pokoju wszedł generał w ciemnym czołgowym kombinezonie, zmęczonym ruchem zsunął hełmofon z głowy, odsłaniając czoło prawie białe w porównaniu z zakurzoną i opaloną twarzą.

Między oficerami sztabu i fizylierami osłony wyśliznął się z izby Kugel i jego dwaj tragarze, czując, że nic tu po nich.

Dwie czy trzy sekundy trwało niezręczne milczenie, gdyż Czernousow czekał, że Polacy sami złożą raport swemu dowódcy, a potem, kiedy poważnie i spokojnie zaczął bić szafkowy zegar, prezent obergefrajtra, obaj jednocześnie z Jeleniem zdecydowali się meldować:

– Towariszcz generał...

– Obywatelu generale – nałożyły się na siebie głosy, ale zwyciężył potężny bas Ślązaka – melduję radziecką grupę zwiadowczą i załogę czołgu „Rudy” podczas...

Gustlik urwał, szukając odpowiedniego sformułowania. Korzystając z tej pauzy odezwał się niespodzianie Saakaszwili i smutnym, cichym głosem powiedział, wszelkim regulaminom na przekór:

– „Rudego” nie ma... Zostaliśmy bez pancerza nad głową.

– Wiem – odrzekł spokojnie generał i wskazując na dym, który walił z koca pod rozpalonym żelazkiem, dodał: – Za chwilę zostaniesz również bez spodni pod siedzeniem.

Gruzin chwycił żelazko, plusnął wodą z menażki na tlący się koc.

– Stracili my wóz. To było tak... – Zaczął opowiadać Gustlik, lecz usłyszawszy za sobą cienkie, srebrne dźwięki pozytywki, wygrywającej menueta, stracił wątek.

– Wiem – wyręczył go generał. – W najtrudniejszej sytuacji spotkaliście kapitana Abwehry, który wskazał, którędy trzeba jechać, żeby ominąć śmierć. Ten sam kapitan w dwie godziny później zameldował nam o wszystkim przez radio.

Pierona... – mruknął Jeleń i opanowawszy zdziwienie, dodał:

– Tak jest, obywatelu generale.

– Gdzie dowódca czołgu?

Czernousow zrobił pół kroku przed siebie i zameldował:

– Z Marusią. Oni na miasto poszli szukać harmonii.

– Harmonią między nimi od dawna...

– Oni dla szeregowca Czereśniaka – wyjaśnił Gustlik – bo ta stara, co od Wichury była, to już jej nie ma.

– Przypomnijcie sierżantowi Kosowi, że dotąd raportu nie złożył.

– Jakiego zaś?

– Na piśmie. Będzie wiedział. Mówiliśmy na ten temat jeszcze przed Odrą, kiedy go do mnie kontrwywiad odesłał...

Umilkł na moment i teraz znacznie wyraźniej słychać było głośne cykanie prezentu od obergefrajtra Kugla oraz, co gorsza, zwariowany galop Gustlikowego czasomierza, wystrzeliwującego sekundy w tempie karabinu maszynowego. Generał jednak jakby nie usłyszał, czy raczej nie zauważył, zajęty swymi myślami.

Mechanik – zwrócił się do najstarszego stopniem z czołgistów, a Saakaszwili, odstawiwszy powtórnie żelazko, wyprężył się na baczność – o godzinie czternastej wprowadzam pancerną grupę szybką z rubieży pięć kilometrów na zachód od Ritzen. O jedenastej piętnaście chcę zastać załogę w komplecie.

Zegar z wahadłem, skróconym niechcący przez Grzesia, dopędził właśnie jedenastą i tuż nad głową dowódcy, spomiędzy rzeźbionych liści winorośli, kukułki poczęły wyskakiwać na przemian i wrzeszczały ochryple. Generał zdumiony spojrzał na zegarek.

– Bzdura. Będziecie musieli podregulować... – urwał, gdyż obróciwszy głowę zobaczył ścianę zawieszoną zegarami. – Cóż to ma znaczyć? Szaber?

Po raz ostatni krzyknął drewniany ptak, schował się i cisza zaległa w pokoju. Przerwał ją Tomasz swoim silnym, spokojnym głosem: Przecież nie złote i takie duże, że zabrać nie da rady. Do niewoli wzięte, obywatelu generale.

– Do niewoli, powiadasz? – zamyślił się dowódca. – Czas ukradziony przez wojnę oddają... No dobra – machnął ręką. – Będę tu kwadrans po jedenastej – przypomniał wychodząc.

Czołgiści jeszcze stali na baczność, żegnając oficerów sztabu wojsk pancernych armii, kiedy spoza framugi wyjrzał ostrożnie Kugel.

– Herr Unteroffizier – nieśmiało zwrócił się do Jelenia.

– Podsłuchujesz?

– Nie.

– Co chcesz?

– Coś powiem.

– O zegarze?

– Nie. W cegielni schowany jeden Niemiec. On uciekł z Munitionsfabrik Konzentrazionslager in Kreuzburg...

– Słuchajcie! – zawołał Saakaszwili, który do tej chwili w zadumie marszczył brwi. – Coś wam powiem...

– Dobra – przerwał mu Jeleń i zwrócił się do obergefrajtra: – Niech się nie boi. Daj mu jeść i jakieś odzienie – klepiąc Kugla po ramieniu, wypychał go lekko, gdyż ciekaw był, co Grześ ma do powiedzenia, a jednocześnie widział początki pożaru:

– Słuchajcie! Pułkownik powiedział: pancerna grupa szybka. To znaczy, że czołg dadzą...

– Pali się – pokazał Gustlik na żelazko, spod którego dymiło już potężnie.

– Niech tam, deska gruba – machnął ręką Gruzin.

Chwyciwszy w prawą rękę szablę, a w lewą swe nie doprasowane spodnie, zaczął powiewać nimi jak sztandarem i podśpiewując sunął w tanecznych ruchach przez pokój.

– Gamardźwieba! Pobieda! Zwycięstwo! – wykrzykiwał we wszystkich znanych sobie językach.

– Pojedziemy na pancerzu jako desant – pokręcił głową Tomasz.

Słowa Czereśniaka zasmuciły Grigorija. Przerwał taniec, przestał wznosić okrzyki. Zgasił wodą pożar deski do prasowania. Na mokrym drewnie postawił żelazko i skacząc na jednej nodze zaczął wdziewać spodnie.

Gustlik też jakby spochmurniał, namyślał się, ale przyrodzony optymizm szybko wziął górę.

– Jak nam każą, tak będzie – machnął ręką. – Tyle że koniec wojny bliski, ludzi mniej, a czołgów coraz więcej. Mogą dać.

– Trzeba Janka co prędzej odszukać – doradził Saakaszwili.

– I Marusię – wtrącił Czernousow.

– Bo jak zaczną uradzać, jak robić, coby po wojnie ludzi było więcej, to prędko nie wrócą – roześmiał się Gustlik. – Ino gdzie szukać?

– Jak to gdzie? – rzekł poważnie starszyna. – Za gorodom, gdie zieleni mnogo. Niemiec mówił, że obok cegielni sireń cwietiot.

– Prawda. Mówił, że bez kwitnie.

Od ranka, od czasu „wysokiej wody” i zdobycia Ritzen nie tracili czasu, więc nie zaskoczyła ich perspektywa powrotu na pierwszą linię frontu.

Wszyscy zdążyli już nawet zdrzemnąć się trochę po trudach nieprzespanej nocy. Żaden teraz nie chciał zostać i czekać, więc wszyscy trzej ruszyli na poszukiwanie Janka.

W centrum miasteczka dygocący traktor wywlekał rozbite działa z ulicy na podwórza, a liczne zorganizowane przez Kugla Sauberkommando zmiatały rozbite szkło i grudy tynku z chodników, rozkopywały górę gruzu obok rozwalonego bombą domu. Wojska wciąż jeszcze waliły wezbranym potokiem na zachód, w stronę wzgórz porośniętych ciemnym lasem.

Boczne uliczki były jednak puste i nie nosiły śladów wojny. Kroki czołgistów odbijały się cichym echem. W metalowych uchwytach nad bramami w oknach i nad kominami sterczały drągi, kije i pręty, a na nich chwiały się ręczniki, poszewki i prześcieradła, przypominając szelestem białego płótna, że zdobyte miasto nie zamierza stawiać oporu. W niektórych oknach majaczyły ukradkiem białe twarze i, dostrzeżone, cofały się natychmiast w półmrok wnętrza.

Skręcili w bok, by utrzymać kierunek na cegielniany komin, i niespodzianie napotkali młodego jeszcze mężczyznę, który pchał wózek dziecinny wyładowany wekami, tłustymi zawiniątkami i sporym workiem fasoli. Niemiec zrobił ruch, jakby chciał wszystko rzucić i uciekać, lecz rozumiejąc, że nie ma szans, opanował mięśnie i zbliżał się opuściwszy nisko głowę.

Czołgiści z zainteresowaniem patrzyli na jego zielonkawy sweter i szare cywilne spodnie wpuszczone w nowiuteńkie saperki. Sweter i buty musiały być świeżo wyfasowane albo po prostu wzięte z wojskowego magazynu.

– Mój numer – stwierdził Czereśniak, kiedy tamten ich mijał.

Mężczyzna puścił pałąk i wózek z rozpędu potoczył się jeszcze parę metrów. Stanąwszy na baczność, powoli unosił ramiona ku górze. Teraz dopiero spostrzegli, że zamiast prawej ręki ma od łokcia protezę skórzaną na metalowych szynach.

– Masz brać, to bierz – rzekł Jeleń.

– Nie – postanowił Czereśniak. – W starych dochodzę.

Nie oglądając się na kalekę, poszli dalej.

– Ciekawe, ilu rozstrzelał, nim rękę stracił – powiedział Saakaszwili i zaraz sam dodał: – A może i nie...

Skończył się bruk i ponad rowem, wzdłuż dużego sadu wyszli na skraj miasta. Dalej było pustkowie pokryte kępami rzadkich krzaków i unoszące się lekko, a potem coraz ostrzej ku górze. W połowie zbocza rudziały porośnięte chwastami piece, szarzały dachy suszarni i sterczał komin nadgryziony pociskiem. Stanęli wśród jabłoni, które miały rozkwitnąć za parę dni, lecz już teraz były okryte bladoróżowymi, stulonymi pąkami. Gustlik, wysunięty o krok do przodu, zaczął przez lornetkę przepatrywać okolicę i zaraz na tle żółtawej łąki spostrzegł wilczura.

– Starszyna mówił prawdę – rzekł zwracając się do kolegów. – Jest Szarik, to i oni blisko.

Położywszy dłonie na lufie i kolbie automatu, ruszył szerokimi krokami na zbocze. Za nim Grigorij i Tomasz, którzy odruchowo rozsunęli się kilka kroków na boki. Jeden przepatrywał teren na prawo, drugi na lewo, ubezpieczając wiodącego – to przyzwyczajenie pozostanie długo jeszcze po wojnie. Kiedyś w przyszłości syn lub córka zwrócą im na to uwagę, a oni uśmiechną się zmieszani, obrócą wszystko w żart, bo frontowy nawyk staje się śmieszny w czas pokoju.

W kwietniu 1945 roku trwała jeszcze wojna, lecz tu, na skraju Ritzen było cicho i spokojnie. Dźwięki frontu dobiegały stłumione odległością, a ruch na szosie słychać stąd było jak szum znajomej rzeki.

– Panie plutonowy... – zagadnął Czereśniak po namyśle.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю