355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 51)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 51 (всего у книги 58 страниц)

– Graj politycznemu. Jemu by było przyjemnie.

Cicho zanuciła harmonia, a stary nie tyle śpiewał, ile mówił pod melodię, bardzo po prostu i zwyczajnie, jakby w rozmowie, a nie wiersz: Lata już trwa śmiertelny bój, o wspólną wolność sprawa...

Stanął za nimi Łażewski, zdjął czapkę, przyłączył się do żołnierskich godzinek. Wichura przestał skrobać po kamieniu, patrzył i słuchał:


 
Hasło i odzew twój i mój:
Stalingrad i Warszawa.
Przeciw nam obu tygrysie kly,
Ognia w tygrysa ja i ty,
Ognia ja i ty!
 

Tomasz chciał powiedzieć coś o tym, że w przeddzień końca wojny to ludzie nie powinni ginąć, ale przypomniał sobie, co mu Gustlik powiedział nad Odrą, i nie rzekł ni słowa, tylko grał dalej.

Dzień wstawał i wiadomo było, że nie wszyscy nocy doczekają, bo skoro miał być koniec wojny, to musieli jeszcze tę stację zdobyć, co ją Niemiec pod ziemią zbudował. Może jakby gdzie indziej byli, to można by przeczekać, ale tutaj, w Berlinie, nie da rady. Trzeba zdobyć.


60. Rachunek nieprawdopodobieństwa

Do piwnicy sztabowej świt sączył chłodne światło przez założone workami okna. Mroczno tu było i w pierwszej chwili można by sądzić, że prawie pusto. Dopiero kiedy wzrok przywykł, wyrysowywały się postacie oficerów i żołnierzy śpiących pod ławami, siedzących pod ścianami. Czuwał tylko dyżurny telefonista w kącie i ci dwaj pochyleni za stołem, w kręgu elektrycznego światła podłączonej do akumulatora żarówki. Pułkownik i sierżant patrzyli sobie w oczy, jak po wyczerpującej dyskusji czy może nawet sprzeczce. Milczeli.

Na stole leżał odręczny szkic Kosa: to, co widział z dachu budynku w rejonie stacji. Obok niewielka książka, wyjęta przez Staśkę z biblioteki w żółtym domu, i rozłożony, wklejony do niej plan linii berlińskiego metra.

Wreszcie pułkownik podsunął talerz z pokrajanym chlebem, nóż i otwartą puszkę konserwy.

– Jedz.

Podczas gdy sierżant smarował razowiec mieloną wieprzowiną, oficer powtarzał argumenty:

– Zgadza się twój szkic z góry i plan podziemnej sieci. Prawda też, że od strony zatopionego tunelu nie powinni mieć posterunków.

– Nie powinni – przytwierdził Janek, żując chleb.

– Zbijałem argumenty, żeby uzmysłowić sobie wszystkie za i przeciw.

A teraz koniec dyskusji – uciął pułkownik. – Pora na rozkazy.

Sierżant chciał wstać, ale dowódca pułku przytrzymał go wyciągniętą ręką za ramię.

– Jedz. W ciągu dnia dostanę nurka od saperów, sprawdzę, czy nie ma przeszkód pod wodą... Ryzyko duże, ale na jednej szali szansa zdobycia stacji i przerwania się do Reichstagu, a na drugiej – życie pięciu ludzi.

Kos przełknął kęs, dodał pospiesznie:

– I psa.

– Pancernych i psa – uśmiechnął się lekko pułkownik, kiwnął głową i dodał: – Całej załogi, która teraz otrzymuje ode mnie rozkaz: wycofać wóz z linii i spać. Sam będę budził.

Przez otwarte parterowe okno widać było wieżę „Rudego”, pokrytą siwoceglanym nalotem kurzu, spod którego ledwo prześwitywała zieleń. We framudze, z automatem na kolanach, siedział szeregowiec Józef Szawełło i pełnił wartę, podobnie jak przed niecałym miesiącem Czereśniak w Schwarzer Forst. Ciepłe powietrze śmierdziało kurzem i spalenizną.

W pokoju drzemał na fotelu Konstanty z drucianymi okularami na nosie.

Zbudziło go skrzypnięcie okna, więc wziął się za przyszywanie naderwanego galonu sierżanckiego do naramiennika. Za oknem grzmiała bitwa ogarniająca ogromne miasto, ale jej hałas nie przeszkadzał nikomu ze śpiących.

W poprzek małżeńskiego łoża leżeli Gustlik, Saakaszwili i Czereśniak.

Indywidualista Wichura ulokował się na zestawionych w rząd krzesłach, wymoszczonych pierzyną.

Marusia spała na kozetce. Palce lewej ręki wplątała we włosy Janka leżącego na dywanie z torbą pod głową. Szarik przytulił się do nóg swego pana.

W ruinach za oknem rozległ się gwizd. Ktoś zawadiacko wyświstywał melodię powstańczego marsza Mokotowa. Józek spuścił nogi z parapetu, obciągnął mundur i stanął na baczność w chwili, gdy Łażewski wchodził do pokoju.

– Pst – stary Szawełło położył palec na ustach. – Niech póki co oddychają.

– Wieczór blisko. Już po nich idą – odpowiedział podchorąży. – Lepiej, żeby mieli czas się obmyć i rozczmuchać.

Zmieniwszy ton, krzyknął ostrym, kapralskim głosem:

– Pobudka, pobudka, wstać!

Jeleń sięgnął za siebie i ledwo uchyliwszy powieki, cisnął butem.

Magneto odskoczył, złapał w locie.

– Ech i wojsko majowe!

– Kaj my to są? – spytał Gustlik siadając na łóżku.

– W Berlinie – odpowiedział służbiście Szawełło.

– Ten, co na spocznij wygrywo, lepszy przeca od tego, co na baczność przegrał. Prawda, Magneto?

Zbudzili się wszyscy, wstawali i przeciągali. Bolały mięśnie i kości po wczorajszej akcji, a Jeleń, włożywszy jeden but, gonił po pokoju Łażewskiego.

– Majowe wojsko, majowe! – pokrzykiwał podchorąży wywijając się zręcznie.

– Oddaj! – dopadł go wreszcie Gustlik, odebrał but i wkładając przytupnął o podłogę. – Chłopcy, przeca to dziś Pierwszy Maja. Cale święto my przespali.

– Z wodą krucho – narzekała Marusia idąc do sąsiedniego pokoju.

– Do beczki nanoszone! – zawołał za nią Józek.

– Jeszcze się pierwszy nie skończył. Zdążycie do północy poświętować – złośliwie przygadał Łażewski i zawołał: – Janek!

– Mhm – odpowiedział Kos prychając nad miską i zaczął wycierać twarz świeżym prześcieradłem.

– Wyślizgałeś mnie z akcji...

– Tylko załoga potrzebna. Po co ryzykować?

– Ale was za to los pokarał. Dostajecie szóstego do czołgu.

– Mogę miejsca ustąpić – wtrącił Wichura.

– Kogo dostajemy? – spytał Janek.

– Dowódcę.

– Na pierona nam? Swego momy! – krzyknął golący się Gustlik.

– Kakowo czorta? – zaklął Saakaszwili. – Nie potrzeba!

– Oficera pułkownik wam daje, kapitana. I to jeszcze ruskiego.

Zapadło na chwilę milczenie. Umyta i uczesana Marusia wróciła akurat do pokoju, niosąc parujący czajnik.

– Komu tiopleńkoj? – nalewała do miski i spytała spokojnie: – Ruski kapitan gorszy?

Konstanty Szawełło, siedzący najbliżej drzwi, zerwał się i podał komendę:

– Baczność!

– Spocznij – rzekł wchodząc pułkownik. – Nie meldujcie, bo ja wam chcę zameldować, że nurek przeszkód nie wykrył. Możemy zaczynać. A dla wzmocnienia załogi przyprowadziłem minera–wirtuoza, jeśli tak można powiedzieć – odsunął się od drzwi, żeby go przepuścić.

Do pokoju wszedł oficer w mundurze radzieckiego kapitana, w czapce z czerwoną gwiazdą, stanął na baczność i wytrenowanym ruchem podrzucił wyprostowaną dłoń do czarnego daszka.

Czworo obecnych skamieniało na ułamek sekundy. Jeleń coraz mocniej zaciskał trzymaną w ręku brzytwę. Pękł mu pod palcami trzonek, ale Ślązak tego nie zauważył. Marusia stała z przechylonym czajnikiem, strumień gorącej wody ciurkał na podłogę obok kubka. Saakaszwili otworzył bezgłośnie usta, zamknął, szarpnął pod szyją kołnierz i oderwany guzik z trzaskiem uderzył o szybę. Kos patrzył z uśmiechem na twarz kapitana, która była twarzą ich pierwszego dowódcy, i trąciwszy psa powiedział:

– Przywitaj się, Szarik.

Wilczur spojrzał, jakby pytając, czego od niego chcą, podszedł do nowo przybyłego, obojętnie powąchał jego dłoń i wrócił do nogi swego pana. To zdecydowało – twarze całej czwórki zmieniły się w jednej chwili, jak gdyby we wnętrzu tych ludzi pękła napięta struna.

Kapitan wciąż jeszcze salutował dłonią i zgodnie z radzieckim regulaminem nie odrywając ręki od daszka, przedstawił się:

– Kapitan Iwan Pawłow, minior.

Tunel metra oświetlało parę jaskrawych żarówek w metalowych osłonach. Terkotała spalinowa prądnica, zatruwając gazami powietrze, którego tu i tak nie było za wiele. Na dnie pełzły zerwane, powyginane szyny, właziły na niewysokie gruzowisko, za którym leżało czarne lustro polerowane światłem. Perspektywa tunelu, dość ostro opadającego w dół, nikła w wodzie i w mroku.

Kilku zlanych potem rozebranych do pasa saperów pracowało pod ścianą: łomami, kilofami i łopatami kopali rów. Słysząc zbliżające się dudnienie i chrzęst, podnieśli głowy, rozprostowali plecy, a jeden, ocierając pot z czoła, spytał:

– Ten pójdzie pod wodę?

– Ten – odpowiedział plutonowy nadzorujący robotę. – Ruszajcie się, bo on choć tyle powietrza pod sufitem musi mieć – pokazał dłońmi ile.

– Przecież nie łódź podwodna.

Wrócili do pracy, przyspieszyli nawet tempo, ale nie przestali co chwila spoglądać w tę stronę, z której niespiesznie nadjeżdżał „Rudy”.

Czołg się zatrzymał. Gustlik uniósł rękę w stronę niskiego stropu, popatrzył na bliki światła w nieruchomej wodzie.

– Do czołgów żech poszedł, a za marynarza mom byd – rzekł do Kosa. – Jakby tu była Honorata, to by ci powiedziała, co jo o tym myślę.

– Dopilnuj lufy i przyrządów celowniczych.

– Bydź spokojny. Tak zatkam, że ani kropla nie przejdzie.

Zeskoczyli na ziemię, a za nimi Tomasz. Saakaszwili i Szarik wyleźli przez przedni właz. Pies podbiegł do wody, chlapnął jęzorem.

– Co pijesz, głupi? – burknął na niego Janek. – Chodź tu.

Czereśniak sięgnął do wnętrza, dobył termos i nalał w miskę wody wilczurowi.

– Jak ksiądz... – mruczał do kosmatego ucha. – Swoje masz, a w cudze nos wtykasz.

Nadjechała saperska ciężarówka. Wyskoczył z kabiny i podszedł do czołgistów kapitan Pawłow.

– Musicie mi miejsce zrobić.

– Z prawej strony na dole. Kaemista nie jedzie – zameldował Kos niechętnie, a jednocześnie on i cała załoga jak zafascynowani patrzyli w twarz sapera.

– Czołg widziałem z bliska – odpowiedział spokojnie Rosjanin. – Miejsca potrzebuję dużo. Trzeba będzie wszystko, co zbędne...

– Już usunięte – rzucił Kos.

– Rzeczy osobiste też na ciężarówkę. Odbierzecie przed stacją, w miejscu spotkania z grupą szturmową Szawełły.

– Coby my ino z tego pierońskiego chodnika wyszli... – zamruczał Gustlik.

– Jak nie wyjdziemy – odrzekł przyciszonym głosem kapitan – to nie będą potrzebne. Tyle że jeśli kto chce, może nie jechać.

Kos milczał. Jeleń rozejrzał się po twarzach i wyjaśnił Pawłowowi:

– Towariszcz kapitan, my są załoga. Ponimacie? Ekipaż. Albo wszyscy jadymy, albo żaden.

– Wynosić rzeczy – rozkazał Kos i w stronę Jelenia: – Weź moje.

Trzech członków załogi znikło pod pancerzem, a saper zwrócił się do sierżanta:

– Od pierwszej chwili patrzycie na mnie, jakbym miał rogi. Powiedzcie czemu?

– Obywatel kapitan ma albo może miał bliźniaka?

– Dwóch chłopaków – ożywił się tamten i wydostał z kieszeni fotografię. – Wania i Sasza. Nie bliźniaki, ale podobni. Są z żoną w Nowosybirsku. Tam Hitler nie dotarł. I ja cały czas byłem na japońskiej granicy. Tydzień, jak przerzucili, i do polskiego wojska. Munduru nie zdążyłem zmienić.

– A do polskiego czemu?

– Język znam. Wychowywałem się pod Żytomierzem. Tam polskich wsi sporo.

Gustlik wyniósł dwa plecaki, Saakaszwili jeden, Szarik wytaszczył w zębach swoją poduszkę haftowaną w motyle i róże. Stanęli obok wozu.

Ostatni wygramolił się Tomasz z piekielnie ciężkim workiem i sporym podłużnym zawiniątkiem w brezencie pod pachą.

Kos wskazał ręką otwarty właz.

– Proszę.

Puścił przed sobą kapitana i przechodząc obok Czereśniaka rzucił półgłosem:

– Co znowu za graty?

Pawłow świecąc latarką rozejrzał się po wnętrzu czołgu. Krąg światła padł na czapkę rotmistrza, zawieszoną na pancerzu po lewej od mechanika.

– Na awans czekacie?

– Nie. Ranny oficer prosił, żeby ją do Berlina dowieźć.

Kapitan skinął głową i dotknął rękojeści Grzesiowej szabli.

– Mechanik kawalerzysta?

– Gruzin.

Dłoń kapitana musnęła przygotowane w uchwytach pociski, zamek działa, radiostację. Zatrzymał wzrok na orderach, na Krzyżu Walecznych i Virtuti Militari, umocowanych przy nadajniku, a potem na fotografii przyklejonej do pancerza.

Pawłow sięgnął do kieszeni, przejrzał się w lusterku, porównując swą twarz z fotografią. Zrozumiał sytuację, w której się znalazł.

– Dawno?

– Sześć tygodni temu, pod Wejherowem.

Kapitan wyprostował się w ciasnocie, podrzucił rękę do daszka i długą chwilę salutował tamtemu z fotografii. Potem wysiadł z czołgu i powiedział:

– Załoga do mnie.

Otoczyli go ciasnym półkręgiem uważnych twarzy. Błyszczały białka oczu.

– Nie przychodzę na niczyje miejsce – powoli wymawiał słowa. – Mm dwie godziny upłyną, będziemy się żegnać. Ale na ten czas musicie mnie przyjąć do załogi...

– Obywatelu kapitanie – zaczął Kos po chwili namysłu. – Myśmy widzieli was w Spandau i potem na moście przez Hawelę. Myśleliśmy, że może...

– Bierzcie się do uszczelniania – przerwał mu saper – a dwu pomoże mi nosić trotyl.

– Jo – zgłosił się Gustlik.

– Ja – dorzucił Tomasz.

Podchodząc do ciężarówki Jeleń wyprzedził oficera i wziął rozmach, żeby jednym uderzeniem otworzyć zamek tylnej burty. Kapitan przytrzymał go za rękę i pokazał biały napis na ciemnozielonych deskach: „Stukniesz – znikniesz”.

Nie wszystkim jednaka praca przypada na wojnie. Gdy jedne armie nacierają, inne tkwią nieruchomo na biernych odcinkach frontu. Nawet w tej samej kompanii może się zdarzyć, że podczas gdy jedni spływają potem, inni śpią albo wynajdują zajęcia, byle zabić nudę.

W zniszczonym, ale nie spalonym domu, w pokoju na pierwszym piętrze zajmowali stanowiska ogniowe Zubryk i Wichura. Podsunęli stół do ściany między oknami i siedząc na przyniesionych z kuchni taboretach, rżnęli w oko.

Chorąży wziął pierwszą kartę, przyjrzał się jej i zdecydował:

– Dwa kanistry.

Wziął drugą, ucieszył się i chytrze powiedział:

– Sobie.

Trzasnęła bliska seria, odbiła kawał muru od futryny, cisnęło tynkiem na stół. Wichura błyskawicznie dorzucił do swojej karty drugą i trzecią, prawie nie patrząc położył na stole.

– Dwadzieścia.

– Punkt mniej – skrzywił się Zubryk.

W powietrzu złapał winnego asa i zaczął grę stawiając z hazardem:

– Cztery.

Wziął kpiąco uśmiechniętego waleta, wyciągnął rękę po trzecią i zobaczywszy czerwienną dziesiątkę, zniechęcony rzucił je na stół.

– Fura.

Od strony klatki schodowej, przez dziurę w ścianie wybitą najprawdopodobniej pancerfaustem, weszła Marusia.

– Gracie?

Niczym cień zjawił się tuż za nią Józek Szawełło i przysiadł w kącie.

– Gramy – przytwierdził kapral i dostrzegają kątem oka błysk serii, krzyknął: – Niżej głowa!

Ogoniok przysiadła, kule znów odłupały kawał tynku, cisnęły okruchami.

– Uparty fryc – stwierdził Wichura.

Chwycił pistolet maszynowy z kolan, zrobił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni przez lewe ramię i nie wstając z taboretu rąbnął dwie krótkie serie w okno po drugiej stronie ulicy. Potem spokojnie odwrócił się do dziewczyny.

– Na co? – spytała Marusia.

– Żeby go uspokoić. Teraz pół godziny będzie cicho siedział.

– Pytam nie o strzelaninę, tylko o grę. Na co gracie: pieniądze, spirytus?

– Po polsku mówi się: o co? – poprawił szofer. – Forsa mało znaczy, a przez tych parę dni, co do końca wojny zostało, nie warto pić. Po kieliszku człowiek bardziej wyrywny, łatwiej na tamten świat. My na benzynę gramy.

– Po co ci benzyna?

– Nie teraz. Po wojnie w Mińsku Mazowieckim ma mi oddać trzy beczki i siedem kanistrów. Będziesz potrzebowała transportu, to do mnie.

Firmę założę: „Przywóz – wywóz, kapral rezerwy Wichura”.

– Wichura – powtórzyła dziewczyna jak echo i zapytała niespodzianie: – Lubisz mnie?

Zakłopotany kapral wziął spod ściany granat, wzruszył ramionami, wyrwał zawleczkę i niepewnie się uśmiechnąwszy, z całego rozmachu, z półobrotu, cisnął przez ulicę metalowe jajo. Przywarli do ściany, huknął wybuch. Ostrożnie wyglądając, Wichura i Zubryk popatrzyli na pusty otwór okienny, z którego walił dym.

– Pan przypilnuje pozycji, panie chorąży. Zaraz wracam.

Wziął Marusię za rękę, wyszli razem na schody, przysiedli pod okopconą ścianą.

– Gapicie się, szeregowy Szawełło? Co wam tu dziwne? Buty sobie wyczyśćcie.

– Póki co, nie warto – uśmiechnął się Józek. – Pył wszędzie.

– To siądź choć tyłem – mruknął szofer i zwrócił się do Marusi: – Ja, Ogoniok, wszystkie ładne dziewczyny lubię. Taki już durny łeb. – Nasadą dłoni kropnął się w czoło. – I wszystko dla nich zrobię. Czego chcesz? Masz – nie dając jej dojść do słowa, wyciągnął z kieszeni jedwabne pończochy.

– Ojej! – szepnęła Marusia i otarłszy dłonie o spodnie, podstawiła je pod przezroczystą mgiełkę.

– Z dobrego serca, za nic ci daję.

– Nie – westchnęła i stanowczym ruchem odsunęła prezent. – O co innego proszę. Wytłumacz, co oni mają zrobić?

Wichuia wzruszył ramionami, zawinął pończochy w chustkę do nosa i wsunął z powrotem do kieszeni. Wyjął scyzoryk i krótkim ostrzem do otwierania konserw kreślił na okopconej sadzą ścianie, komentując rysunek w sposób możliwie zwięzły:

– Tu ta cholerna stacja, cośmy rankiem brali i nie wzięli. Póki nasza artyleria bije, siedzą fryce spokojnie pod grubymi stropami, a jak skończy – koszą. Jest dojście przez tunel. Nie pilnowane, bo tam gdzie szyny idą w dół, wszystko zalane. Nasi przejadą pod wodą sto metrów i zaatakują od tyłu, a my jednocześnie od góry, i wtedy się droga otworzy do samego Reichstagu, gdzie Hitler siedzi.

– A jak nie przejadą?

– To też weźmiemy, tylko ludzi kupa zginie.

– Czemu to Janek wymyślił?

– Bo wyrywny.

– A ty zostajesz?

– Przy tobie mowa była, że miejsce dla sapera potrzebne. Mnie w czołgu duszno.

– Wyrywany nie jesteś.

– Nie – twardo odpowiedział Wichura.

Warknęła seria z kaemu, kule świsnęły przez okno, rykoszetowały od ścian mlaskając paskudnie. Jedna z nich odłupała kawał tynku z rysunku kaprala. Wichura dotknął palcem białej krawędzi, świeżej jak rana, i cicho powiedział:

– Nie mąć myśli. Pod ziemię to niech mnie inni kładą, sam nie pójdę.

Chwilę jeszcze patrzył jej w oczy. Czuł, że powiedział nie to, co trzeba, ale nie umiał naprawić błędu. Więc tylko wepchnął dziewczynie pończochy do kieszeni razem z chustką, wstał i wrócił na swoje stanowisko bojowe.

– Panna Marysia by odpoczęła przed nocą – niepewnie zaproponował Józek.

Jakby go nie słyszała. Wstała i poszła schodami na wyższe piętro. Józek ruszył śladem, trzymając automat gotowy do strzału.

Ogoniok weszła do takiego jak poprzedni pokoju, tyle że nieco mniej zniszczonego. Łażewski, który w butach leżał na kanapie, siadł na jej widok, uśmiechnął się. Dziewczyna kiwnęła mu machinalnie głową, poszła w kąt pokoju, gdzie przy lornecie nożycowej czuwał sierżant Szawełło.

– Muszę zobaczyć Kosa.

– Ma się wiedzieć, że panna Marysia musi zobaczyć. Oni z dołu, a my ze strony przeciwpołożnej. Nim pierwszy kur zapieje...

– Przedtem muszę – powiedziała błagalnie i w oczach miała łzy. – Zanim wjadą pod wodę...

– Cyt, cyt – stary końcami palców strząsnął słoną kroplę z różowego policzka. – Ot tobie i masz. Cyt... Jeżeli nieodzownie, to trzeba coś tak prawdziwie zełgać, żeby pułkownik pozwolił.

Spod brzucha czołgu wypełznął na łokciach Saakaszwili, ostrożnie niosąc przed sobą dłonie umazane towotem.

– Dobrze uszczelnione – pochwalił Tomasza, klęczącego przy gąsienicy, i zwrócił się do Kosa: – Wóz gotów, komandir.

Janek nie odpowiadając ruszył w inspekcyjną wędrówkę wokół „Rudego”. Czołg na krawędziach wszystkich włazów i otworów, na wszystkich złączach pokryty był grubą warstwą żółtego gęstego smaru. Nad wieżą sterczała rura prawie sięgająca tunelowego stropu. Na lufach kaemów i armaty brezentowe kaptury były oklejone izolacyjną taśmą i równie grubo obsmarowane towotem.

Nadszedł Gustlik, dźwigając fartuch z blachy, i z pomocą mechanika zaczął go mocować na specjalnych uchwytach przed czołem „Rudego”.

– Dobry buhaj rogiem przebije – sceptycznie zauważył Czereśniak.

– My, Tomek, krowy ominiemy z daleka, to i byk gniewać się nie będzie.

– Pancerfaust rwie na pierwszej przeszkodzie – wytłumaczył Kos.

– Jak Szarik ma ogon naoliwiony, to możesz meldować – stwierdził Jeleń dociągając ostatnią nakrętkę.

Pies usłyszawszy swe imię wstał z rumowiska, podszedł do załogi i zaczął się łasić.

– Ręce.

Kos pierwszy, a za nim inni myli dłonie w rynience z naftą, a potem, przykucając nad brzegiem zalewu, płukali je w wodzie. Po czarnej powierzchni rozchodziły się coraz szerzej tęczowe kręgi tłuszczu, lecz mimo to zrzuciliby chętnie mundury i zmyli gryzący pot, od którego lepiło się ciało.

– Tomek, coś ty taskał w tym brezencie? – spytał Kos. – Wstyd robisz.

– Gramofon.

– Jaki znów?

– Ten, co świętej pamięci sierżant polityczny na nim grał. Jakbym nie wziął, to i tak by przepadło. A kiedy we wiosce założę, to we wszystkich chałupach będzie słychać.

– Elektryczność jest?

– Nie, ale właśnie nieboszczyk Staśko mówił, że będzie.

– Jak larma na cała wieś narobisz, to takiego ci kota pogonią... – mruknął Gustlik.

Szarik usłyszał i spojrzał na beki zdziwiony, nie mogąc pojąć, gdzie tu w tunelu kot.

Wytarłszy dłonie pakułami, Kos obciągnął mundur i poszedł do kapitana.

Pawłow wstrzymał go ruchem ręki – stał nad wykopanym przez saperów kanałem, rzucał na wodę drewienka, spoglądał na zegarek i liczył na suwaku logarytmicznym. Skończywszy, podniósł głowę, uśmiechnął się lekko.

– Wóz gotów – zameldował Janek.

– Ruszymy za czternaście minut.

– Czemu nie za trzynaście albo za kwadrans?

– Tak wynika z rachunku. Przy tym wypływie za piętnaście minut w najgłębszym miejscu zalewu będzie dość powietrza nad lustrem wody. Przy szybkości trzech kilometrów na godzinę potrzebujemy minuty, żeby tam dojść.

– Jak się na tym liczy? – Janek pokazał suwak i teraz już nie był dowódcą czołgu, lecz tylko zaciekawionym chłopcem.

– Potem.

W głębi tunelu zawarczał silnik, błysnęły reflektory i podjechał gazik. W światło latarni wszedł pułkownik z piechoty.

– Baczność! – podał komendę Pawłow. – Jesteśmy gotowi. Za jedenaście minut ruszamy.

– W takim razie przed północą można się spodziewać?

– Tak jest.

– A widać będzie wybuch wyraźnie?

– Mam nadzieję – uśmiechnął się lekko saper.

– Jeśli nie do dwunastej, to sami ruszymy. Dajcie spocznij.

– Spocznij.

Ukryta do tej pory za słupem ostrego światła, wybiegła z ciemności Marusia, przypadła do Janka.

– Czołem załoga! – zawołała wesoło do wszystkich. – Nie spodziewaliście się mnie zobaczyć?

– Myśleliśmy, że dopiero na górze – powiedział Saakaszwili. – Zatęskniłaś?

– Nie, ja służbowo. Sierżant Szawełło prosił, żebyście manierkę zabrali.

– Józek nieść nie może? – zagderał Jeleń. – W czołgu pełno, że nic utkać nie idzie, od dołu do wierchu sam..

Kos szturchnął kumpla w bok i Gustlik nie skończył zdania, nie wyjaśnił, czym wnętrze czołgu wypchane.

– Co w tej manierce? – spytał Janek.

– Lekarstwo na mrówkach na reumatyzm. W ataku skakać trzeba, może się wylać, a u was pewne jak w banku.

Kos ujął dziewczynę pod rękę, odprowadził parę kroków na bok.

– Dobry pomysł z tym lekarstwem powiedział cicho – ale ras nie trzeba uspokajać. Powiedz prawdę, kto cię przysłał i po co?

– Kto przysłał? – Marusia dotknęła palcami piersi w tym miejscu, w którym bije serce, i wyjaśniła: – Ono... Żeby przytrzymać strzemię idącemu do szarży...

Słuchał tych słów i przez chwilę wydało mu się, że zelżała piekielna duchota tunelu, że powiało świeżym wiatrem i mniej drapie w gardło zatrute spalinami powietrze. Pomyślał, że nic złego nie może się stać załodze ani jemu samemu, bo nie powinni sprawić przykrości Marusi.

– Pora – rzekł spokojnie Iwan.

Załoga w milczeniu wspięła się na pancerz. Czołgiści zsuwali się do wnętrza jak do okrętu podwodnego, przez, jedyny otwarty jeszcze górny właz.

Pawłow, wdziawszy podany mu hełmofon, stał się jeszcze bardziej podobny. Saakaszwilemu udało się posłać całusa Marusi. Tomasz, podtrzymując Szarika, przesłał proszący uśmiech kierowcy saperskiej ciężarówki. Gustlik, skryty po piersi we włazie, wysunął się nieco ku górze, nabrał powietrza i opadł w dół, jakby nurkował w stawie.

Dowódca pułku cały czas oglądał ten załadunek z lekkim uśmiechem, lecz teraz cień przemknął mu po twarzy. Podniósł rękę do daszka polówki. Za jego przykładem poszła Marusia. Kos zasalutował pułkownikowi, a w stronę dziewczyny zrobił lekki ruch ręką i zniknął pod pancerzem. Najdłużej widać było jego dłonie podtrzymujące opadający wolno właz.

Kierowca od saperów stał cały czas tuż obok wieży z pudłem uszczelniających materiałów. Na sekundę jeszcze w nie domkniętej szczelinie pojawiło się oko Tomasza.

– Nie potłucz – przykazał.

– Spokojna głowa – odpowiedział tamten.

Dociskając właz, zaczął kleić izolacyjną taśmę, zasmarowywać szczeliny towotem.

Pułkownik i Marusia, stojąc tuż obok pancerza, słyszeli stłumione, ale wyraźne głosy z wnętrza czołgu.

– Mechanik gotów – meldował Saakaszwili.

– Gotów – westchnął Czereśniak.

Odpowiadając na apel, krótko szczeknął Szarik.

– U mnie, jak w trumnie. Porządek – zażartował Gustlik.

Saper stuknął trzykrotnie w wieżę i zlazł po gąsienicy.

– Wóz gotów – stwierdził Kos.

– Zatrzymanie pod wodą oznacza koniec. No i mój ładunek nie lubi wstrząsów – powoli mówił Pawłow. – Pora.

– Silnik w ruch.

Gwizdnął rozrusznik, zaszumiało koło zamachowe.

Pułkownik dotknął ramienia Marusi. Cofnęli się oboje pod ścianę, gdzie odpływowym rowem ciurkała sfalowana lekko woda.

– Oddaliście im to lekarstwo na mrówkach?

– Zapomniałam – speszyła się i zakasłała.

– Mam nadzieję – rzekł oficer z uśmiechem – że to nie bardzo ważne.

Warknął silnik czołgu, chwilę dudnił na małych obrotach. Potem mechanik raz, drugi spróbował gazu i zapalił reflektory.

Powolutku wóz ruszył, przelazł usypisko i ostrożnie zaczął schodzić w ciemną, zda się, że gęstą wodę. Światło reflektorów kładło się na niej coraz bardziej poziomo, wreszcie zmętniało i przygasło zanurzone pod powierzchnię.

Pojedyncza fala idąca od lufy sięgnęła szponów orła na wieży. „Rudy” zniknął w mroku. Słychać było jeszcze równy, lecz coraz cichszy, coraz bardziej zdławiony pomruk silnika.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю