355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 48)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 48 (всего у книги 58 страниц)

56. Między frontami

Za miasteczkiem, w którym napili się piwa i napoili swe mechaniczne konie, jechali kawałek jeszcze szosą, a potem dali nura w las, na gruntową drogę. Nie był to bór beskidzki ani tucholski, w niczym nie przypominał ussuryjskiej tajgi, ale zawsze las. Cień okrywał trakt ledwo o metr czy dwa od przesieki szerszy. Niskie słońce przeświecało górą, czerwieniło pnie sosen, ale w dole gęstniała szarość. Ubezpieczające od czoła dwa motocykle coraz częściej gubiły się w zieleni, coraz rzadziej błyskały w plamach świetlnych. „Rudy” miał wszystkie włazy otwarte, ale na wieży dyżurował tylko Janek. Reszta załogi przysiadła na dnie i stamtąd dobiegały słowa śpiewanej pod harmonię piosenki.


 
Dziesiąty sierpnia – upalny dzień,
Ziemia pod stalą zadrży.
Trzecia kompania przez dymów cień
wali w pancernej szarży.
Przed nimi lśni tygrysi ząb.
Tygrysa bierz na cel i rąb
w tygrysa z działa rąb!
 

– Dość! – zawołał Kos.

Śpiew ucichł i z sąsiedniego włazu wychynęła głowa Wichury.

– Nie podoba ci się?

– Rąb w ząb. Średnio. A w ogóle to się tak drzecie, że strzałów nie słychać, a bitwa blisko.

Rzeczywiście, teraz znacznie wyraźniejsze stały się niedalekie huki armat i suchy werbel ciężkich karabinów maszynowych.

– Blisko biją – zaniepokoił się kapral.

– Jak to na wojnie – mruknął dowódca czołgu.

– A jak po wojnie? – Wichura postawił filozoficzne pytanie i zaraz sam zaczął odpowiadać, żeby go Janek nie ubiegł. – Po wojnie musisz mieć fach. Z Krzyża Walecznych nie wyżyjesz.

– Myślisz, że z rymów dasz radę?

– Nie wiem, ale jakeśmy byli w Kazachstanie na ewakuacji, to jednego takiego poznałem, co wierszami listy na front układał. Za najkrótszy nikt mniej nie dawał niż kilo chleba, a żona przewodniczącego za trzystronicowy odpaliła mu baranią nogę.

– Dlatego układasz o rąbaniu w ząb?

– Próbuję. No i żeby pamięć nie zginęła o studziankowskiej bitwie – umilkł, a po chwili przebiegłszy myślami kilometry wspomnień, zapytał: – Pamiętasz, jakeś mnie prosił, żeby do szpitala co prędzej?

– Pamiętam – Janek zerknął na pierścionek Marusi na swym małym palcu i nagle tak zatęsknił, że poczuł w sercu ukłucie niczym igłą.

– Słuchaj – przypomniał sobie Wichura – wtenczas w Sielcach to tyś naprawdę szalik do rury wydechowej wepchnął?

– Załoga na miejsce! – rozkazał Kos zobaczywszy w przedzie znak Łażewskiego, ześliznął się w dół, trzasnął włazem.

Szczęknęły dwa inne zamki, pomroczniało i ucichło we wnętrzu. Gustlik rozglądał się przez celownik i koniec lufy zatoczył płaską ósemkę.

Janek czujnie obserwował w swym peryskopie, jak motor podchorążego po usypisku kamieni i gruzu forsuje kanał, a potem niknie za nasypem.

– Mechanik wolniej... Odłamkowy w lufę.

– Załadowane – odpowiedział Tomasz równocześnie z metalowym szczękiem ryglowanego zamka.

– Gotów – zameldował Gustlik.

Kos wiedział z mapy, że gdzieś tu kanał Haveli skręca ostro na zachód, i jadąc na południe będą musieli go przeciąć. Jeśli przeciwnik utrzymał choćby resztki frontu, jeśli blokuje podjazdy do Spandau, to właśnie tu powinien zorganizować pozycję przesłaniającą lub choćby zasadzki. Widocznie jednak nie zorganizował, bo z tamtej strony ani rakiety, ani wystrzału.

Motocykle kryjące boki czołgu zaplątały się między krzakami, ale „Rudy”, nie czekając na nie, dźwignął się lekko w górę, przelazł przez kanał po kamiennym usypisku i bez rozkazu zahamował na nasypie.

Nie dalej niż dwadzieścia metrów przed nimi stał Łażewski i jego dwaj zwiadowcy z uniesionymi w górę rękami. Pilnowało ich pięciu radzieckich żołnierzy z bagnetami na karabinach. W stronę czołgu szedł młodziutki mładszyj lejtenant z pistoletem w garści i wołał:

– Stoj! Stoj!

– Uważaj, Gustlik – rozkazał Janek i ześliznąwszy się po pancerzu wyszedł oficerowi naprzeciw.

– Każcie, towarzyszu lejtenancie, swoim ludziom, żeby opuścili lufy.

– Wy kto?

– Z 1 polskiej armii.

– Dokąd?

– Na stanowiska ogniowe naszej artylerii, do Spandau.

– W przedzie naszych wojsk nie ma.

– Jak pojedziemy, to właśnie będą. Każcie opuścić lufy.

– Nie wolno nikogo przepuszczać.

– Ale przecież macie rozkaz zatrzymywać jadących na północ, a nie na południe – usiłował zgadnąć Kos, słusznie rozumując, że ten oddział musi być jakimś odpryskiem wojsk okrążających.

– Tu zostaniecie – oficer nie miał zamiaru prowadzić dyskusji. – Złóżcie broń, a ja zawiadomię swoje dowództwo...

Sytuacja stawała się coraz bardziej denerwująca. Janek spojrzał w stronę czołgu i na drugim brzegu zobaczył dobrze zamaskowane działo kalibru 76 mm, którego lufa groźnie patrzyła na tylny pancerz „Rudego”. A więc trafili w pułapkę nie tylko bezsensowną, lecz groźną. W oczach lejtenanta, który miał lat nie więcej niż Kos i zapewne dopiero przed miesiącem opuścił szkołę, można było wyczytać wyuczone na pamięć punkty regulaminu. Jeszcze chwila i da komendę otwarcia ognia, bojąc się, że inaczej nie wykona rozkazu.

– Mam na imię Janek – rzekł Kos postanowiwszy zaskoczyć partnera zmianą tonu i uśmiechając się wyciągnął rękę. – A ty?

– Aleksander – nieco zdziwiony lejtenant przełożył pistolet do lewej, żeby móc się przywitać.

– Aleksander znaczy Saszka. A skąd rodem?

– Z Dalekiego Wschodu.

– Polowałem nad Ussuri. Na tygrysy. Popatrz...

Janek wyciągnął z kieszeni zawinięte w szmatkę kudłate ucho.

– Prawda! – zdziwił się dalniewostocznik.

– Długo będziesz porządnych ludzi i sojuszników na muszce trzymał?

– Ale dlaczego się naprzód pchacie, jak tam naszych wojsk nie ma? – pytał jeszcze, ale już znakiem ręki kazał swoim opuścić karabiny.

– Z tej samej przyczyny, dla której siedzisz ze swoimi działami w zasadzce. Taki rozkaz.

Łażewski podszedł bliżej, rozejrzał się i gwizdnął. Z krzaków na tamtym brzegu wyjechały zwiadowcze motory. Lejtenant się zdziwił, uniósł wysoko brwi.

– Ano właśnie – stwierdził Kos. – Złapał Kozak Tatarzyna a Tatarzyn za łeb trzyma...

– Prawdę mówiąc – przyznał Rosjanin – nie bardzo wiedziałem, co za wojsko. W szkole nie pokazywali, a na froncie tydzień dopiero.

– Tak myślałem. Przyglądaj się szybko, bo na nas pora, Sasza.

– Jezżaj, Wania. A jakby co, to zawracaj pod osłonę moich luf.

Ruszyli ostro, żeby stracone kilometry nadrobić. Nie zmieniając szyku szli lasem, przeprawili się wpław przez niewielką rzeczkę. Nie napotykali nikogo, tylko co pewien czas między pniami widzieli przymięte sterty porzuconych mundurów, broń albo hełmy ciśnięte w krzaki.

Wichura znowu wylazł na wieżę i pogadywali.

– Żonę w cywilu trzeba mieć. Dziewczynę wybiorę po powrocie, na miejscu, ale o fachu z góry trzeba myśleć. Naturalnie, że najprościej wóz jaki zdobyczny skombinować i dalej kółkiem kręcić, ale trochę mi się znudziło, więc skoro do rymu układać potrafię... Słuchaj: Na polach rosną wybuchów krze...

– Co rośnie?

– Krze, znaczy krzaki. Słuchaj dalej: rosną wybuchów krze, kule dzwonią jak szklanki, pierwsza brygada lawiną prze do szturmu na Studzianki. Dobre?

– Niezłe. Ale teraz, przyj.

– Nie rozumiem?

– Brygada prze do szturmu, a ty przyj do kaemu. Proste?

Las coraz rzadszy, bardziej przejrzysty skończył się nagle i Kos zobaczył panoramę wielkiego miasta. Stał nad nim w powietrzu szeroki na pół horyzontu i na kilometr wysoki mur dymu i wapienno–ceglanego kurzu, podciekający od dołu blaskiem pożarów i niskiego słońca. Wyżej, uszykowane w kilka pięter chodziły bombowce, zwalając połyskujący w słońcu ładunek bomb.

Tuż za lasem stało parę opuszczonych, ponurych bloków z czerwonej cegły z zerwanymi dachami, kilka niezgrabnych domków podmiejskich, a dalej pustynny obszar gruzu, przemielonego na grubą kaszę nalotami, jakieś zabudowania fabryczne postrzępione przez artylerię.

Wszystko było martwe, nigdzie człowieka ani ruchu. A jednak to już Berlin i niemożliwe, żeby tu było tak pusto, jak w lesie.

– Załoga na miejsca – rozkazał Kes, a sam jeszcze wychylał się i korzystając z osłony otwartego włazu, przepatrywał teren.

Od chwili wyjazdu spomiędzy drzew prócz świstu ciężkich granatów idących górą słyszał przez cały czas dość ostrą karabinową strzelaninę, która była w przedzie, po obu bokach i jakby nawet z tyłu. Teraz nagle, nie dalej niż trzysta metrów przed nimi, rozjazgotały się zajadłe serie. Janek zobaczył, jak ubezpieczające motocykle dodały gwałtownie gazu, skręciły w stronę ognia, który szedł zza muru fabrycznego. Strzelając z erkaemów zwiadowcy błyskawicznie szli do zwarcia, skracali dystans.

– W prawo... w lewo... – dyrygował Kos i odsłoniwszy manewrem widoczność na zaplecze muru, rozkazał: – Do piechoty na wprost...

Nim zdążył podać dystans, Gustlik uchwycił ich na celownik. Z karabinu maszynowego sprzężonego z lufą wypruł długą serię. Urwał, widząc zwiadowców atakujących już granatami i biegnących do walki wręcz.

Kos zatrzasnął właz, przywarł do swego peryskopu. Chwycił w szkła fragment walki, potem czołgiem rzuciło na jakimś leju i stracił obraz.

Gustlikowi czuwającemu przy celowniku udało się jeszcze dogonić dwu uciekających chyłkiem wśród ruin i to już był koniec starcia, które równie niespodzianie zgasło, jak przedtem wybuchło.

Na spotkanie nadjeżdżającego czołgu wybiegł przygięty pod murem Łażewski, wskazał miejsce osłonięte ruinami niczym okopem.

– Nie otwieraj górnego! – krzyknął, widząc, że drgnęła płyta na wieży, i zastukał kolbą w przedni pancerz.

Szczęknął zamek, otworzył się właz, a w nim obok rozgrzanego jazdą Saakaszwilego pojawił się Kos. Z boku wpychał ciekawą mordę Szarik.

– Mogą mieć gołębiarzy na dachach.

– Poza tym lejtenantem, który chciał nas rozbroić, ani śladu frontu – głośno myślał Janek – i od razu...

– Miasto. Gorsze niż las.

– Jak twoi?

– Jeden tylko draśnięty.

Podchorąży wskazał za siebie na żołnierza, który zrzucił bluzę i pomagał opatrywać własne ramię, przytrzymując zębami końcówkę bandaża.

– Ostro poszli na ogień, wy pomogliście i dlatego bez strat – dodał po sekundowej pauzie.

– Zasadzka?

– Chyba nie. Po prostu nadzialiśmy się na siebie. Co dalej?

– Będziemy szukali artylerzystów. Oni gdzieś niedaleko i chyba bardziej na lewo.

– Dobra. Tylko tu już ostrożnie, na paluszkach.

Janek kiwnął głową, ale w tej samej chwili nie dalej niż kilometr w przedzie wybuchła ostra strzelanina: gęste serie broni maszynowej i wybuchy pocisków zlewały się w jedno, a na tym tle basem, w dziesięciosekundowych odstępach biło działo.

– Może polskie?

Kos wyśliznął się na zewnątrz i obaj z Łażewskim po rozchybotanych, ledwie trzymających się ściany schodach przeciwpożarowych wbiegli na balkon, na wysokość pierwszego piętra.

– Nam w inną stronę – stwierdził dość niepewnie sierżant.

– Kopertę trzeba doręczyć – dodał podchorąży.

Rozejrzał się, jakby szukając kogoś trzeciego, i pomyślał z żalem, że nie ma mu kto poradzić. Gdyby nie tamten grób pod wierzbami koło Wejherowa...

– Może skoczymy na pomoc? – zaproponował przecząc swym własnym słowom, wypowiedzianym sekundę temu.

– Jasne – przytaknął Daniel parskając śmiechem.

Pobiegli w dół dudniąc po blaszanych stopniach.

– Tak jakby haubica! – zdążył jeszcze krzyknąć Kos, wskakując do czołgu. – Może rzeczywiście nasi artylerzyści? – dopowiedział podłączając hełmofon do radiostacji, ale podchorąży nie mógł już go słyszeć.

Z ulicy pozostały tylko dwa domy naprzeciw siebie, połączone rumowiskiem i barykadą. W wykuszu barykady, szeroko rozkraczywszy ogony łoża, stała haubica 122 mm i prowadziła szybki, bezpośredni ogień. Po przedpolu pełzły trzy czołgi i dwa transportery bijące ze wszystkich luf.

Granaty dziurawiły ściany domów, po barykadzie skakały czarno-czerwone kłębki wybuchów.

Nieco w tyle pod samą ścianą stał spalony wrak ciężarówki i uszkodzony pociskiem, mocno przechylony na bok samochód propagandowy z głośnikiem nad szoferką. W rzadkich sekundach ciszy między strzałami i wybuchami słychać było płynące przez głośnik strzępy spokojnego tanga: I znów zakwitły kwiaty i ...ów ...ą aromaty i znów War… awi się i znów swój urok śle.

Coraz ciemniej robiło się wokół od dymu i kurzu, coraz bliżej wyły silniki nacierających wozów. Szczuplutki sierżant podchorąży, wciśnięty między złomy betonu na szczycie barykady a mur płonącego od stropu domu, krzyczał ochrypłym głosem:

– Gotów! Do prawego. Niżej celować. Ognia!

Płonął jeden z atakujących czołgów, ale transportery wpełzły za resztki ruin i wysypały piechotę. Niemcy ruszyli z głośnym hajlowaniem.

– Odłamkowym i pod nogi! – krzyczał sierżant.

Twarz miał pociemniałą, pot na niej żłobił deseń podobny do korytarzy kornika. Szczerząc zęby złożył się z automatu i zaczął strzelać seriami do piechoty, ale co chwila popatrywał za siebie, wiedząc już, że nie utrzyma pozycji. Drelich, luźno wiszący na wąskich ramionach, coraz bardziej ciemniał od potu.

Właśnie wówczas, skacząc po gruzach, wjechały między domy trzy motocykle. Załogi ich błyskawicznie zniknęły we wnętrzu domów i po paru sekundach z obu stron posypały się granaty z okien, zagrały peemy i karabiny maszynowe, ciskając garście kul prosto w twarze szturmujących piechurów.

Podchorąży, ucieszony niespodzianym wsparciem, obejrzał się raz jeszcze i zdrętwiał z przerażenia – spomiędzy obłoków dymu i kurzu wyskoczył rozpędzony czołg, gnał z tyłu wprost na działo.

– Cholera jasna!

Zerwał się, zeskoczył z barykady i biegł z pistoletem maszynowym w ręku na spotkanie stalowego kolosa, strzelał w pancerz, jakby miał szansę przebicia.

Kanonierzy przy dziale również się spłoszyli, rzucili na boki, by uniknąć zmiażdżenia gąsienicami, lecz czołg skręcił pod lewy dom, gdzie barykada była niższa, wcisnął się między załomy muru i opuściwszy armatę otworzył ogień do Niemców.

– Nasz! – artylerzyści wrócili do działa i znowu zagrzmiała haubica.

Wściekła młocka trwała nie dłużej niż minutę, lecz załamała nacierających, zmusiła ich do ucieczki. Zrzedły potem i ucichły armatnie strzały, z wolna opadał kurz wybuchów. Wyraźnie słychać było teraz melodię i słowa płynące z głośnika:


 
W tę noc tętniącą wrzawą,
w tę noc śmiej się, Warszawo
i ciesz się swoją sławą,
bo my kochamy cię.
 

Mieszało się światło zachodu z blaskiem pożaru na dachu prawego domu.

Świeciły pochodnie dwu rozbitych czołgów i transportera na przedpolu. Płyta dobiegła końca, głośnik wydał metalowy szczęk i umilkł.

– Armata momy jak sto pieronów klętych! – grzmiał rozradowany głos Gustlika.

– Co pocisk, to w odcisk – zrymował Wichura.

– Cześć – rzekł Kos podchodząc z wyciągniętą ręką do artylerzysty.

– W samą porę – cieszył się nieznajomy, rozmazując rękawem kurz i pot na czole.

– Z brygady haubicznej?

– Nie, z propagandowej. Sierżant podchorąży Staśko.

– Łażewski – podwinął się z boku Daniel i pochwalił: – Twarda obrona.

– Twarda – przytaknął mu sierżant i wyjaśnił: – Inna być nie mogła.

Działonowy zginął. Wóz propagandowy rozbity, samochód od holowania haubicy spalony. Jak mieliśmy wiać?

Czereśniak podszedł, słuchał uważnie i kiwał głową.

– Haubica z wozem propagandowym – rzekł Kos i spytał kpiąco: – Kto kogo miał wspierać?

– Siadajcie, to wam opowiem. Palicie? – zaprosił Staśko i zaczął wyciągać z kieszeni jedną książkę po drugiej, by wreszcie znaleźć papierosy.

– Ojciec prosił, żeby rzucić – wyjaśnił Kos.

– Dziękuję – Łażewski wziął papierosa, rozpiął kombinezon i siadł na skrzyni. – Bibliotekę po kieszeniach nosisz?

– Ja wprost ze szkoły oficerskiej. A że wiersze czasem piszę, to w zarządzie politycznym dali mi grający wóz. Powiadają: „Naprawione działo goni brygadę, oni cię doprowadzą na miejsce”.

– I nie doprowadzili – wtrącił Kos.

– Trafiliśmy pod ogień. Popatrzcie – strzepnął czapką piach z chodnikowej płyty, kawałkiem cegły i tynku zaczął starannie rysować dwukolorowy schemat.

– Tego rozbitego patefonu to już się nie będzie zabierać? – spytał Czereśniak.

– Jak go zabierzesz? Na plecach? – obruszył się Łażewski.

– No właśnie – mruknął Tomasz odchodząc.

– Są dwa fronty. Wewnętrzny front okrążenia i zewnętrzny – tłumaczył Staśko. – Armia Czerwona zaciska pierścień i jednocześnie spycha resztę na zachód. My w środku, między; dworna frontami.

– Stanowiska ogniowe brygady podobno niedaleko, zaraz za szosą – powiedział Łażewski.

– Wiem. Ale szosa opanowana jest przez wojska, które wyrwały się z berlińskiego kotła. Możecie sprawdzić na własne oczy.

Staśko wygramolił się na barykadę, przez okno wszedł do domu i dalej podziurawionymi schodami prowadził na wyższe piętro.

– Stąd widać – pokazał na niewyraźne w zapadającym mroku szare pasmo szosy, po którym pełzły pojazdy, przebiegały wojska ostrzeliwane przez artylerię i same prowadzące ogień.

– Jak przerwą zewnętrzny front, trafią nad Łabę – rzekł Kos.

– Wszystko jedno, tam ich Amerykanie nakryją i też klops – zdecydował Magneto.

– Nakryją, ale im nie wszystko jedno – dodał Staśko i znowu zaczął szukać po kieszeniach papierosa, przekładając jakieś tomiki.

– Wyrzuć to – zachęcił go Łażewski. – Po wojnie będziemy czytać.

Teraz najważniejsza dobra mapa, plan miasta.

– Plan też mam. Nawet dwa. Bierz – podał Kosowi spory, złożony w ośmioro arkusz.

Zapadło dłuższe milczenie. Z dołu słychać było rozmowy i pokrzykiwania kanonierów, szczękanie metalu i Czereśniakową harmonię ćwiczącą melodię, do której Wichura słowa układał.

Groźnie wyglądały te wojska sunące szosą między ruinami rozbitych domów. Oczy mieli dostatecznie bystre, by spostrzec, że broni im nie brak, że kolumna gęsto przetykana czołgami, działami pancernymi i transporterami.

Nie pierwszy dzień byli na froncie i rozumieli, że tamtych prowadzi rozpacz i lęk przed zapłatą za zbrodnie, a więc, natrafiwszy na opór, bić się będą zaciekle. Im mroczniej robiło się wokół, tym wyraźniej dobiegał z tamtej strony stłumiony gwar, szczęk żelaza, warkot silników.

– Narwali się na mnie, próbując, czy tędy droga – mówił półgłosem Staśko. – Dostali po łbie i dali spokój. Ale wychodzić na główną drogę nie radzę... Lada godzina nasi podrzucą tu jaką jednostkę z rezerwy i wtenczas co innego. Tymczasem trzeba cicho siedzieć.

– Dla nas i kwadrans ważny – odrzekł Łażewski.

– Jeśli po ciemku podejść, bez światła, bez strzału kombinował głośno Kos – i dopiero kiedy spostrzegą, na pełny gaz...

– Chcecie mnie tu z haubicą zostawić?

– Skądże. Żeby przerwać tamten łańcuszek, trzeba uderzyć mocno i każda lufa się liczy, każdy bagnet. Ale rozkazywać ci nie będziemy. Jak chcesz.


57. Znaleźne

Im bliżej szosy, tym bardziej ulica była zniszczona bombami i artyleryjskim ogniem. Ślepiły na nią podziurawione i rozdarte wybuchami mury, pozbawione futryn prostokąty okien. Na bruku i na chodnikach, wśród coraz gęstszych lejów po pociskach czerniały wraki samochodów jak ogryzione przez wilki szkielety. Pokaleczone działa tarasowały drogę, nikt tu nie usiłował nawet odciągać na bok zabitych. Leżeli rozrzuceni niedbale na ziemi w tych miejscach, w których dopadły ich kule czy odłamki. Mrok nie pozwalał odróżniać kroju i barwy mundurów.

Niecały kilometr w przedzie zamykało tę ulicę lekkie wzniesienie, przez które w poprzek biegła szosa, a po niej sunęły z lewa na prawo ciemne sylwetki ciężarówek, armat, nieregularnych grup piechoty. Rwały się tam co pewien czas granaty jakiegoś ciężkiego dyonu, który z daleka prowadził nękający ogień, oświetlały ludzi i sprzęt błyskawicowym blaskiem, ale bliżej, wśród domów podobnych do wypróchniałych zębów, był mrok i cisza.

Szybkie kroki zaszeleściły w bramie, lecz nawet stojąc obok nie sposób było zobaczyć ukrytych w cieniu ludzi.

– Pusty – zameldował ktoś półgłosem.

– Sprawdzajcie następny.

Dwie schylone postacie wyskoczyły z bramy, przebiegły parę metrów pod murem i znikły w czarnych otworach parteru. Długa chwila oczekiwania, a potem mrugnięcie latarki, oznaczające, że droga wolna.

Zwiadowcy wypchnęli z bramy motor, przetoczyli go chodnikiem w następne ukrycie, w cień podziurawionej tablicy ogłoszeń. Przystanąwszy, brali łapczywie powietrze w płuca drgające od wysiłku. Łażewski rozglądał się i wreszcie dał latarką znak – dłuższe mrugnięcie i dwa krótkie.

Spomiędzy domów z wolna wysunął się dziwaczny kształt, nastroszony pogiętymi blachami i krzyżakami z desek. Pełznąc pomrukiwał basem, lecz nie niósł ze sobą charakterystycznego dla czołgu szczęku metalu. Dopiero kiedy zatrzymał się za wrakami spalonych ciężarówek, za pochyłym słupem elektrycznym, można było stwierdzić, że to jednak T-34, zobaczyć z bliska rolki omotane szmatami i niezgrabny garbaty kształt haubicy na holu, otoczonej przez paru kanonierów.

– Pusto? – spytał Kos wychylony z wieży.

– Tymczasem nikogo – odrzekł Łażewski wspinając się na pancerz.

– Nie ma komu osłaniać, wszyscy wolą wiać.

Przez przedni właz Szarik usiłował wysunąć mordę, popiskiwał prosząco.

– Ani się waż – pogroził mu palcem Grigorij. – Wracaj na róże i motyle – odpychając psa ręką, trafił w ciemności na spory kanciasty pakunek, obmacał go i mruknął: – Kakowo czorta?...

– Nie klnij – poprosił przykucnięty obok Czereśniak. – To muzyka.

Od czoła trzykrotnie i krótko błysnęła sygnalizacyjna latarka.

– Cholera, ubezpieczenie ostrzega – szepnął Daniel do Kosa. – Zaczekaj.

Zeskoczył na ziemię, rzucił się pod ścianę domu w gęsty mrok i pobiegł ku swoim zwiadowcom działającym jako szpica. W ciemności zabielała chustka, zatoczyła półkole. Stanął jak wryty.

– Gdzie? – spytał szeptem przyczajonego żołnierza.

– Na wprost złamany słup, w lewo druga brama.

– Ilu?

– Czterech z rowerami.

– Brać bez strzału – rozkazał Magneto.

Rozkaz przekazywany szeptem z ust do ust przez zaczajonych motocyklistów cicho popłynął w mrok coraz dalszym echem.

– Bez strzału... strzału... ału...

Ciszę przerwał wybuch ciężkiego granatu w pobliżu szosy. Błysnęło i pociemniało jeszcze bardziej. Nikt ze zwiadowców nie drgnął. Wszystkie oczy skierowane były na bramę, w której zniknęli tamci czterej.

Wreszcie coś się poruszyło w ciemności, zaszeleściło. Jeden za drugim wyszli cykliści, przeprowadzili rowery za usypisko gruzu, potem wskoczyli na siodełka, nacisnęli pedały.

Z parterowych okien, niczym jastrzębie na stadko kuropatw, spadli na nich zwiadowcy. Zakotłowało się wszystko w milczącym, cichym zwarciu.

Tak cichym, że słychać było tylko zdławione stęknięcia i szelest trybu w obracającym się kole przewróconego roweru.

– W łeb go, Józku! – ktoś wreszcie krzyknął szeptem.

– Stać! – zawołał niegłośno Łażewski i spytał: – Polacy?

– Dziewczyna z nimi? – zdziwił się jeden ze zwiadowców.

– A wy jak myśleli? Oczu nie macie?

– Nie złośćcie się, ojciec. Od Niemców jechaliście?

– Przez szosę nie da rady. Tam ich jak mrówków.

– We czworo nie da rady, ale nas więcej i czołg mamy. Idziecie z nami?

– Czołg? A jaki?

– Normalny.

– Taż my... – zaczął stary, ale dziewczyna szarpnęła go za rękaw i przerwała:

– Idziemy z wami.

Daniel miał zamiar spytać, czemu to baba sierżantem dowodzi, ale dał spokój. Chodziło przecież o to, żeby jak najszybciej zająć stanowiska wyjściowe. Każda minuta zwłoki zwiększała prawdopodobieństwo wykrycia ich grupy przez Niemców.

Ponownie ruszył zatrzymany na chwilę mechanizm – najpierw poszli do przodu pojedynczy zwiadowcy, potem ich motocykle przepychane z ukrycia do ukrycia.

– Czego panna Marysia, za rękaw szarpiąc, nie pozwoliła zapytać?

Może właśnie oni?

– Nie – odrzekła stanowczo Ogoniok. – Idziemy.

– Oszaleliście? – zapytał niespokojnie chorąży Zubryk. – Przecież widzieliśmy sami, że tam Niemcy. Przed chwilą niewiele brakowało...

– Ej wy, piechota. – Łażewski podszedł bliżej. – Trzymajcie się obok motorów, a dalej wytłumaczę, co i jak.

Odczekał chwilę patrząc, jak nowi pomagają w przetaczaniu, i zawrócił do czołgu.

– Co tam było? – spytał Kos.

– Nic specjalnego. Podgarnąłem cztery lufy z piechoty. Jak tak dalej pójdzie, przyprowadzimy artylerzystom batalion.

– Ruszamy?

– Właśnie to ci chciałem powiedzieć, że może lepiej, żebyście zaczekali i potem od razu na miejsce. Ruch najłatwiej zauważyć, a stąd już cholernie blisko...

– Dobra.

– Wrócę po was.

Kiedy podchorąży zniknął z oczu, Kos, nie dowierzając poznanym przed godziną artylerzystom, wysłał dodatkowo Wichurę i Tomasza na czaty. Sam siedział dalej w wieży i nasłuchiwał. Ostrzeliwanie szosy prowadziły dwie albo trzy baterie, bo kiedy rozsypywały nierówną salwę, można było wyłowić osiem czy dziewięć grzmotów. Granaty nie szły górą, a więc zapewne stanowiska artylerzystów były na południe od szosy. Kaliber trudno odgadnąć z samych wybuchów, a dźwięk wystrzałów gubił się i łamał wśród murowanych ścian. Porucznik naturalnie by potrafił. On nie tylko pogodę umiał przepowiadać, ale wszystko. Sprawiedliwiej byłoby, gdyby tacy nie ginęli.

Janek zdawał sobie sprawę, że choć decyzja forsowania nocą szosy była wspólna, podjęta po naradzie z Łażewskim, z Gustlikiem i Grigorijem, to przecież projekt wyszedł od niego. Jeśli się narwą na okopane działa czy czołgi, jeśli nie potrafią zaskoczyć przeciwnika, to stracą sprzęt i ludzi, nie wykonają zadania.

Może rzeczywiście rozsądniej było przyczaić się, doczekać podejścia jakiejś jednostki radzieckiej czy polskiej? Niemcy przerwali pierścień, sypią się jak groch z worka, ale niemożliwe przecież, żeby im długo wiać pozwolono. Na pewno już sztab Frontu uruchomił rezerwy i jeszcze przed świtem...

Wrócił Łażewski, dał znak ręką i poprowadził „Rudego” między wrakami, potem kawałek boczną uliczką i dalej przez podwórze, przez skąpy skwer z połamanymi drzewami aż do grubego muru z płyt betonowych, podziurawionego jak ser szwajcarski.

– Janek – zawołał cicho. – Chodź tutaj.

Kos wyszedł przez właz mechanika. Pchał się za nim na siłę Szarik, popiskując z oburzeniem, ale Kos rozkazał Saakaszwilemu:

– Trzymaj psa. Rwie się jak głupi.

– Tu dalej ładnej osłony – rzekł półgłosem podchorąży. – Trzeba się decydować na skok.

Wyszli ostrożnie przed mur na rekonesans. Kilka metrów od czołgu stała w cieniu Marusia Ogoniok, Szawełłowie i felczer. Widać stąd było białe cyfry i orła na wieży, można nawet przeczytać napis na burcie.

– Ja sierżant, a zrozumieć tego nie mogę – burczał Konstanty. – Przecież panna Marysia cały czas...

– Co tu rozumieć? – szepnęła kładąc palec na wargach. Staśko wyszedł do przodu od swej haubicy, przystanął koło czołgu. Przez otwarty przedni właz wyjrzał Wichura.

– Dowódca mówił, że pan podchorąży wiersze układa – zagadnął ciekawie.

– Układam.

– Interes będę miał. Wichura jestem.

– Staśko. Teraz czy potem.

– Potem, bo już wracają – cofając głowę, zawadził naturalnie o pancerz i zmarszczył perkaty nos.

W wyłomie muru zjawił się Kos i przednim włazem dał nurka do czołgu. Łażewski przystanął na chwilę obok Szawełłów.

– Z nami piechota?

– Z wami.

– Póki czołg nie wystrzeli, idziemy na paluszkach, a potem, jak kto woli, to można z przytupem i przyświstem.

– Tam przecież Niemcy – usiłował tłumaczyć Żubryk.

– Jakby kogo raniło, obywatelu chorąży, to położymy z tyłu na pancerz albo do kołyski jakiegoś motoru – tłumaczyła Ogoniok i gładziła po ręce felczera, żeby mu dodać odwagi.

– Naprzód... naprzód... naprzód...

Wzdłuż tyraliery popełzła komenda i podobni kłosom żyta, kolejno schylanym podmuchem, przyginali się ludzie, wychodząc przed mur przez pęknięcia i wyłomy. Rzadki i krótki był łańcuszek tej tyraliery, ale nocą mógł pluton udawać: siedmiu artylerzystów, czterech piechurów i dziewięciu zwiadowców.

Motocykliści toczyli swe konie na lewym skrzydle, bliższym ulicy, która rozszerzała się tutaj w dojazd do autostrady. Niemcy szli od lewej, a więc i większe stamtąd groziło niebezpieczeństwo, bardziej potrzebny był ogień erkaemów.

Za tyralierą, druzgocąc betonowe płyty, wytoczył się czołg, z którego załoga zdjęła pokraczne maskowanie. Szmaty zostawione na rolkach głuszyły stuk traków. Kołysząc się na wyrwach sunęła z tyłu haubica podczepiona na krótkim holu.

Pod pancerzem, w mdłym świetle lampek podświetlających celowniki i tarcze zegarów, w odblasku dalekich pożarów, wpadającym przez peryskopy, załoga gotowała się do walki.

Wichura dopasowywał kolbę erkaemu do ramienia, lekkimi ruchami tułowia przesuwał lufę w lewo i w prawo, przymierzając się do kolby.

Wydobył z kieszeni dwie kostki cukru, jedną wpakował do ust, drugą podał Szarikowi. Pies mruknął coś cicho, nadąsany jeszcze, że choć chciał o czymś ważnym załogę zawiadomić, to go nie wypuszczono z wozu, a kapral szepnął do niego:

– Trzymaj się dzwońcu.

Saakaszwili puścił drążki, zdjął nogi z pedałów, chwilę wykonywał drobne wahadłowe ruchy wszystkimi czterema kończynami, by rozluźnić mięśnie, wpasował się mocniej w siedzenie. Palcami lewej ręki sprawdził, czy dobrze wisi nad nim czapka rotmistrza, czy szabla nie wysunęła się ze swego miejsca pod ścianą.

Tomasz Czereśniak nogą przydeptał plecak wciśnięty w kąt, dotknięciami dłoni przeliczył pociski zawieszone na ścianach wieży, sprawdził, czy dobrze pamięta, gdzie odłamkowe, gdzie przeciwpancerne, a gdzie podkalibrowe na najgrubszego zwierza przydatne.

Gustlik od celownika przesunął się do peryskopu, który obejmował większy wycinek terenu. Dostrzegł w tyralierze sylwetkę jakby dziewczęcą i nawet zdało mu się, że ruchy poznaje.

– Ty, Janek – trącił łokciem dowódcę.

Kos, nie odrywając czoła od poduszki peryskopu, przechylił nieco głowę.

– Mów.

– Nic. Myślołech... Ale przeca nie w polskim mundurze.

– Kto? Nie rozumiem – zniecierpliwił się sierżant.

– Nikt. Dobrze, że Honorata z nami nie jedzie. Miołbych terozki strach za dwoje.

Kos wzruszył ramionami i pomyślał niechętnie, że Jeleń, zamiast się skoncentrować przy celowniku, to nagle z dziwnymi wspominkami wyskakuje. Chwilę trwała cisza. Słuchawki radiotelefonu niczym oceaniczne muszle szumiały jakimś dalekim przyświstem. Kos wpatrzony w szkła peryskopu widział przesuwającą się kolumnę artylerii i ciężarówek. Zerknął na pancerz nad radiostacją, na którym niewyraźnie majaczyła w mroku fotografia. Pora już była zaczynać, dać rozkaz. Spod hełmofonu pociekł na policzki wąziutki kręty strumyk potu.

– Lewo dziesięć transporter. Przeciwpancernym ładuj – głos Janka był spokojny, przyciszony, ale napięty jak struna.

Hitlerowski transporter stał w płytkim wykopie, ubezpieczał drogę. Na tle czerwonego od ognia nieba czerniały lufy sprzężonych poczwórnie działek kalibru 20 milimetrów i sylwetka wartownika. Niemiec coś chyba dostrzegł, bo się poruszył. Z pudła ‘wstało jeszcze dwu innych i celowniczy flakvierlinge wparł się ramionami w uchwyty, przesuwając lufy niżej.

Łażewski widział to lepiej, bo z bliższej odległości, i wiedział, że nie ma co zwlekać. Wydobył zza pasa rakietnicę, odciągnął kurek i nie czekając dłużej, strzelił tamtym wprost w twarze.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю