355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 20)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 20 (всего у книги 58 страниц)

Holownik ostro skręcił, powlókł barkę ukośnie w prawo, lecz było już za późno i lewa burta podpływała coraz bliżej do wystającej z wody półkolistej miny.

– Cholerny świat! – zaklął Wichura, chwycił pychowe wiosło i szeroko rozkraczony stanął u burty.

Czereśniak się żegnał i poruszał wargami w modlitwie. Tomasz schował za siebie harmonię, jakby ją własnym ciałem chciał osłonić. Mina była coraz bliżej, grube paluchy zapalników groźnie sterczały na boki. Wichura łagodnie dotknął wiosłem metalowej pokrywy, nacisnął.

– Żeby się tylko nie omskła – szepnął stary.

Kapral, odpychając, zrobił parę kroków wzdłuż burty ku rufie. Potem z ogromnym trudem, jak gdyby nagle stało się znacznie cięższe, wyciągnął wiosło i siadł, bo strach ugiął mu nogi.

– Rany boskie, żeby który z tych paluchów zaczepił...

– Kto inny zaczepi – powiedział wesoło Tomasz.

– Z holownika strzelali, żeby zdetonować, ale trafić niełatwo. Mogą jeszcze na niej dobrzy ludzie zginąć.

Tomasz wstał tak gwałtownie, że jęknęła harmonia. Dobył spod poły kurtki swój automat i zarzuciwszy pas na łokieć, legł przy rufie, gotując się do strzału.

– Czekaj trochę – powiedział Wichura i zawołał do żołnierzy: – Padnij, wszyscy padnij!

Tomasz nie patrząc za siebie złożył się do zapalnika. Lufa chodziła w dół i w górę w rytmie łagodnej fali spod śruby. Spróbował gonić cel, ale nie wyszło. Rozluźnił stwardniałe mięśnie. Wziął w płuca powietrze, wypuścił i wstrzymał dech. Łagodnie coraz dalej ściągnął spust i znów poluzował.

Jeszcze raz wdech i wydech, ściąganie. Muszka od dołu znad fali podeszła do ciemnej kreski zapalnika i równocześnie zagrała seria. Ułamek sekundy czekał, widząc, jak kule krzeszą błyski z korpusu miny i...

Wybuch!

Słup wody poszedł w górę, potem przetoczył się grzmot, fala podrzuciła barkę. Stara berlinka wiślana jęknęła jak żywa, zatrzeszczała wszystkimi wręgami. Doleciały dalekie bryzgi, padło kilka furkocących odłamków. Echo powtórzyło grzmot i znowu zapadła cisza.

Wichura wstał, kopnął odłamek. Spojrzał na puste miejsce, w którym leżał przed chwilą Tomasz. Zdziwiony obejrzał się i zobaczył, że strzelec siedzi już z powrotem pod sterówką, na kolanach trzyma połyskującą klawiszami harmonię.

– Niechże cię! – podchodząc bliżej powiedział Wichura z podziwem.

– W brygadzie chyba tylko Kos, co by ci zrównał.

– Na harmonii?

– Nie. W strzelaniu.

Obaj Czereśniakowie uśmiechali się, a Tomasz, cichutko grając, wyświstywał melodię przez szczerbę między przednimi zębami.

– Zaczekaj! – Wichura energicznie chwycił go za rękę. – Gdzie automat? Skąd masz broń, jak jeszcze w wojsku nie jesteś?

– Nie mam – odpowiedział Tomasz i twarz mu skamieniała.

Długą chwilę mierzyli się oczami. Wreszcie Wichura powoli wstał, z wysiłkiem przywołał uśmiech na twarz.

– Jak nie, to nie. Będzie okazja, poszukamy.

Wsadziwszy rękę do kieszeni odszedł powoli na dziób do swoich żołnierzy. Stamtąd niespokojnie popatrzył w stronę łaciatej sterówki, przygryzł wargę, a potem przykucnął za windą kotwiczną i pokręcił korbką polowego telefonu.

– Holownik? Tu Wichura. Kapral Wichura. Przycumujcie w najbliższym mieście, gdzie garnizon...

Motorzysta aa statku nie pytał nawet dlaczego, lecz tylko potwierdził przyjęcie rozkazu.

Szli może jeszcze pół godziny trzymając się najgłębszego nurtu, a potem w przedzie pojawiło się miasto i nieduża przystań. Holownik dał sygnał syreną, zespół skręcił na płyciznę i barka sunęła teraz blisko, coraz bliżej brzegu. Nad wodą schylały się konary drzew. Obaj Czereśniakowie, obserwujący je uważnie, porozumieli się wzrokiem.

– Harmonii żal, ale trzeba.

– Jak trzeba, to trzeba. Tylko dźwignij mnie, Tomuś, bo nie doskoczę.

Gdy potężny konar przechodził nad pokładem, Tomasz podsadził ojca.

Gałąź strąciła kapelusz. Stary podciągnął się, siadł okrakiem i stęknął z rozpaczą:

– Trzymaj go!

– Trzymam – mruknął syn zawieszony ręką i nogą, dźwigając z pokładu jeden z rowerów.

Żołnierz na dziobie zarepetował karabin i krzyknął:

– O rany, wieją!

Wichura się zerwał, pobiegli razem ku rufie. Pochylony jesion, w koronie którego jak dwa indyki trzepotali zbiegowie i połyskiwały rowerowe szprychy, odpływał coraz dalej. Kapral wydobył pistolet, ale nie uniósł go nawet i wstrzymał celującego żołnierza.

– Nie trzeba. Ludzi żal, a po drugie – ten młody za dobrze strzela... – Rozejrzał się i położył rękę na opartej o sterówkę kierownicy. – Rower na naszą korzyść. Rower i kapelusz... – Podniósł z pokładu wyburzałe, spłowiałe od słońca i deszczów nakrycie głowy starego. – Biegnij na dziób – rozkazał – i zawiadom holownik, że już nie trzeba. Prujemy prosto na Gdańsk.

Ledwo poszarzało, Czereśniak obudził syna.

– Pospałby ojciec jeszcze trochę.

– W głowę zimno.

– Kapotą przykryć można.

– Posłuchaj, Tomuś.

Młody dźwignął się z jamy wygrzebanej w stogu zeszłorocznego siana.

Nie bardzo daleko warknęła seria, potem druga i stęknął granat. Po chwili załomotało podobnie, ale bliżej.

– Później zjemy – zaproponował stary.

– Później – potwierdził syn.

Ześliznęli się na łąkę, spiesznym krokiem ruszyli przez krzaki, byle dalej od strzałów.

Stopniowo pojaśniało i przycichło. Nad świergotliwym, czystym strumykiem przegryźli po sucharze, zapili wodą i w znacznie lepszych humorach pojechali twardą ścieżką przy polnej drodze. Tomasz pedałował, trzymając na ramie ojca, który co chwila się poprawiał i przygadywał.

– Trzeba ci było, Tomuś, tę minę rozpukać? Niechby se pływała, myśmy ją minęli. A teraz zamiast siedzieć wygodnie...

– Jak się ojciec nie przestanie kręcić, to będziemy w rowie leżeli.

– Muszę, bo inaczej rura mi zadek w poprzek przefasonuje... – Trafiwszy na wybój Czereśniak urwał, jęknął, a po chwili dodał: – I rower jeden przepadł.

Tomasz wybuchnął gwałtownym śmiechem.

– Czego ryczysz, głupi?

– Bo mi ojciec włosy w sam nos pakują – chichotał dalej i stary zaczął mu cienko wtórować.

Z tym śmiechem zjechali ze sporej górki. Ścieżka skręciła w wesołą, biało-zieloną brzezinę, a tam w poprzek leżał pień. Gwałtownie przyhamowali, zarzuciło, rąbnęli na ziemię. Leżeli jeszcze, kiedy zza drzew wybiegło dwóch Niemców – drobny feldfebel i wysoki szeregowiec.

– Halt! – krzyczeli celując z automatów do leżących. – Kleider weg!

Czereśniakowie wplątani w rower, rozciągnięci na ziemi, z podniesionymi nad głowy rękami, nie bardzo wiedzieli, co mają najpierw robić.

– Rozpieraj, rozpieraj – tłumaczył podoficer i rozpinając guziki munduru gestami pokazywał, czego chce. – Aber schnell! – tupał nogami, oglądając się niespokojnie za siebie.

Czereśniakowie, widząc, że nie ma żartów, wygramolili się spod ramy i kierownicy, wstali z ziemi, zaczęli ściągać kapoty.

– Ani chybi zastrzelą i jeszcze rower zabiorą – mamrotał ojciec.

Tomasz usiłował wyszarpnąć swój automat, lecz zaczepił muszką o podszewkę. Wysoki Niemiec zdążył doskoczyć i wyrwał mu broń.

– Partisanen, Banditen – cedził przez zęby i z wolna unosił własny pistolet maszynowy, nie zdejmując palca ze spustu.

Feldwebel wstrzymał go i kładąc dłoń na ustach, rozkazał:

– Maul halten!

Po chwili Czereśniakowie zostali już tylko w gaciach. Niemcy gestami kazali im lec na ziemi, a sami rozdziali się błyskawicznie, nie przestając grozić automatami. Przez chwilę tak wyglądało, jakby razem mieli się wybrać do kąpieli, ale fryce zaraz spiesznie chwycili chłopskie ubrania. Myląc rozmiary, wyszarpywali sobie nawzajem portki, koszule, kapoty. Wreszcie odziali się jako tako i zabrawszy rower, ruszyli w tę stronę, z której nasi nadjechali.

– Maul halten! Ruhe! – stłumionymi głosami pokrzykiwali jeszcze spomiędzy drzew.

Czereśniakowie chwilę leżeli spokojnie, potem unosząc głowy rozpatrzyli się na boki, a wreszcie Tomasz, wdziawszy niemieckie spodnie i saperki, ostrożnie ruszył ścieżką. Na skraju brzeziniaka ze zdziwieniem zobaczył w trawie wszystkie automaty – swój i oba niemieckie. Chwycił pepeszę, zarepetował, lecz już było za późno: Niemcy dotarli na garb pagórka i właśnie znikali za horyzontem. Zabrał broń i wróciwszy zastał ojca siedzącego na pniu i ubranego już w podoficerski mundur, w pasie, nawet z czapką na głowie.

– Krój dobry – obracając się, demonstrował stary – tylko kolor paskudny i muszę te wrony wyrzucić, bo inaczej daleko nie... – urwał, rzucił nóż, który przygotował do odpruwania i nagle uniósł ręce.

– Co ojciec?

– Ciśnij, Tomuś, te pistolety, ciśnij, powiadam, na ziemię – rozkazał synowi.

Tomasz położył broń na trawie i obejrzawszy się zobaczył cztery lufy i czterech radzieckich żołnierzy, gotowych do strzału. Tamci kpiąco obejrzeli schwytanych, jeden podniósł z ziemi kurtkę mundurową i rzucił Tomaszowi.

– Poszli fryce. Hitler kaputt!

Nie mówiąc więcej ni słowa, wyprowadzili obu Czereśniaków z brzeziny na polną drogę. Tomasz zezem popatrzył na ojca, czy do unteroficera podobny, i aż się przestraszył, bo jakby kto nie wiedział, mógłby uwierzyć.

Mimo że niemłody, to na feldfebla z końca wojny był nawet za dobry.

– Trzeba im powiedzieć, że my Polacy – doradził półgłosem.

– Niech ręka boska broni – usłyszał szept w odpowiedzi. – Takich Polaków, co u Niemca służą, to oni na miejscu.

Nie minęło pięć minut, jak doszli do szosy, na której czekał spory oddział jeńców uformowanych czwórkami do marszu. Po dołączeniu naszych jeden z żołnierzy, którzy wzięli Czereśniaków do niewoli, zawołał:

– Gatowo!

– Szagom marsz! – padła komenda od czoła.

Kolumna ruszyła. Niemiec idący obok w szeregu odwrócił głowę w kierunku starego i cicho spytał:

– Sind sie jetzt gefangen werden, Herr Unteroffizier?

– Paszoł ty won – odpowiedział Czereśniak i pokazał mu język.

Kolumna mijała drogowskaz z rosyjskim i polskim napisem: GDAŃSK 63.

– Już blisko – westchnął stary. – Tylko ancug mi się nie podoba – szarpnął i zerwał z piersi nadprutego orła.

Po zaręczynowej zabawie czas począł się bardzo dłużyć załodze „Rudego”.

Generał niby obiecał, że pośle ich do sztabu 1 armii w ślad za czterema wcześniej odesłanymi czołgami, ale bardzo był czymś zajęty ostatnio i nie umieli go przychwycić.

Tymczasem więc, jak to w garnizonie na tyłach, wyznaczono ich do prac w parku maszynowym, to znowu na wartę, a najczęściej, że względu na Szarika, kazano pilnować podczas prac na ulicach miasta wziętych do niewoli Niemców. Nie była to służba ciężka, tyle że mało ciekawa. Siedzieli na gruzach rozwalonego domu i wystawiali twarze do słońca. Gustlik z nudów poświstywał i podśpiewywał. Grigorij marszczył czoło i po raz dziesiąty opowiadał Jankowi:

– Ja poprosiłem Anię, ale że biały walc, one się zamieniły, więc to była Hania. Jak mam poznać...

– Co ci za różnica? Klękaj przed tą, co będzie szła po lewej, po sercowej stronie – doradził Gustlik – bo jak nie poznajesz, to idzie na jedno.

– Jedną kocham, a drugiej nie. Nie wszystko jedno.

– Wstążka ci dała.

– Tobie ta druga też dała. I obie jednakowo niebieskie.

– Naznacz ją czym i przestań wreszcie – rozzłościł się Janek.

– Ty tak do mnie, do przyjaciela? – smutno zdziwił się Gruzin.

– Przepraszam – Kos objął go za ramię – ale już wytrzymać nie mogę, Marusia poszła na front, dziewczyna przecież, a my stare byki przy tej durnej robocie. – Kopnął nogą resztki muru.

Pęknięta cegła poleciała w dół po usypisku. Pracujący przy uprzątaniu gruzów podnieśli głowy, przystanęli zdziwieni.

Z rozbitej bramy wyszła szczupła kobieta w czarnej sukni, zbliżyła się do jednego z jeńców i zagadnęła, nie poznając, że to Niemiec.

– Przepraszam, syn mi zginął. Mareczek. Może panowie widzieli?

Nie czekając odpowiedzi, odeszła.

– Zur Arbeit, schnell! – krzyknął Janek, kładąc rękę na pistolecie maszynowym i jeńcy wzięli się znowu do łopat.

Ulicą nadchodziła nowa kolumienka Niemców pod strażą radzieckiego żołnierza. Nie spojrzeli na nią nawet, ale kiedy jeńcy mijali chłopców siedzących na gruzach, z szeregu rozległ się okrzyk:

– Panowie!

Gustlik urwał piosenkę, wszyscy wstali i patrzyli zdziwieni.

– Pierona, przeca to Czereśniak! – Pierwszy zorientował się Jeleń i pędem zbiegł w dół, za nim reszta załogi.

– Pastoj! – Gruzin zatrzymał oddział.

– Co tam, panie Czereśniak.

– Zmyłkowo. Ratujcie mnie i syna.

– To Polacy – powiedział Janek do wartownika. – Naszi druzja.

Pustitie ich.

– Plennyje, nie druzja – odpowiedział tamten. – Nielzia.

– Nie puścisz?

– Niet – zaprzeczył ostro wartownik.

– Poczkej. – Gustlik przerwał narastający konflikt. – Dawaj machniom. Dwóch dasz i dwóch weźmiesz. Zakuriwaj – poczęstował zdobycznym papierosem.

– Charoszich dasz?

– A co myślisz? Lepszych jak te chachary.

Wybrał dwóch największych z „własnych” Niemców i kazał im stanąć do szeregu. Ruszyła zatrzymana grupka z surowym wartownikiem, a Czereśniaków Jeleń poprowadził za sobą na murek i pokazał, żeby siedli.

Wyciągnął z kieszeni kawał chleba, rozłamał na pół i wręczył obu wyzwolonym. Chwilę patrzył, jak jedzą łapczywie.

– Terozki nom powiadajcie po kolei, jak było, ino szezyro prawda.

– Samą prawdę?

– Jak u faroża na spowiedzi.

– Po prawdzie to było tak... – zaczął Czereśniak, przeżuwając ze smakiem kęs czarnego chleba.

Zasłuchali się w Czereśniakowe opowiadanie i nie zauważyli nawet, jak wąskim skrawkiem oczyszczonej już jezdni nadjechała między gruzami ciężarówka z Wichurą za kierownicą. Lidka stała na górze, trzymała się szoferki jedną ręką, a drugą z daleka machała do załogi.

– Nasi w najlepszej komitywie z frycami – zmarszczył się generał siedzący przy kierowcy.

Dopiero kiedy Wichura zatrąbił i samochód stanął, załoga zerwała się z miejsc.

– Baczność! – Janek podszedł, by zameldować, lecz generał wstrzymał go energicznym ruchem ręki.

– Wasz raport został załatwiony pozytywnie. Jutro rano ruszacie na front. „Rudy” i samochód Wichury, a na nim radiostacja sztabowa wraz z obsługą. – Pokazał na Lidkę. – Musicie tylko dobrać sobie czwartego do załogi. Kos będzie dowodził i doprowadzi grupę do sztabu pierwszej armii.

– Huraaa! – krzyknęli zgodnie wszyscy trzej.

– Tylko nie podoba mi się, że już zdążyliście zapomnieć o wojnie.

Zeszłej nocy pięciokrotna strzelanina w Gdańsku, dwa napady na podmiejskich szosach, w lasach pełno niedobitków z rozproszonych jednostek Wehrmachtu, w rumach spadochroniarze, a wy sobie ucinacie pogaduszki z Niemcami.

Czołgiści uśmiechnęli się, a stary chłop postąpił krok naprzód!

– Czereśniaka pan nie poznaje, panie generale?

– Rzeczywiście! Słowo daję, a wy czemu w takim stroju?

– Niech będzie pochwalony. – Chłop ścisnął rękę dowódcy. – Przyodziewek nie czyni człowieka. Kapotę się zmieni, ale ja syna właśnie do wojska przyprowadziłem.

– Szmat drogi. Czemu nie na miejscu?

– Żeby w dobre ręce, panie generale. Dwóch miałem. Jednego Niemce zabili i teraz ten ostatni. – Pociągając za rękaw odprowadził dowódcę trochę na bok i coś jeszcze tłumaczył monotonnym ściszonym głosem.

– To ty byś chciał do nas? – spytał Janek.

– Ja nie. Ojciec każą.

Załoga stała naprzeciw Tomasza, przypatrywała mu się badawczo.

Tomasz też patrzył na nich.

– Szczerbaty – stwierdził Grigorij.

– Nie – zaprzeczył Janek. – Tylko ma taki specjalny odstęp, żeby lepiej gwizdać.

– Mocny to on chyba nie jest – powiedział Gustlik.

Kpiny rozgniewały nowego. Gwałtownym ruchem zdjął niemiecką kurtkę i rzucił na ziemię, ściągnął koszulę, strosząc włosy na głowie, i teraz stał półnagi, napinał mięśnie. Gustlik lekko dotknął jego ramienia.

– Pocisk, udźwignie.

Szarik, który biegał po ruinach za swymi sprawami, wrócił, przywitał się z generałem, podbiegł do załogi, lecz zwęszywszy Tomasza, warknął i nastroszył sierść.

– Pies na niego warczy – oświadczył Saakaszwili.

Tomasz przyklęknął, uśmiechnął się i wyciągnął dłoń. Szarik, uspokojony, zamachał ogonem, otarł się o rękę nowego.

– Może i dobry człowiek – stwierdził Gruzin.

– Co umiesz? – spytał Janek.

– Trochę na harmonii gram, strzelam...

– Strzylosz nawet? – Gustlik roześmiał się. – A ryksztos masz dobry? Abo lufa w krzokach?

Podszedł do nowego, pomacał mięśnie. Klepnął po piersiach podobnie jak lekarz, ale znacznie mocniej. Tomasz nie zrozumiał żartu i sądząc, że to bójka, zaprawił Ślązaka bykiem. Tamten zatoczył się lekko, podniósł pięść do ciosu.

– Gustlik, zostaw – cicho rozkazał Janek, zerkając w stronę generała.

– Będziecie się bić? – spytał Kosa podchodzący Wichura. – Słusznie. Do załogi wam się nie nada, bo lepiej od ciebie strzela.

– Nie mądrz się – uciął Janek, spoglądając na Tomasza ze złością, ale i z zaciekawieniem.

Opodal stary Czereśniak tłumaczył dowódcy brygady:

– Obcemu bym nie powiedział, ale panu generałowi, jak ojcu. Przez ten czas, co Hitler u nas rządził, to Niemcy zabrali z chałupy kobyłę jabłkowitą, krówkę, trzy świnie, dobrą siekierę, szpadle cztery.

– Panie Czereśniak...

– Więc jakby syn znalazł...

– Niechże się pan zastanowi: akurat ma trafić i poznać waszą siekierę albo szpadel w takim dużym kraju, jak Niemcy?

– Siekiera spora i dobrze by było poznać, ale jak nie trafi, a podobną by spotkał...

Generał powstrzymał go gestem i obróciwszy się w stronę załogi, spytał:

– Weźmiecie na czwartego małego Czereśniaka?

– Zaś on nie taki mały... – mruknął Jeleń.

– Wołać go Tomasz – dopowiedział stary.

Janek spojrzał na Gustlika, na Grigorija. Tamci niepewnie wzruszyli ramionami.

– Gra na harmonii – mruknął Gruzin.

– Czego nie umie, to nauczycie. Załoga musi być w komplecie.

– Weźmiemy, panie generale. – Janek westchnął, jakby przekonując sam siebie, i spojrzał zezem na Wichurę.

– Już jo cie, kluku, nauczę – groźnym szeptem obiecał nowemu Gustlik.

– Zgoda, weźmiemy go – powiedział generał do Czereśniaka.

– Albo więc nawet jakby koń nie bardzo do naszego podobny był u pana generała, ale da orki zdatny, to ja bym mógł od razu. Bo po co koń, tam gdzie czołgi?

– Zaczekajcie... Wy, Kos, siadajcie ze swoimi na ciężarówkę, jedźcie do wozu i szykujcie się do drogi. Umundurujcie syna, a my tu z ojcem chwilę jeszcze pogadamy.

– Siadać – rozkazał Janek.

Gustlik i Grigorij wprawnie skoczyli do wozu po kole. Tomasz, przymierzając się ze stopnia szoferki, spostrzegł we wnętrzu instrument.

– Harmonia – wyszczerzył zęby, wyciągnął rękę.

– Nie twoja – wstrzymał go Wichura. – Już raz na niej grałeś i co z tego wyszło? Leź na górę.

– Pomału – poprosił stary.

Podszedł do syna, wspiął się na palce, pocałował go w czoło. Potem medalik na sznurku zawiesił na szyi, przeżegnał krzyżem. Kiedy już skończył ojcowskie obrzędy, chwycił za wystającą kierownicę i ściągnął z ciężarówki rower.

– Panie, co pan? – zaprotestował Wichura.

– Przecież mój – odpowiedział Czereśniak – tam na barce ja go tylko pożyczyłem panu kapralowi. Kapelusz też może się znalazł...

Zatrzaskując ze złością drzwiczki, Wichura stuknął się w głowę.

Syknąwszy z bólu poszperał w szoferce i ruszając, wyrzucił przez okno bury kapelusz. Chłop podniósł go z zadowoleniem, trzepnął o kolano, wdział na głowę. Podprowadził rower do generała i znowu coś mu zaczął tłumaczyć.

Dnia następnego o świcie Czereśniak razem z koniem był już na punkcie kontrolnym przy wyjeździe z Gdańska. Czerwienił się tu szlaban, żółcił drogowskaz, czerniała drewniana budka dla czekających okazji żołnierzy. Stary chłop lewą ręką trzymał kierownicę roweru, w zębach wodze, a prawą pokazywał dokumenty kontrolującym go oficerom: polskiemu i radzieckiemu.

– W porządku. Droga wolna.

Szybko schował papiery do tej samej torebki, w której trzymał pieniądze, zaciągnął sznurek i wpuścił ją za koszulę. Potem, wyjąwszy lejce z ust, odpowiedział uprzejmie:

– Ostańcie z Bogiem.

Siadł na rower i ruszył szosą, prowadząc na wodzach silnego roboczego konia. Pedałował powoli, jedną ręką trzymając odwróconą wysoko kierownicę. Co chwila zerkał przez ramię na nowy nabytek, na łeb ozdobiony białą gwiazdką, kołyszący się tuż za nim. Wałach parsknął.

– Zdrów, gniady, zdrów – odpowiedział mu serdecznie gospodarz.


26. Pułapka

Na początku kwietnia w ostatnim roku wojny puste były pomorskie drogi i wsie. Osłoniwszy brzeg posterunkami obserwacyjnymi, rzadkimi węzłami oporu i ruchomymi odwodami, wojska poszły na zachód – za Kołobrzeg, pod Szczecin i nad Odrę. Polscy osadnicy Ledwo zaczynali napływać, skupiali się raczej w miastach ze względu na czas niespokojny. A Niemców nie było wcale – jeszcze w lutym i marcu wymiotły ich stąd surowe zarządzenia Reichsführera SS Heinricha Himmlera, grożące śmiercią każdemu, kto ośmieliłby się pozostać na miejscu, a nie odejść wraz z frontem.

Wiatr gwizdał na resztkach szyb wytłuczonych pięściami wybuchów, gospodarował w izbach, huśtał się na skrzypiących drzwiach. Boleśnie ryczały porzucone krowy, którym mleko rozpierało wymiona. Zdziczałe kosmate psy z przekrwionymi od głodu ślepiami łączyły się w zbójeckie stada i napadały bydło, zagryzając co słabsze albo pokaleczone sztuki.

Na pustawej szosie poniewierały się szmaty, zmięte gąsienicami złotawe łuski wystrzelonych nabojów, blaszane kubki, manierki i menażki. W rowach, obok spalonych ciężarówek i rozprutych pociskami transporterów leżały przewrócone bauerskie wozy bez kół. Ze słupów telegraficznych zwisały przerwane druty. Z ostrym, podobnym do kaemu warkotem przelatywały co pewien czas radzieckie patrole na motocyklach, z przyczep węszyły lufami diegtiarowów.

Przez to dziwaczne pustkowie gnał szosą „Rudy”, a za nim jaskrawozielona ciężarówka. Kos poderwał ich nocą, ruszyli o pierwszej szarówce i po trzech godzinach marszu minęli Słupsk. Grigorij rad, że znowu jadą, nie chciał zmiany, więc Janek i Gustlik, wychyleni do pasa, stali w otwartych włazach, gapili się na kraj pagórkowaty, zielony i granatowy od lasów, złocony kaczeńcami na łąkach.

Tomasza krajobraz nie interesował. Stwierdziwszy, że wewnątrz wozu duszno i ciemno, podesłał sobie cywilną kurtkę pod plecy, ułożył się za wieżą na pancerzu i drzemał. Przez sen obciągał świeżo wyfasowany mundur, sprawdzał dotykiem, czy wszystkie guziki zapięte.

Póki służysz w załodze, to i spać można. Co innego dowódca, który i drogę przepatrywać musi, i czujnie słucha pracy silnika, a jednocześnie myśli nie tylko, co teraz, lecz i co potem. Dowódcy różne takie rzeczy do głowy przychodzą, że i zgadnąć trudno – oto teraz Janek przypomniał sobie pomorskie pochody Krzywoustego. Chciał nawet Jeleniowi powiedzieć, ale odłożył na później, bo kiedy się jest dowódcą, to i milczeć można w sposób bardzo ciekawy.

Sto metrów za czołgiem, żeby spalin nie wąchać, jechał Wichura, a w kabinie obok niego niewesoła Lidka, okręcająca na palcu smużkę swoich jasnych włosów.

– Co się trujesz? Albo to mało równych chłopaków na świecie?

Choćby i ja! – Usiłował pogładzić ją po policzku.

Chwyciła go za rękę, położyła ją z powrotem na kierownicy. Wichura zmarszczył czoło, ruszył nosem – wymyślał dowcip. Potem łagodnie Wyprowadził wóz na lewą stronę szosy i gwałtownie skręcił w prawo.

– Sama na mnie lecisz – roześmiał się, usiłując pocałować dziewczynę, którą przytuliła do niego siła odśrodkowa.

– Przestań, głupi.

– Niby dlaczego?

Chwilę jechali spokojnie. Wichura się znowu zasępił, zaczął stukać palcami po kierownicy, układając plan działania, i wreszcie, poszczekując klaksonem, wyprzedził czołg. Ręką wystawioną za okno dał znak, żeby się zatrzymali, i sam stanął na poboczu, koło owalnego granatowego jeziorka, otoczonego żółtym wianuszkiem kwiatów.

– Zaczekaj – przykazał Lidce wyskakując z kabiny; wlazł na pancerz czołgowy. – Słuchaj no, Kos...

– Jak do dowódcy, głupieloku, godosz? – Gustlik chwyciwszy za daszek, wciągnął szoferowi na nos wyszmelcowaną smarami polówkę.

– Zostaw, kopalniany niedźwiedziu. Obywatelu sierżancie, ja nie mogę takim tempem. Poniżej czterdziestki silnik się grzeje.

– On z Lidką chce się urwać – podpowiedział Grigorij, który zgasił silnik i wysunął się do pasa z włazu.

Podeszła radiotelegrafistka z bukiecikiem jaskrawych kaczeńców, z dłońmi mokrymi od trawy.

– Mówiliście o mnie?

– Bynajmniej – oświadczył Wichura. – Ja niestety mogę właśnie czołg poprowadzić, ale dwa pojazdy, mające różne szybkości...

– Jak chcesz... – przerwał mu Janek, wyciągnął mapę i przypatrzywszy się uważnie, zdecydował: – Staniemy na nocleg w Schwarzer Forst. Trochę w bok od szosy, żeby było spokojniej, ale znaleźć łatwo: rzeka, linia kolejowa, most, a tu wioska i pałac.

– Głupi by znalazł – zapewnił Wichura i czule zerknąwszy na Lidkę, dodał: – Polecimy przodem...

– Sierżant Saakaszwili – ciągnął Kos – pojedzie na ciężarówce z radiotelegrafistką i szeregowcem Czereśniakiem do osłony.

– Paniatno? – spytał Gustlik odrętwiałego z zaskoczenia Wichurę. – Sam żeś chcioł.

– Będziesz, Lidka, nawiązywała z nami łączność co dwie godziny, zawsze kwadrans po nieparzystej.

– Tak jest, obywatelu sierżancie – odpowiedziała salutując.

Janek spojrzał uważnie, czy nie żartuje, ale dziewczyna spokojnie patrzyła mu w oczy. Speszony nieco, rozkazał surowiej niż trzeba:

– Kapral Wichura poprowadzi czołg.

Nim Kos skończył, Grigorij zdążył zajrzeć za wieżę, szarpnięciem za rękaw obudzić Tomasza i chwyciwszy w locie rzucone mu klucze, pobiegł do samochodu. Za nim Lidka i Szarik, ucieszony, że nareszcie może pohasać.

Warczał już silnik, kiedy Tomasz wlazł po kole do pudła, Grigorij dodał gazu i ruszyli.

Wichura wciąż jeszcze otwierał usta, by zaprotestować, ale machnął ręką i wsuwając się przez właz, mruknął do siebie:

– Ja tak chciałem... – miał zamiar pokiwać głową, ale tylko kropnął czaszką o pancerz.

Skrzywiwszy się, pogłaskał włosy na ciemieniu i patrzył, jak prostokątna sylwetka jego pięknego, świeżo malowanego samochodu maleje i wreszcie niknie za zakrętem. Westchnął, uruchomił silnik i posłuchawszy gangu ruszył w beznadziejną pogoń.

Jak człowiek nie ma w życiu szczęścia, to już nie ma, pomyślał i zmacał ręką ciepłe jeszcze Szarikowe legowisko. Nie dość, że dziewczynę i samochód, to jeszcze psa zabrał Gruzin przebiegły. A ten nowy to niby z wiochy, niby do trzech nie umie zliczyć, a brzytwę ma za pazuchą...

Wspomniał sobie kapral Wichura jeszcze raz od początku, jak mu stary Czereśniak pochlebił, jak się na barkę z synem wmeldowali, potem uciekli, a rower już w Gdańsku ojciec odebrał. Postanowił, że też będzie chytry, że nic nikomu, tylko sobie, bo jak się o własne sprawy nie zatroszczyć, to kogo to obchodzi. Wojna się skończy za tydzień, czy za miesiąc, dadzą medal, do cywila odprawią i co? Tyle twego, co w plecaku, co własnymi rękami zapracować potrafisz.

Mijały kilometry, układały się w dziesiątki, a on wciąż prowadził czołg z ponurą mina, myślał to o przyszłości, to o niebieskich migdałach, obserwując pustą drogę przez przedni właz. Wyjechali na stromą górkę i nagle silnik zakasłał, przerwał, chwycił i znowu przerwał. Nie pomagało wciskanie gazu i ssanie. Wysprzęglił prawą przekładnię, żeby zejść na pobocze. Gąsienice człapały coraz wolniej, wreszcie zamarły zupełnie.

– Co jest? – spytał Kos.

– Stoimy.

– To widzę, ale dlaczego?

– A czy ja maszynę jak należy przyjmowałem – gderając manipulował jednocześnie przy dźwigniach, naciskał starter. – Ile razy mam z wami jechać, to zawsze diabli nadadzą...

Janek zeskoczył z wieży, podszedł do włazu, pochylił się nad szoferem.

– O czym ty bredzisz?

– Jak to o czym? A w Sielcach pierwsze spotkanie... Nie pamiętasz?

– Pamiętam – roześmiał się dowódca „Rudego”. – Ale teraz Szarik pojechał z Grigorijem. Sam musisz sobie dać radę.

Kos i Jeleń przeskoczyli rów, pogwarzyli, potem gonili się dłuższą chwilę między krzakami, by mięśnie rozruszać, a Wichura kładł rękę kolejno na coraz to nowych dźwigniach, dotykał zegarów na desce przyrządowej i myślał, coraz bardziej się pocąc, bo nic nie mógł wymyślić.

– Co innego samochód, a co innego to draństwo – mruknął do siebie, ale usłyszał go Gustlik.

– Ty coś powiedzioł? Draństwo? O „Rudym”? – zapytał włażąc na wieżę.

Janek groźnie patrzył przez właz na zgrzanego Wichurę.

– Długo masz zamiar tu stać?

– Nie trzeba mnie było przesadzać, obywatelu dowódco – rozzłościł się, ale zaraz zmiękł i zaproponował: – Może by zajrzeć do silnika?

– Myślisz, że tu maska podniesiesz? – z głębi czołgu, nad ramieniem Wichury, wysunęła się głowa Gustlika. – Coby zajrzeć, trza u nas dźwignąć siedemset kilo...

Janek tymczasem obszedł czołg, postukał w zapasowe zbiorniki, i ucieszył się, gdy jeden i drugi zadudniły głucho. Klasnąwszy dłonią o czoło parsknął śmiechem i wrócił przed wóz.

– Wyłaź – rozkazał Wichurze – ale już.

Gdy Kos siadł w fotelu mechanika, Gustlik po cichu spytał ciekawie:

– Wiesz już?

– Zapasowe puste, trzeba przełączyć na główny – szepnął mu do ucha Janek i ręcznie podpompowawszy paliwo spytał Wichurę: – A co, jak u mnie zaskoczy?

– E tam, cudów nie ma. Raz ci się w Sielcach udało... Wtenczas kiedy chorąży Zenek wojsko werbował. Pamiętasz?

– Pamiętam.

– Niezły był chłop – powiedział Gustlik.

Zobaczył nagle twarz Zenka nad wieżą płonącego czołgu, rękę chwytającą antenę i czarne kłęby sadzy między sosnami studziankowskiego lasu. Poczuł chłód na skroniach, jakby tamten dym przesłonił na chwilę słońce.

– U mnie zaskoczy. O co zakład? – spytał Kos.

– Jak zaskoczy... – Wichura zastanowił się i szybko dopowiedział: – Jak silnik pójdzie, to ja ciebie na barana dookoła czołgu, a jak nie, to ty mnie.

– Dobra.

Przybili dłońmi, Gustlik przeciął. Janek wykonał czarodziejski gest, położył ręce na drążkach. Starter rozpędzał koło zamachowe, potem przerzut, szarpnięcie i cisza. Słychać tylko szmer wirującego kręgu ze stali.

– Daj szmatkę – poprosił Wichura i wziąwszy gałgan z ręki Kosa, dodał: – Muszę cholewy podczyścić, żeby dowódcy boków nie zabrudzić.

Drugi raz włączył Janek starter, przerzucił... Strzeliło z rury wydechowej.

Silnik chwycił, zawarczał, ryknął przegazowany.

– Pilnuj – rozkazał Janek Gustlikowi i wyskoczył na pancerz.

Wichura podrapał się za uchem, zdjął czapkę i podstawił plecy. Co przegrana, to przegrana, więc szofer pogrzebał nogą niczym kopytem i zarżał dziarsko. Kos go dosiadł i pogalopował dookoła czołgu.

– Wio! Hejta! – wołał i machał rękami, lecz zerknąwszy przypadkiem na zegarek, nagle spoważniał.

– Puść, odczep się! – krzyknął do Wichury i zeskoczywszy na ziemię, podszedł do Gustlika. – Ale ze mnie smarkacz!

– To jo wiem – skonstatował Jeleń – ale co jest?

– Minęło wpół do czwartej, a łączność mieliśmy nawiązać kwadrans po nieparzystej. Cholerny świat – zaklął wchodząc na pancerz i machnął ręką w stronę Wichury. – Gaz!

Po pochyłości zjechali w dół, szosa wygięła się w dolinie między wzgórzami. Niespodziewanie za krzaczastym zakrętem spotkali sporą grupę cywilów, mężczyzn i kobiet, ciągnących wózki wyładowane gratami. Na pierwszym powiewała na drążku biało-czerwona flaga.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю