355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 56)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 56 (всего у книги 58 страниц)

Wybiegł przed maskę i dotykając palcami oglądał wgniecenie na zderzaku, a potem siadł, ruszył i dalej jechali bez słowa aż prawie do celu.

Kiedy z zalesionego wzgórza zobaczyli Ritzen, wydało im się jakieś większe. Może dlatego, że sporo ludzi chodziło po ulicach, wojskowych i cywilów. Dzięki wysadzeniu tamy zostało szybko zdobyte i teraz, po oszkleniu okien, wyglądało na nie zniszczone. Tylko dzioby na tynku wskazywały, którędy szły serie.

Nie znając adresu postanowili zacząć poszukiwania od centrum, od tego trójkątnego placu, na którym stała bateria przeciwlotnicza. Okazało się, że trafili dobrze, bo w ceglanym budynku, służącym im ongiś za kwaterę i muzeum zegarów, była teraz komendantura i zarząd miasta. Przed wejściem zobaczyli w grupie kobiet mężczyznę w ubraniu przerobionym z niemieckiego wojskowego munduru. Wydawał polecenia i kartki, na których kreślił po parę słów.

Zasalutował mu przechodzący radziecki oficer, odpowiadając na uchylenie czapki.

Grupa robotnic odeszła ze szpadlami i grabiami na ramieniu, parę z nich wzięło się do przekopywania trawnika, na którym zostały jeszcze ślady po okopach.

Kiedy łazik z Gustlikiem i Wichurą podjechał do krawężnika, mężczyzna odwrócił się, a spostrzegłszy żołnierzy, szeroko otworzył ramiona.

– Oh, Herr Jeleń! Ich warte... Czekam na pana z duża tęsknota.

Gustlik, wyskoczywszy z wozu stanął o dwa kroki i nie podając ręki spytał surowo:

– Jak się mo panna Honorata?

– Ja myślę nadzwyczaj dobrze.

– No to...

Dopiero teraz starszy sierżant chwycił Niemca za rękę, potrząsnął mocno, a potem przedstawił:

– Obergefreiter Kugel. Kapral Wichura. Gdzie ona?

– Idziemy zaraz od razu. Parę kroków.

– Jedziemy – zaprosił gestem Franek.

Zakręcili ostro w miejscu, a potem pomknęli w prawo, w boczną uliczkę i zahamowali przed willą ukrytą w białym i różowym obłoku kwitnących jabłoni, grusz i wiśni. Nad bramą wisiał duży napis: „MILITÄR–ANSTALT”.

– Co to za ansztalt wojskowy? – spytał Jeleń.

– To właśnie Fraülein Honorata – odpowiedział z szacunkiem Kugel.

Śniło się Honoracie pięć albo sześć razy, że po nią Gustlik przyjechał, i raz to nawet tak wyraźnie, że kuferek spakowała i nazajutrz ze łzami musiała rozpakować. A dziś wiedziała całkiem na pewno, że nie przyjedzie. Skoro po śnie się nie zjawia, to co dopiero niczym nie zapowiedziany...

Siedziała na piętrze w pokoju gęsto zastawionym meblami, założonym serwetkami i narzutkami, ozdobionym setką farfurek zniesionych z całej ulicy na polecenie Kugla, który wiedział, że ich odkurzanie trochę uspokaja panią Honoratę, siedziała więc przy oknie i podśpiewywała cicho, a smętnie:


 
Ratujże mnie, Boże, ratujże mnie przecie,
Ratujże mnie, Boże, ratujże mnie przecie,
Bo mnie straszna bieda na sercysku gniecie,
Zakochałam ci się aż po same uszy...
 

Podśpiewywała nie tyle wyszywając białe orły, co wypruwając hitlerowskie z serwetek i obrusów. Zostawiała tylko haftowane pięknie, niczym monogram, litery gotyckie, ale przecież do naszych podobne.

W jednym warkoczu miała czerwoną wstążkę, drugi lekko rozpleciony u końca, na pamiątkę pewnego wydarzenia sprzed miesiąca. Na palcu połyskiwała wypucowana do wysokiego blasku sześciokątna nakrętka, pełniąca obowiązki zaręczynowego pierścionka.

Kiedy na parterze rozległ się dzwonek, Honorata przerwała jednak robotę, podniosła głowę i czekała zarumieniwszy się lekko z niecierpliwości.

Słychać było szczęk zamka, gwar przyciszonej rozmowy, a potem szybki stuk drewniaków na schodach. W drzwiach stanęła pokojówka w fartuszku i koronkowym czepeczku na włosach.

– Herr Kugel mit zwei Soldaten.

– Nie chcę go widzieć – tupnęła nogą Honorata. – Ani jego, ani tych jakichś... – urwała w połowie zdania i ukłuła się igłą w udo, żeby sprawdzić, czy na pewno nie drzemie.

Za pokojówką, we framudze otwartych drzwi, pojawiło się prócz Kugla dwu polskich żołnierzy, a jednym z nich był plutonowy Jeleń. Łzy rozmazały wszystkie twarze prócz tej jednej, dzień po dniu od miesiąca oczekiwanej.

Chciała wstać, pójść mu naprzeciw, ale sił zbrakło.

Jeleń zrobił parę kroków, zatrzymał się przed fotelem.

– No to jużem jest, Honoratko.

Niespodzianie dla samej siebie zrobiła groźną minę.

– Czemu tak późno? Tyle czasu tu siedzę i siedzę, dwudziesty obrus wypruwam.

– Wojnę musieli my skończyć. A teroz pójdemy...

– Nie pójdę za pana Gustlika.

Potrząsnął głową, jakby go kto pałką zdzielił, i bez słowa zaczął zawracać.

– Chodźże tu. Pierścionek zabieraj.

Chciała zdjąć nakrętkę z palca i nie mogła, więc ręce prosząc o pomoc wyciągnęła:

– Gustliczku...

Rymnął na oba kolana, do dłoni się pochylił. Dziewczyna, wstydliwie zasłaniając monogram na obrusie, podniosła płótno do wilgotnych oczu.

– Czysta – podał Gustlik chusteczkę. – Nie trza w Hitler Jugend oczek wycierać.

– Głupi – stwierdziła dziewczyna. – Albo to się pan Gustlik nie domyśla, co litery znaczą?

– Ani chybi Honorata Jeleniowa – oświadczył Wichura podchodząc bliżej i salutując. – Co mamy, to zabieramy, i jazda do gniazda. Dowódca kazał szybko wracać.

– Nie tak chyżo. Tu ja dowodzę – sprzeciwiła się Honorata.

Wstała podając mu rękę, a potem specjalną pałeczką uderzyła w mosiężny gong.

Na ten sygnał z całej willi zbiegła się służba: ogrodnik, dozorca, kucharz z pomocnikiem, dwie pokojowe, i wszyscy, niczym dobrze musztrowane wojsko, stanęli w szeregu pod ścianą. Honoratka wzięła się pod boki i oświadczyła:

– Alarm an allen Fronten. Rżnąć, ciąć, ważyć, smażyć. Dziś wieczorem przyjęcie. Taki grosses Fest, jakiego od przed wojny nie było.

Wysoko poszła rakieta w nocne niebo, zakreśliła łuk i rozsypała się w kolorowych gwiazdach. Kugel stojąc przy otwartym oknie ładował następną, ale go Jeleń przytrzymał za rękę.

– Ostatnia.

– Starczy.

– Dość, powiadom. Pora jechać.

– Dawno pora – przytwierdził Wichura. – Co za zabawa, jak nie wszyscy pić mogą.

– Strzelę, jak pojedziecie. Żeby my się jeszcze w życiu spotkali.

– Lecę silnik zapalić, a wy wychodźcie z gratami.

– Ino coby my, Kugel, nie tak się spotkali, jak tamten raz na śluzie.

Gustlik podniósł nie dopity kielich i trącił się z Niemcem.

– Spać ochota – rzekła Honorata wyciągając rękę. – Dziękuję panu, panie Kugel. Prawda to, że wśród obergefrajtrów zdarzają się porządni.

– Przejdzie ci sen, Honoratko, jak ruszymy i wiatr owieje.

Tymczasem wrócił Wichura i stwierdził z ponurą miną.

– Nie ruszymy.

– Czemu?

– Bo nam podpieprzyli samochód. Był i nie ma.

Na długą chwilę zapadło kłopotliwe milczenie.

– To tutaj chodźmy spać – proponowała wstawiona z lekka Honorata.

– Armia jutro nad Nysę rusza. Dwadzieścia cztery godziny spóźnienia liczy się jak dezercja – wyjaśnił Wichura, podniósł niewidzialny karabin do ramienia i pstryknął głośno palcami.

– Laboga! – przestraszyła się dziewczyna i otrzeźwiała natychmiast.

– Na kim auto zdobyć, kiedy się wojna skończyła? – myślał głośno Jeleń.

– Sowieci tu zaraz ze sto mają – podpowiedziała nieśmiało Honorata.

Kugel usłyszawszy te słowa zaniepokoił się wyraźnie i cofnął pod ścianę.

– Listy piszcie – mówił, zaczynając się wspinać na schody.

– Cześć – kiwnął mu głową Wichura, a potem zwrócił się do Jelenia:

– Innego wyjścia nie ma.

– Od sojuszników, co my razem krew przelewali? – wrzasnął z oburzeniem Gustlik i spytał Honoraty: – Mocno pilnują?

– Z przodu wartownik, z tyłu siatka – wyjaśniła dziewczyna, wyciągając z kąta przedpokoju ogrodnicze szczypce.

Ślązak wziął je do ręki, spróbował i za Wichurą powtórzył:

– Innego wyjścia nie ma. Trzeba pożyczyć.

W równych rzędach stały obok siebie wielkie ciężarówki, zgrabne półtoratonówki i krępe przysadziste łaziki. Jeden z nich, bez widocznego powodu, ruszył po cichutku, wytoczył się przez dziurę w siatce na parkowy trawnik, z trawnika na alejkę i przystanął koło kępy gęstych krzaków.

Z cienia wyskoczył Wichura, błyskawicznie załadował trzy walizy i kufer, wcisnął między nie Honoratę, a sam siadł przy kierownicy i skomenderował półgłosem:

– Pierwszy bieg.

Łazik posłusznie ruszył, pchany niewidzialną siłą nabrał szybkości, wyjechał na ulicę, skręcił za węgieł i dopiero tam zza wozu wyszedł zziajany Gustlik.

– Starczy. Dasz radę zapalić? – spytał zmęczonym głosem i siadł obok kierowcy.

– Kluczyk pasuje – ucieszył się Wichura.

Silnik zaskoczył natychmiast. Ruszyli i nabierając pędu wyjechali na szosę. Z tyłu za nimi strzeliła w niebo pożegnalna rakieta obergefrajtra Kugla.

– Poczciwe Niemczysko – stwierdził Franek.

– Ale my niepoczciwi – ze złością mruknął Gustlik. – Pierona, żeby u swoich kraść!

– Pożyczać – poprawił go Wichura.

Wyjechali spomiędzy domów i na szosie wysadzanej owocowymi drzewami pojaśniało od blasku księżyca.

– Coś ciśnie – stwierdził Ślązak.

Uniósł się, dźwignął do góry siedzenie i wydobył spod niego tablicę rejestracyjną.

– Podziwej się, Wichura, chyba nasza...

– Fakt – stwierdził kapral.

Zjechał na pobocze, zahamował i wyskoczywszy oglądał maskę.

– Chodź tutaj – zawołał Gustlika. – Patrz – pokazał mu wgniecenie na zderzaku, które zarobili trzasnąwszy w słupek zaraz za skrzyżowaniem. – Własny wóz nam się trafiło pożyczyć.

– To ci pierońska historia – zdziwił się Jeleń siadając do łazika i szczelniej otulił kocem śpiącą słodko Honoratę.

– Co tu dziwnego? – wzruszył ramionami Wichura, wrzucając pierwszy bieg. – Normalnie, jak to między sąsiadami – filozofował. – W sumie na jedno wychodzi: ile było samochodów u nas i u nich, tyle jest.

Ciągnęli coraz ostrzej pustą szosą, żeby zdążyć przed wymarszem armii na południe, na ziemie nad Nysą Łużycką, które znowu znalazły się u kresów Rzeczypospolitej.


66. Ostatnia kula

Wrócili z Honoratą na czas. Początkowo zdawało się nawet, że nikt nie zauważył rajdu po Gustlikową narzeczoną, ale kiedy jednostki pancerne w ślad za piechotą ruszały na Łużyce, to generał przytrzymał załogę „Rudego” na miejscu.

– Zostaniecie tu jeszcze dwa, trzy dni. W tym czasie, podporuczniku Kos, załatwicie sprawy formalne związane z życiem osobistym załogi.

– My może... – zaczął Kos.

– Ani słowa – uciął generał. – Chcę mieć czołg, a nie oddział towarzystwa turystycznego czy domek jednorodzinny na gąsienicach.

Wichurze za karę odebrałem samochód. Pojedzie z wami jako kaemista i pomocnik u Saakaszwilego.

– I tak jedno miejsce wolne, bo Tomasz nie wrócił.

– Nie szkodzi. Pojedziecie we czterech. Czereśniakowi zastępca dowódcy armii dał w Warszawie urlop dwutygodniowy celem odwiedzenia rodziny w Studziankach. Wróci wprost na Łużyce.

– Sprytny ten Tomasz jak lis – mruknął Gustlik zaraz po odejściu dowódcy i z uznaniem pokiwał głową.

– A tyś chytry jak mucha – mruknął Janek. – Do jesieni będziemy po urzędach chodzić, nim Honorata żołnierzem zostanie.

Sprawy formalne były rzeczywiście żmudne, gdyż wszelkiej maści pisarzom sztabowym zupełnie się po wojnie we łbach przewróciło i trzeba ich było mocno do muru przyciskać, by chcieli wypisywać papierki. Chodzili załatwiać całą ekipą i tam gdzie nie pomagał oficerski stopień Janka, ani prośba Grigorija, to Gustlik chwytał opornego za rękę i ściskając mówił powoli:

– Jakbyście nam to napisali, tobym był rad.

Dopiero pod koniec trzeciego dnia Honorata została zmobilizowana i jako szeregowiec batalionu sanitarnego przydzielona do pomocy siostrze Ogoniok, która rządziła oddziałem armijnego szpitala polowego. Kiedy odwieźli nową sanitariuszkę na miejsce, Marusia, korzystając z okazji, słowo po słowie wyjaśniła Jankowi sens swego listu i na zakończenie dodała:

– Wszystko trzeba by od początku zaczynać, a tymczasem rozdzieliłyby nas kilometry, dni i miesiące, a może nawet lata...

Póty prosili wszyscy trzej (Wichura pilnował wozu), póki Lidka nie zgodziła się podejść do okna. Stojąc ukryta za framugą powiedziała:

– Jestem tu... Dzień dobry.

– Zdrowiej szybko – pierwszy odezwał się Janek – i wracaj do nas.

Dziękuję ci, Lidka.

– Jakbyś chciała, to nawet w wozie jest miejsce, bo Tomek na urlopie – dodał Gustlik.

Grigorij nic nie powiedział, choć usta nawet otwierał i wąs gładził.

Machnął tylko ręką i twarz odwrócił, bo mu było smutno. Niełatwo mówić do pustego okna, zwłaszcza wówczas, gdy ma się dużo ważnych rzeczy do powiedzenia.

Dopiero kiedy odchodzili i Grześ się odwrócił, mignęła mu za szybą szczupła twarz i biała chusteczka na głowie. Nie dał po sobie poznać, że cokolwiek zobaczył, bojąc się, że dziewczynie mogłoby być przykro.

Na czwarty dzień ruszyli skoro świt, chcieli bowiem na nocleg stanąć u kapitana Pawłowa, w mieście, którego został komendantem. W południe, nie zatrzymując się, przegryźli chleba z konserwami i pruli dalej, luzując co pewien czas Saakaszwilego przy drążkach sterowych, żeby mógł gnaty rozprostować.

– Iwan nam tako wieczerza zrychtuje, jakiej my już dawno nie jedli – zapewniał Gustlik.

– Obiecał mi pokazać, jak się na suwaku liczy – wspomniał Janek.

„Rudy” gnał rozsłonecznioną szosą, wysadzaną po bokach owocowymi drzewami. Prócz Grigorija, który znowu prowadził maszynę, wszyscy siedzieli na wieży wypatrując niecierpliwie.

– Za tą górką – powiedział wreszcie Kos spojrzawszy na mapę.

Wyjechali na płaskie siodło i w dole, nie dalej niż pół kilometra, zobaczyli nad rzeką miasteczko łużyckie. Ciemną czerwienią świeciły jego strome dachy, połyskiwały kopuły kościołów, wieża zegarowa ratusza złotawą iglicą kłuła niebo. Nad samą rzeką widać było porośnięte zielenią ruiny starego zamku, a obok nich szerokie bastiony dziewiętnastowiecznego fortu.

Wszystko to barwiło majowe słonko, sady prześwitywały między domami przedmieścia i obrazek nadawałby się do fotografii z napisem: „Pamiątka znad Nysy”, gdyby nie ludzie, którzy wypełzali z wylotowych ulic niczym mrówki z płonącego domu. Ci, którzy mogli iść, uciekli widocznie wcześniej, a teraz wlekli się starzy, kuśtykały kaleki, wnuk pchał na wózku sparaliżowaną babkę. Kierowali tym ruchem radzieccy piechurzy, pomagali co słabszym ładować się na ciężarówki i odwozili ku zachodowi.

Czołgiści spojrzeli po sobie, nie rozumiejąc.

– Ki diabeł? – zamruczał Wichura.

– Pogłupieli czy co? – burknął Gustlik.

Kiedy podjechali bliżej, Kos zauważył Pawłowa w grupie kierującej tą dziwną ewakuacją.

– Zaraz się dowiemy – powiedział. – Zatrzymaj – dał rozkaz mechanikowi i stojąc obok wieży zawołał z daleka: – Towariszcz kapitan!

Iwan odwrócił się i osłaniając od słońca oczy patrzył zdziwiony na czołg.

Janek zeskoczył i podbiegł na spotkanie z wyciągniętymi rękami.

– My k wam w gosti. Nie poznajecie?

– Nie wo wremia – z zakłopotaniem odpowiedział saper. – Gorod ewakuirujem.

– Dlaczego?

– Składy materiałów wybuchowych w forcie zostały zaminowane – pokazał na miasto. – Wszystko wyleci w powietrze.

– Kiedy? Dlaczego?

– Chodź ze mną, to się dowiesz – ruszył pierwszy. – Nasza kontrrazwiedka złapała właśnie tego, co minował.

– Rządź tu, Gustlik – zawołał Kos w stronę czołgu. – Zaraz wrócę.

– Tak jest.

Jeden z regulujących piechurów dostrzegł „Rudego”, podbiegł na krawędź rowu i wymachując czerwoną chorągiewką, krzyczał do Jelenia:

– Nazad. Kak dołbaniot, to się gąsienicami nakryjesz.

– Nie drzyj się, synku, bo ochrypniesz – ryknął mu w odpowiedzi Ślązak.

Pawłow i Kos zeszli z szosy koło niewielkiego betonowego mostku na skarpę pokrytą okopami i rowami łącznikowymi. Kilka kroków dalej zeskoczyli na dno transzei, szli gęsiego, pospiesznie omijając ostre zakręty, i wreszcie za trzecim Janek zderzył się prawie z wartownikiem.

– Stoj! – rozkazał żołnierz.

– Ja komiendant goroda – przecisnął się Pawłow do przodu.

– Prochaditie.

Jeszcze jeden zakręt, a potem okop się rozszerzył i zobaczyli radzieckiego pułkownika, który pokrzykiwał w słuchawkę:

– Powtariaju, ani jednego żołnierza nie puszczaj poza wyznaczoną granicę. Wojna kończyłaś’ i nie masz prawa pchać ludzi na pewną śmierć dla uratowania paru kalek. Kraw spadnie na tego drania, co zaminował.

Rzucił słuchawkę i przywitał Pawłowa.

– Zdrastwuj komiendant. Kak dieła?

– Ewakuacja się kończy. Teraz jeszcze pójdę do fortu i poszukam.

– Kto z tobą?

– Podporucznik Kos – przedstawił się Janek.

– Drug z polskiej armii. My razem w Berlinie wojowali.

– Ty sam szukać pójdziesz?

– Ja przecież saper.

– Nie pchaj głowy pod topór. Saper czy nie saper – nie twoja sprawa.

Co z tego, że jeszcze dwóch, trzech Niemców wyprowadzisz, jeśli oni skazali na śmierć swój sobstwiennyj gorod.

– Ja właśnie nie po trzech chcę iść, ale po miasto. Gdyby się udało znaleźć detonator...

– Za mało czasu. Drań twierdzi, że o szóstej będzie po wszystkim.

Sądzę, że nikt lepiej od niego nie zna tej sprawy – wskazał na jeńca.

W kącie okopu stał major z czarnymi saperskimi wyłogami, z zawziętą twarzą fanatyka. Prawą ręką w skórzanej rękawiczce podtrzymywał lewą dłoń omotaną bandażem.

– Niczego więcej nie powie – dodał pułkownik – poza tym, czym nas już parę razy uraczył: „Po śmierci Führera niech ginie cały świat”.

– Wiedziałem... – rzekł w zadumie Pawłow. – Wiedziałem, że stary fort jest wypełniony setkami ton materiałów wybuchowych, ale skąd wziąć transport i ładowaczy, żeby wywozić. Życie trzeba było ludziom organizować...

– Ty życie, a on śmierć. Zabił wartownika, wkradł się do podziemi i gdzieś tam założył detonator albo może tylko uruchomił mechanizm zegarowy, założony, kiedy tu jeszcze hitlerowcy rządzili... Kiedyśmy go brali, postrzelił starszynę gwardii i stary żołnierz do domu bez nogi wróci, choć całą wojnę przemaszerował szczęśliwie...

– Pójdę – postanowił Iwan.

– Pojedziemy – wtrącił Janek. – Raz, że szybciej, dwa, że pod pancerzem bezpieczniej, i trzy, że szukać pomogę.

– Pozwólcie działać – poprosił kapitan.

Kos również stanął na baczność.

Pułkownik spojrzał na zegarek, który wskazywał czwartą czterdzieści trzy, i chwilę pomyślawszy, odrzekł:

– Nie mam prawa zakazać.

Niemiecki saper rozumiał widocznie toczoną w jego obecności rozmowę, a może domyślił się jej treści, gdyż nagle zaśmiał się kpiąco.

– Blitztod das ist ein guter Tod – rzekł drewnianym, przyciszonym głosem.

– Masz rację, że śmierć błyskawiczna to dobra śmierć – mruknął Kos i podchodząc do niego uniósł rękę.

Zdawało się, że chce uderzyć, ale czołgista tylko zerwał z głowy Niemca furażerkę.

– Nie kracz – powiedział krótko.

Wichura rozglądał się z wysokości czołgu i mówił do Gustlika:

– Nie w porę myśmy tu przyjechali. Póki co, trzeba by w drugą stronę obrócić dyszel – wskazał na działo.

– Siedź, póki co.

Saakaszwili zdążył już wywiad przeprowadzić z tym, co na nich krzyczał, i wróciwszy oświadczył:

– Podminowane wszystko i miasto wyleci w powietrze. Pora wiać. Gdzie Janek polazł?

Jeleń nie odpowiadał, głaskał po łbie Szarika i rozglądał się wokół.

– Wysłałeś? – zagadnął nagle Grigorij Wichurę.

– Co?

– List. Do Hani i Ani, żeby przyjechały – przypominał natarczywie.

– Wysłałem i dostałem z powrotem – flegmatycznie odpowiedział Franek, wyciągnął z kieszeni kopertę i przeczytał Gruzinowi dopisek poczty:

– Adresatki nieznane.

– Jak to nieznane? – zdziwił się Grześ.

– Tobie znane, a poczcie nie – mruknął Gustlik. – Może gdzie wyjechały, może je kto ukradł – tłumaczył, lecz dostrzegłszy nadchodzącego z Pawłowem Janka przerwał i uprzedził załogę: – Pozór, nasz komandir wraco.

Wychyleni z włazów salutowali z uśmiechem kapitanowi.

– Z wozu – niespodziewanie rozkazał Kos.

Posłuchał go tylko Szarik i tańczył dookoła, bardzo ucieszony szybkim powrotem swego pana.

– Spokój – rozkazał Janek i zdziwiony dodał: – Nie słyszeliście?

Powiedziałem: z wozu. Sam poprowadzę.

– Nie wolno przekazywać maszyny. Mów dokąd – odrzekł Saakaszwili, sadowiąc się wygodniej przy dźwigniach. – Jak ci za ciasno, to możesz wyrzucić strzelca kaemu albo celowniczego.

– Grześ! – ostrzegawczo mruknął Jeleń.

– Co?

– Mom cię gdzieś – dociął Ślązak włażąc do wnętrza wieży.

– Chodzi o to – mówił Kos podniesionym tonem – żeby znaleźć detonator i unieszkodliwić. Cała załoga niepotrzebna, nie ma sensu powiększać ryzyka.

– Czterech prędzej znajdzie jak dwóch – upierał się Jeleń.

– Jak to czterech? Pięciu – rozzłościł się Wichura. – W Berlinie zostałem i do dziś, jak wspomnę, to męczy mnie czkawka.

– Tam ci przejdzie – zakpił Jeleń.

Kos wskoczył na wieżę, wdziewał hełmofon.

– Silnik w ruch – rozkazał i prawie jednocześnie zaczęły dudnić cylindry. – Szarik!

Pies wskoczył mechanikowi na kolana i wpełznął do swego kąta, gdzie leżała wygodna poduszka, haftowana w motyle i kwiaty.

– Wolne miejsce Tomasza – wyjaśnił Janek, pomagając wejść Pawłowowi.

– Normalnie, załoga – dorzucił Gustlik.

Czołg ruszył po lekkiej pochyłości szosy, rozpędzał się szybko. Po chwili gnali pełną mocą, skośnie przecięli podmiejski ugór, stratowali sad i nie zmniejszając pędu wjechali na ulicę. Ostrzej grzmiał tu czołgowy silnik, jazgotały gąsienice po kamiennej kostce. Dudniło echo odbite od pustych ulic, od porzuconych domów z rozdziawionymi oknami i drzwiami. Wszystko nosiło ślady pospiesznej, panicznej ucieczki: leżały porzucone walizki, które okazały się zbyt ciężkie; stał wyładowany betami ogrodniczy wózek, wparty w rynsztok ułamaną osią; bielała na środku jezdni duża lalka. „Rudy” lekko zmienił kierunek – Saakaszwili brał zabawkę pod pudło, by nie rozdeptać gąsienicami.

– Wolniej... w’ prawo – podawał komendy Janek.

Wywinęli się spomiędzy murów, aleją wysadzoną lipami pomknęli przez skwer w stronę fortecznej fosy.

– Wolniej... Jeszcze wolniej...

Pod ciężarem „Rudego” zatrzeszczały i wygięły się dyle drewnianej nawierzchni mostu. Delikatnie, jak stopy skradającego się zwiadowcy, stąpały stalowe traki gąsienic. „Rudy” przypominał sprężonego do skoku zwierza...

Wszystkie włazy mieli zamknięte. Wszystkie twarze były przylepione do peryskopów z wyjątkiem Wichury, wkulonego w kąt pancerza i osłaniającego ramionami psa na wypadek gwałtownego wstrząsu.

Skończył się most, innym tonem zabrzmiał silnik pod sklepieniem fortecznej bramy, odrobinę nawet przyspieszył, ale zaraz potem Saakaszwili wycisnął sprzęgło, zahamował gwałtownie.

– Kabel – zameldował. – Rwać?

– Nie – odrzekł spiesznie Pawłow. – Trzeba sprawdzić – sięgnął ręką do zamka włazu.

– Stop – powstrzymał go Kos. – Z czołgu sprawdzisz, Iwan – po raz pierwszy powiedział do kapitana po imieniu, ale nikt na to nie zwrócił uwagi. – Zamknij za mną – rozkazał Gustlikowi.

– Janiczku...

– Nie gadaj.

Kos już był na pancerzu, docisnął właz i ostrożnie, jakby się bał najlżejszego wstrząsu, zeszedł po gąsienicy na ziemię.

Wewnątrz bramy, na poobtłukiwanym tynku czerniał napis ozdobiony rysunkiem czaszki: „Lieber Tod als Niederlage”.

Czarny wodoszczelny kabel leżał skośnie na kamieniach jezdni. Jeden jego koniec niknął w studzience kanalizacyjnej, drugi prowadził do niskich, uchylonych drzwiczek, również oznaczonych trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami.

Na tle łagodnego, spokojnego pomruku czołgu, którego silnik pracował na wolnych obrotach, każdy krok Janka odbijał się wyraźnym echem. Rozsypane na jezdni kawałki koksu chrzęściły ostro pod podeszwami.

Z bramy widać było okrągłe podwórze fortu. Nad koroną nasypu coś jakby się poruszyło. Janek znieruchomiał z ręką na kolbie pistoletu, ale to chyba był wiatr albo przywidzenie. Dźwignął więc spod ściany dwie chodnikowa płyty, ułożył je na wprost prawej gąsienicy po obu stronach kabla i wyszedłszy przed czołg dał znak Grigorijowi, by ruszał.

Drgnął „Rudy”, położył trak na płycie, wspiął się leciutko i powoli sunął prawą gąsienicą nad kablem. Janek się cofał i w chwili gdy ostatni trak przeszedł nad drutem, dał znak do lekkiego skrętu i zatrzymania.

Kiedy wrócił do wnętrza, właz desantowy był już otwarty. Kapitan leżał na podłodze i dłońmi w gumowych rękawiczkach ostrożnie zdejmował scyzorykiem izolację pogwizdując cicho piosenkę o Dnieprze.

Po chwili na obu drutach lśnił goły metal. Pawłow ostrożnie zamocował do tych miejsc zaciski amperomierza. Szczęk przełącznika wydał się ostry jak wystrzał. Wskazówka drgnęła, ale tylko od lekkiego wstrząsu. Drugie szczęknięcie, trzecie... Wskazówka stała nieruchomo...

Pawłow odkręcił zaciski gwiżdżąc dalej, a pochylony nad nim Gustlik, ocierając pot z czoła, podawał nożyce do cięcia drutu. Przerwany kabel zwinął się jak ranna żmija.

– Naprzód! – padła komenda.

Czołg wyjechał z bramy na okrągły niewielki dziedziniec. Wieża niespiesznie wykonała pełny obrót. Peryskopy uważnie przepatrywały fort.

– Z wozu – rozkazał Janek. – Gustlik przy dziale.

– Zostało dwadzieścia siedem minut – powiedział Pawłow. – Jeśli los nam nie pomoże...

– Los albo pies – wtrącił Janek i dobywszy z kieszeni furażerkę niemieckiego majora, dał Szarikowi do wąchania.

Saakaszwili z Wichurą podeszli tymczasem do metalowych, olejno malowanych wrót, których kilka par zieleniało w fortecznym murze.

Skrzypnęły zawiasy ciężkich wierzei. W środku zobaczyli setki czy tysiące ustawionych pod sufit skrzynek z trotylem.

Saakaszwili przecisnął się wąskim przejściem do środka, poświecił latarką. Za pierwszą kazamatą był drugi i trzeci magazyn, równie starannie nadziany pod strop. Strach go zdjął, zawrócił i spiesznie dysząc, rzekł do Wichury:

– Tam jeszcze sto razy tyle, co tu... Jakby...

– Co się wzruszasz? —i przerwał mu Wichura. – Na nas z tobą po ćwierć kilo i to za dużo. Czy tu tysiąc czy sto tysięcy ton, to wszystko jedno, wsio rawno.

– Szukaj Szarik – zachęcał Kos wilczura.

Pies obiegł magazyn wąchając skrzynki i wrócił zawiedziony.

– Nie było tu tego drania? Nie było?

Szczeknięcie miało oznaczać, że nie – nie chwycił zapachu, który bił z niemieckiej czapki.

– Myślisz, że sam major detonator zakładał? – spytał Wichura.

– Rękę sobie przy jakiejś robocie pokaleczył. Myślę, że przy tej.

– A jak nie? Mógł mieć pomocników. Oni prześcieradła wywieszali, ale i tacy byli, co własnej czaszki wściekłością przez Hitlera nabitej nie żałowali.

– Nie zawracaj głowy. Trzeba było zostać.

– Tu jest sto takich magazynów jak ten – wtrącił Grigorij. – Musiałbyś sprawdzać co piętnaście sekund jeden, żeby znaleźć, a potem dwie minuty na rozminowanie.

– Janek! – zawołał Pawłow, który aż do tej pory nie ruszył się od czołgu, lecz uważnie oglądał podwórze fortu.

– Jestem – podbiegł razem z Szarikiem.

– Niemcy lubią porządek i zapasy...

– Tak. Ordnung und Vorräte – potwierdził Kos.

– Myślisz, że wiosną szykowali opał na zimę?

Saakaszwili rozdeptał spory kęs i koks ostro trzasnął pod podeszwą.

– Nie. Tym bardziej pod koniec wojny. Rozumiem – powiedział Janek.

Zrobił parę kroków patrząc pod nogi: wszędzie kęsy koksu wielkości włoskich orzechów, lecz przed niskimi metalowymi drzwiczkami więcej niż gdzie indziej.

– Zamknięte.

– Czekaj – Wichura podszedł i ramieniem odsunął dowódcę.

Nie było czasu na słowa, więc nie pytając o nic dobył zza cholewy cienką piłkę do metalu i sprawnie ciął skobel.

– Dobrą stal na czołgi wzięli – mruknął otwierając po chwili drzwiczki. – Taki ajs jaki szajs.

– Czekaj – Pawłow zatrzymał Janka. – Teraz saper na czoło.

Świecąc latarkami poszli gęsiego w dół. Na schodach zgrzytnęły drobne kawałki koksu. Zaraz za pierwszym półpiętrem leżał na stopniu pistolet przykurzony i pokryty pajęczyną, ale przecież od razu widać, że piękna belgijska efenka z grubą rękojeścią, mieszczącą magazynek na szesnaście pocisków.

– Zamawiam, zaklepuję – powiedział Wichura i pochylony wysunął się do przodu.

Grześ, który szedł ostatni, był jednak szybszy: zdążył dopaść Franka, chwycić za nadgarstek i wykręcić mu rękę do tyłu.

– Ty czego? Puść.

– Wiri!

– Co wiri?

– Po polsku osioł – stwierdził Saakaszwili. – Palców masz za dużo?

– Za węgieł! – rozkazał Pawłow.

Gdy czołgiści się cofnęli, saper przykląkł i lekko pogwizdując założył pętlę cienkiego sznurka na lufę. Potem zza załomu muru ściągnął sznur i na schodkach zagrzmiała krótka detonacja.

Kapitan podniósł odrzucony wybuchem pistolet, obejrzał i podał Wichurze. Kapral odruchowo cofnął rękę.

– Bierz. Wygląda, że nie uszkodzony.

Jeszcze jedno piętro zeszli schodami w dół, a tam wąski podziemny korytarz rozgałęział się w kilku kierunkach. Glinianą podłogę ktoś czysto zamiótł i koksu nie było ani śladu.

– Którędy? – spytał Pawłow.

Janek raz jeszcze dał psu czapkę powąchać i rozkazał:

– Szukaj.

Szarik znowu wciągnął w nozdrza niemiły mu zapach niemieckiego sukna. Systematycznie węsząc, obszedł wszystkie korytarze i wrócił. Potrząsnął łbem, lekko zamachał ogonem – nie ma.

– Musi być, piesku – przekonywał go Janek, przysiadając na piętach.

– Szukaj.

Jeszcze raz wilczur zaczął badanie. Był skupiony i dokładny, wchodził po parę kroków w korytarze, zawracał.

Pawłow spojrzał na zegarek.

– Ile? – spytał Kos.

– Osiemnaście.

Jednym z korytarzy, na półtorametrowej wysokości ponad ziemią, biegła wzdłuż muru drewniana poręcz z wgłębieniami – być może opierano o nią karabiny. Szarik zatrzymał się, wziął górny wiatr, skoczył łapami na ścianę i węsząc zaskomlał. Pobiegł w głąb, wspiął się raz jeszcze i tryumfalnie szczeknął.

– Znalazł – stwierdził Kos i rozkazał wilczurowi: – Prowadź.

Pobiegli za psem, dogonił ich Pawłow. Łomotał tupot pod niskim sklepieniem, ślizgało się światło latarek po ścianach. Nagle wilczur skoczył, forsując jakąś przeszkodę.

– Stop – rozkazał Pawłow. – Każ mu, niech stanie.

– Szarik! – zawołał Kos. – Ani się rusz.

O metr przed nimi leciutko drgała pajęczyna cienkich drutów trącona podczas skoku.

– Sam nie dam rady – stwierdził kapitan. – Żadna z tych czterech strun nie może zmienić naciągu.

– Jasne – odrzekł za wszystkich Wichura.

Wszyscy trzej ostrożnie przysunęli się do pajęczyny i każdy po swojemu ujął drut w palce: Wichura ulokował przedramię na kolanie, Gruzin oparł pięść na bucie, Kos położył się i chwycił dwie metalowe nici tuż nad ziemią.

Szarik chciał przyjść mu z pomocą, powoli unosił łapę i przesuwał, by się przybliżyć.

– Stój, ani się waż!

– Gotowe? – spytał Pawłow i spojrzawszy po skupionych twarzach oświadczył. – Tnę.

Teraz przez długą minutę nikt nie mówił ni słowa. Jedyne dźwięki to szybkie oddechy i spokojne pogwizdywanie kapitana.

Przeciąwszy metalową pajęczynę Pawłow przeszedł na drugą stronę i klęcząc, błyskawicznie pracował palcami. Najpierw odgarniał grudki gliny, obnażał końcówkę zapalnika, potem chwytał ją w palce i, odsunąwszy na bok dłoń trzymającego, wykręcał detonator z miny. Pierwszego uwolnił Kosa, któremu było najbardziej niewygodnie. Potem, spojrzawszy na krople potu spływające po czole Wichury, zluzował go jako drugiego.

Najdłużej trzymał drut Gruzin i kiedy już mógł puścić, z przeciętych poduszeczek dwu palców kapała krew.

Kapitan świecąc latarką uważnie oglądał dalszy odcinek korytarza.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю