355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 4)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 4 (всего у книги 58 страниц)

– Jo też ni – zgodził się Jeleń.

Janek wyjaśnił krótko, a potem Saakaszwili powtórzył to samo obszerniej i kwieciście, wyjaśniając na dodatek, jak go wzięto do armii, posłano do fabryki, żeby się tam nauczył prowadzić i remontować czołgi, jak wreszcie wyprodukowano wóz tak wspaniały, że wszyscy orzekli, iż nikomu nie można go powierzyć, jak tylko mechanikowi–kierowcy Saakaszwili. A kiedy zobaczyli, jak on jeździ, to powiedzieli: „Od Kamczatki do Tbilisi nikt tak pięknie nie prowadzi czołgu. Niech nasz Grigorij jedzie z tym czołgiem do Polaków i pokaże, co umie”.

– Ja z tobą, Grigorij, w twojej załodze będę. Chcesz?

– I jo z wami – dodał Jeleń.

– A mnie, dowódcy wozu, o zdanie nie pytacie? – wtrącił lejtenant. – Nie wiem, czy będziecie pasować do załogi, czy przypadniecie mi gustu.

Musicie pokazać, co potraficie. Saakaszwili, jak wam już sam powiedział, jest kierowcą pierwszej klasy. Pokaż im Grigorij, co potrafisz.

– Ze szpilką?

Lejtenant kiwnął głową.

Mechanik skoczył do wozu. Po chwili, przez otwarty właz, podał Semenowi ogromne, zardzewiałe gwoździsko na pół palca grube, na dłoń długie. Lejtenant wziął gwóźdź. Odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami Jelenia i Kosa, podszedł do niedalekiej sosny, wbił ostrze w korę.

– Odejdźmy trochę na bok – powiedział do swych nowych znajomych, a w stronę czołgu rzucił: – Gotowe. Nie zapomnij obrócić wieży.

Trzasnął zamykany właz. Chwilę było cicho, potem zajazgotał rozrusznik i zagrał silnik. Wieża, posłuszna niewidzialnej ręce, obróciła się zgrabnie i zatrzymała z lufą skierowaną do tyłu. Dudnienie z lekka wzrosło, drgnęły gąsienice i czołg ruszył nabierając pędu, wprost na drzewo.

– Złomie! – krzyknął Jeleń.

Nie złamał. Na dwie stopy przed pniem wóz przyhamował, stuknął z rozpędu pancerzem o gwóźdź i mocą trzydziestu ton wdusił go w drewno jak w masło. Potem zakołysał się i na wstecznym biegu odszedł grzecznie na swoje miejsce, równając do innych.

Sosna jeszcze drżała, osypując piaty śniegu i brunatne igły, ale gdy podeszli blisko, zobaczyli, że kora nie jest zgnieciona, że rdzawy łepek wystaje na pięć milimetrów.

– No i jak? – spytał lejtenant.

Grigorij otworzył właz, wyskoczył szybko i podbiegł do nich.

– Tygrysa trafić, skóry nie zepsuć. Tak trzeba jeździć – chełpił się, promieniejąc ze szczęścia.

– Fajnie! Wyście są starzy wojacy – z uznaniem potwierdził Jeleń.

– Grigorij stary wojak? Na froncie nie był. Roku jeszcze nie ma, jak mundur nosi. – śmiał się Semen.

– Ale wy, towarzyszu lejtenancie, to chyba od urodzenia jesteście czołgistą? – spytał Janek.

– Od urodzenia to my wszyscy jednakowo – synowie u mamy i ojca.

Nie jestem zawodowym wojskowym. Dopiero jak wojna wybuchła. Ja... – urwał i znowu roześmiał się swoim zaraźliwym, dźwięcznym śmiechem, mrużąc różnobarwne oczy: – Spojrzyjcie w niebo, na chmurę... Na tamtą wysoką, taką białą, jak w mleku wymytą, prześwietloną słońcem. Wiecie, jak się nazywa? Cirrostratus. I mogę wam jeszcze powiedzieć, że za dzień, najdalej dwa, przyniesie nam zmianę pogody i śnieg. Widzicie teraz, jaki ze mnie czołgista, od chmur... – zamilkł na chwilę i patrzył na zaskoczonych chłopców, a potem dodał: – No, dobra, myśmy pokazali, co potrafimy.

Grigorij umie prowadzić, ja wróżę z chmur, a wy?

Jeleń jeszcze raz uważnie obejrzał gwóźdź, a potem bez słowa ujął go w palce. Ręka poczęła mu drgać rytmicznie – w lewo, w prawo, w lewo, w prawo. Pod powierzchnią skóry wystąpiły niebieskawe żyły. Zdawało się, że drga tylko ręka, ale po chwili gwóźdź począł się wysuwać z drewna i wreszcie wyskoczył. Jeleń wziął go teraz w obie dłonie i już bez większego wysiłku skręcił w pierścień.

– U nas, w Gruzji, był taki jeden, co konia brał za kark i podnosił.

Krewnych w Gruzji nie masz?

Lejtenant, trzymając gwóźdź na dłoni, podrzucał go lekko.

– Kto wie, może byś się nadał do załogi, ale twój kolega... Młody jeszcze jesteś – zwrócił się do Janka. – Lepiej byłoby gdzieś przy sztabie...

W czołgu trudne życie. To nie to samo, co po polach na traktorze jeździć – znowu się roześmiał i dodał: – Łatwiej by ci było trzy razy w dziesiątkę trafić, niż do naszej załogi przystać.

– Zgoda. A jak trafię? Jutro akurat ostre strzelanie. Pójdziecie z nami?

– Pójdę.

– A weźmiecie?

– Zobaczymy.

– Towariszcz lejtienant – wtrącił Saakaszwili, mrugając do Kosa. – Raz słowo powiedziałeś, z ust wyleciało, nie goń teraz za nim jak kot za wróblem...

Brygada strzelała od samego rana i echo suchych karabinowych trzasków niosło się po lesie. Jednak dopiero przed południem przyszła kolej na kompanię, do której należał Janek. Zaczęto od początku szeregu, od najwyższych. Jeleń wystrzelał dwadzieścia cztery na trzydzieści możliwych i wpisano go zaraz na drugim miejscu listy najlepszych strzelców, tuż za chorążym Zenonem, który miał dziesiątkę, dziewiątkę i ósemkę.

Porucznik Semen i plutonowy Grigorij Saakaszwili, obaj już w nowych, polskich mundurach, cierpliwie czekali od samego rana, choć w lesie było wilgotno i chłodno. Niebo, zgodnie z wczorajszą zapowiedzią, zaciągnęły śnieżne, ołowiane chmury. Gdy przyszła kolej na Janka, podeszli bliżej, patrząc, jak chłopak układa się na stanowisku. Grigorij zdążył opowiedzieć swemu dowódcy wszystko, co wiedział o chłopcu, i Semen żałował wczorajszych żartów. Żałował, że jakoś prościej tego samego nie wytłumaczył. Teraz jednak było za późno.

Janek zaryglował karabin. Szarik, obecny tu również od rana, podniecony ciągłym hukiem wystrzałów, niecierpliwie oczekiwał momentu, kiedy jego pan zrobi użytek z broni i będzie można przynieść zwierzynę, której nie czuł węchem, ale której istnienia był pewien: gdzie strzelają, tam musi być zwierzyna.

Janek przytulił policzek do chłodnej kolby, poprzez szczerbinę i muszkę zobaczył czarny krąg w środku tarczy. Spokojnie, spokojnie – pomyślał. – Niech ci się zdaje, że to tygrysie ślepia. Wdech, wydech, łagodne ciągnięcie spustu, szeroko otwarte oczy. Strzał huknął, jak należy – niespodzianie i Janek ucieszył się, że broń jest spokojna, nie gniewna, że odrzut ma mniejszy niż sztucer Starego.

Wyrzucił łuskę, zaryglował. Raz za razem oddał drugi i trzeci strzał.

Czekał leżąc, póki nie skończą sąsiedzi, a potem kiedy przejrzano już broń, ruszyli w stronę tarcz.

Szarik pobiegł pierwszy. Za nim szedł Semen, potem Jeleń i Saakaszwili.

Wszyscy starali się z daleka wypatrzeć czarne przestrzelmy na białym tle.

Janek pozostał kilka kroków w tyle. Kiedy doszedł, tamci już byli przy tarczy, pochylali się nad nią.

– Maładiec – powiedział porucznik wstając. – Masz dwie dziesiątki.

Gdybyś trzeciej kuli w niebo nie posłał...

– Muszą być trzy – wyjaśnił Janek.

Zarozumialec – pomyślał oficer i poczuł się jakoś osobiście dotknięty, że chłopiec, który od pierwszej chwili wydał mu się sympatyczny, jest jednak zbyt pewny siebie.

– Dwie dziesiątki też dobra rzecz – starał się załagodzić Grigorij.

Janek obejrzał cel – pośrodku czarnego krążka były dwa otwory: jeden w centrum, drugi po prawej u dołu. Bez słowa przeszedł za tarczę, gdzie stromo ku górze wznosił się nasyp kulochwytu. Klęknął, przesiewał ziemię między palcami, trzęsąc dłonią tak, jak poszukiwacze złota potrząsają przetakiem. Piasek się osypywał, między palcami zostawały spłaszczone, ołowiane kule. Chłopiec odrzucał je, wybierając tylko niektóre.

Szarik usiłował dopomóc w poszukiwaniach: znosił patyki, obwąchiwał ziemię dokoła, udało mu się nawet ukraść rulon papierowych tarcz, z czego był bardzo dumny i długo nie chciał ich oddać dyżurującym na strzelnicy żołnierzom.

Wreszcie Kos wstał, podał na wyciągniętej ręce trzy metalowe, nierównomiernie rozbite kęsy pocisków. Porucznik wziął je na dłoń, kolejno dotykał poduszeczkami palców i wreszcie rzekł:

– Przepraszam, masz rację, wszystkie ciepłe. To znaczy dwie przeszły jedna za drugą. Nie wiedziałem, żeś taki snajper.

– Weźmiecie?

– Wezmę.

– Z psem?

– Z psem. Tylko musisz się jeszcze nauczyć śpiewać.

– Jak to śpiewać?

– Twoje miejsce będzie w czołgu na dole po prawej, obok mechanika.

Potrzebny nam strzelec radiotelegrafista. Po radiowemu musisz nauczyć się śpiewać: ta-ti-ta, ta-ta-ta, ti-ti-ti... – Semen zanucił nazwisko chłopca sygnałami alfabetu Morse’a.


7. Zawiedzione nadzieje

List szedł długo. Był trójkątny, złożony z kartki zeszytowego papieru, podobnie jak chłopcy składają gołębie. Gołąb wypuszczony z ręki nie przeleci dalej niż na drugą stronę ulicy, a z listem było inaczej: otrzymawszy znaczek i pieczątkę na poczcie, powędrował koleją parę tysięcy kilometrów, aż pod Moskwę.

Tu jednak zdarzyła się przerwa w podróży. List odłożono, bo prócz imienia i nazwiska były na nim tylko dwa słowa skreślone dużymi, drukowanymi literami: „Polska Armia”. Potem ktoś na moskiewskiej poczcie długo i cierpliwie szukał w grubych, bardzo tajnych zeszytach i dopisał pod spodem pięciocyfrową liczbę – numer poczty polowej sztabu.

List powędrował do Sielc nad Okę, ale przyszedł w momencie, kiedy wojska już opuściły ziemianki i maszerowały na stację, niosąc karabiny, wioząc działa, prowadząc czołgi i samochody. Zabrano go więc ze sobą do wagonu, w którym było wiele innej poczty, i przewieziono do zaśnieżonej wioski pod Smoleńskiem. Tu młody żołnierz odczytał nazwisko i powiedział do kolegi:

– Kto tam wie, gdzie taki służy. Obywatelu sierżancie, chyba odesłać z powrotem?

Sierżant miał siwe włosy i po raz pierwszy założył mundur ze skrzyżowanymi trąbkami na kołnierzu przed bardzo wieloma laty. Widział i wiedział niejedno, zniechęcał się niełatwo.

– Odesłać? Listów tak od razu się nie odsyła, a tym bardziej daleko, aż na brzeg Oceanu Spokojnego. Napisać „adresat nieznany” – łatwo, a przyjąć na swoje sumienie ludzką troskę i myśli powierzone poczcie – trudno. Trzeba szukać.

Wieczorem, przy świetle benzynowej „koptuszki”, stary listonosz przygotował kartki z pytaniami: do 1 dywizji piechoty, do 2 dywizji piechoty, do 1 brygady artylerii, do 1 samodzielnego pułku moździerzy, do 4 pułku artylerii przeciwpancernej, do 5 pułku artylerii ciężkiej i jeszcze wiele innych.

Naturalnie nie pisał nazw, bo tego robić nie wolno podczas wojny, lecz tylko coraz to inne numery poczty polowej. I w każdej kartce zapytywał o to samo:

„Czy służy u was...”

Trójkątny list powędrował na półkę i czekał. Kiedy wreszcie przyszła najważniejsza, potwierdzająca odpowiedź, cała poczta była już spakowana, worki wrzucano na samochody, bo 1 armia, która wyrosła z dywizji i korpusu, ruszyła na Ukrainę, gdzie front najbliżej do polskich granic podchodził.

Dlatego list dotarł na miejsce dopiero wiosną, gdy drzewa i pola pozieleniały. Trójkątna koperta z wieloma pieczęciami wyglądała jak mundur weterana ozdobiony orderami za dziesiątki stoczonych bitew. Listonosz brygady pancernej z podziwem obracał ją w rękach, miał już odnieść, gdy nadarzyła mu się wyjątkowa okazja.

– Obywatelu plutonowy, zaczekajcie chwileczkę, poczta do was.

– Do mnie? Mały list, duża radość – ucieszył się Saakaszwili i przerzucił do lewej ręki paliwową pompę, którą wyfasował na składzie kompanii technicznego zaopatrzenia.

– Prawie tak jakby. Do kaprala Kosa, ale przecież u was w załodze wszystko jedno który. Liczycie się razem – czterej pancerni i pies.

– Podziękowanie w imieniu bohaterskiej załogi – Grigorij skłonił się, wziął list i włożywszy do kieszeni na piersiach, żeby nie pobrudzić, ruszył w stronę swego czołgu.

Porucznik Semen i kapral Jeleń leżeli rozciągnięci w trawie pod drzewem i prowadzili konwersację.

– Dziękuję pani, bardzo dziękuję.

– Dzienkuju pani, bardzo dzienkuju – powtarzał starannie Wasyl.

– Nie „dzienkuju”, tylko „dziękuję”.

Obok nich leżał Szarik, w wyciągniętych łapach trzymał szyszkę, szarpał ją zębami. Kto go nie znał, myślałby, że to dorosły pies, taki był silny i duży, ale załoga wiedziała, że jeszcze wczoraj był szczeniakiem, że lubi się bawić.

Gdy zobaczyli nadchodzącego mechanika, Jeleń siadł i zawołał:

– Myślołech, żeś przepodł. Przyniósłżeś?

– Przyniosłem, ale nie nowa. Nowych pomp nie mają. Ta nie jest najgorsza. Założę i wóz będzie gotów – wyjrzał za czołg stojący obok głębokiego okopu i nie dostrzegłszy Kosa zawołał na cały las: – Janek!

– Cicho, nie drzyj się. Pies jest, a gospodarza nie ma. Zajęty – porucznik pokazał ręką za siebie.

Ze skraju lasu widać było ugór, a dalej zagajnik na górce, z którego sterczała wysoka, metalowa antena sztabowej radiostacji brygady. Obok zagajnika na tle błękitnego nieba rysowały się dwie sylwetki: chłopca i dziewczyny.

– Jak tak, to wszystko jasne – kiwnął głową Saakaszwili. – Ja tam wolę czołgu pilnować, jeśli dbasz o niego, to nie zawiedzie, nie zdradzi. Jak to się mówi po polsku: maszyna to nie dziewczyna.

– Prawda, tak się mówi – potwierdził Jeleń z profesorską powagą i zaproponował: – Trzeba ci pomóc, Grześ, to jo ci pomogę. Niech sobie chłopiec spokojnie pogodo, domy se rady bez niego.

Janek nie słyszał wołania. Może dlatego, że z daleka, może przeszkodziła mu krew pulsująca w skroniach, a może zbyt był zamyślony, bo szukał słów i nie mógł znaleźć. Lidka stała o dwa kroki, patrzyła pytająco.

Niepodobna była do tamtej w waciaku – dopasowana spódniczka, oficerskie zgrabne buciki, całe z chromowej skóry, ponad cholewami kolana w jedwabnych pończochach.

– Chciałeś mi coś powiedzieć. Słucham.

– Długo cię nie było, my też już po kursach. W naszej załodze jest Wasyl i Grześ, ale ty ich nie znasz, oni przyszli, jak już ciebie nie było. Wasyl to nasz porucznik. Strasznie fajny, jedno oko ma niebieskie, a drugie czarne i z chmur przepowiada pogodę, bo on był przedtem meteorologiem... A Grześ, to nie Grześ, on się nazywa naprawdę Grigorij Saakaszwili, ale my tak mówimy, bo łatwiej. Trzeci to Gustlik Jeleń, ten co z nami jechał, a ja czwarty. Chcemy, żeby nasza załoga... Bo wóz należy do dowódcy brygady, do generała...

Mówił coraz szybciej, jak człowiek zbiegający ze stromej góry, którego już nie własna wola niesie, ale rozpęd. Nie wiedział, jak się zatrzymać, choć mówił nie to, co miał ochotę powiedzieć, i czuł, że dziewczyna słucha obojętnie.

– Długo bardzo cię nie było... – dodał nagle i zamilkł.

– Kurs trudny, a poza tym kwestia wprawy – mówiła niedbale Lidka.

– To nie to, co na czołgu. Radiostacja sztabu pracuje dla całej brygady i do dowództwa armii meldować trzeba. Połowy tego nie umiesz, czego nas uczono – zerknęła bokiem na swój naramiennik z trzema belkami plutonowego.

– Nie pisałaś wcale.

– Do mamy, na Syberię, ledwo dwa listy wysłałam. Nie było kiedy.

Cały tydzień zajęcia, a w każdą sobotę i niedzielę tańce. Nie masz pojęcia, jakie miałam powodzenie – poprawiła ręką włosy. – Czemu tak ciężko wzdychasz?

W tych ostatnich słowach można się było dopatrzeć i niechęci, i ciepła.

Tak jak zieleń łączy kolor żółty i błękit, tu można było odczytać obie barwy.

Janek przyjął za prawdziwy ten ton, którego pragnął. Mam już szesnaście, skończone szesnaście – pomyślał. – A ona przecież nie wie, myśli, że osiemnaście. Wziął dziewczynę za rękę, ale Lidka cofnęła dłoń.

– Bez poufałości.

– Ja tak... Pamiętasz, jak grzałem ci ręce... Tam około kuchni. Inna wtenczas byłaś.

– Zaczekaj – powiedziała, pobiegła do samochodu radiostacji i wróciła z rękawicami. – Masz tu swój prezent z powrotem. Grzały, ale teraz wiosna i w ogóle... inne czasy. Zabierz je sobie.

– Nie, dlaczego? Ja przecież... Lidka, poczekaj.

Odwróciła się, szła w stronę zagajnika. Janek zrobił kilka kroków jej śladem, ale nagle od strony obozu ryknęła syrena: krótki – długi – krótki – długi.

Alarm!

Zawrócił na pięcie i co sił w nogach pobiegł w dół łagodnego pagórka, w stronę czołgu. Gdy wpadł między drzewa, Jeleń zeskakiwał już w głąb wieży.

Silnik chwycił od rozrusznika, z rur wydechowych trysnęły pierwsze kłębki spalin. Otwartym włazem mechanika wśliznął się głową naprzód i po kolanach Grzesia przelazł na swoje miejsce.

Szarik, oswojony z wozem i sygnałami, leżał w rogu na starym waciaku, tuż przy prawej nodze swego pana. Janek usadowił się, wcisnął na głowę hełmofon i czując, jak wóz rusza, przylgnął do pancerza. Podpiął szybko słuchawki, włączył je do kontaktu. Z radiostacji napłynął szum i gwizdy.

Lekkimi ruchami gałki nastroił falę brygady.

– Ti-ti-ti-ti-ta, ti-ti-ti-ti-ta, ti-ti-ti-ti-ta – popiskiwały sygnały Morse’a.

Nie odróżniał pojedynczych dźwięków, lecz chwytał melodię i od razu tłumaczył ją na ludzki język. Dopiął na gardle laryngofon. Dwa czarne, malutkie mikrofoniki przywarły do krtani – one „nie słyszą” warkotu silnika, klekotania gąsienic, ale przekażą starannie każdy dźwięk, chwytając go wprost z wnętrza gardła. Przełączył się na telefon wewnętrzny i zameldował dowódcy:

– Czterysta czterdzieści cztery.

– Rozumiem, trzy czwórki – odpowiedziały słuchawki głosem Semena. – Mechanik, prowadź wóz na drogę pod lasem; stań na wysokości mostka.

Włazy były zamknięte, czołg szedł po rozjeżdżonej drożni, drgając i kołysząc się na wybojach. Wtuleni w stal, kołysali się i drgali razem z nim, tworząc jedną całość. Nie od razu przywykli do tej jedynej metody ochrony przed zderzeniami z całą masą znajdujących się we wnętrzu twardych przedmiotów. Uczył ich tego Semen. Najtrudniej szło Szarikowi, któremu nie potrafili wytłumaczyć. Musiał zdobywać doświadczenie razem z guzami, warczał nawet na czołg, obrażał się, próbował kąsać, ale teraz i on, jak wytrawny czołgista, trwał w przednim kącie wozu przytulony do pancerza.

Obserwacja należała do tych z wieży – z góry widać lepiej. Normalnie Kos korzystał ze swego celownika, żeby wiedzieć, gdzie są, ale dziś nie patrzył. Jakoś go bolało we wnętrzu, nie mógłby zresztą powiedzieć na pewno gdzie i tylko czując skurcz w gardle, myślał, czy można uderzyć słowem.

Czołg toczył się po nie kończącej się, wciąż powracającej przed koła drodze z płaskich, gąsienicowych traków, przystawał, ruszał znowu, skręcał, ale Janek nie zwracał na to uwagi. Roboty nie miał, bo słuchawki milczały.

Po ogłoszeniu alarmu, tak jak w warunkach bojowych, panowała radiowa cisza. „Przeciwnik” nie powinien był ich usłyszeć, nie powinien wiedzieć, że wozy pancerne niosące armaty kalibru 76 mm i po sto pocisków każdy zbliżają się do linii jego obrony. Komendy w marszu przekazywane były znakami chorągiewek z wozu na wóz i komuś, patrzącemu z boku, wydawałoby się, że metalowe stwory rozmawiają na migi.

Janek ocknął się z zadumy dopiero wówczas, kiedy stanęli w lesie pod niskimi gałęziami olszyn, między pniami brzóz i umilkł silnik. Dowódca z mechanikiem poszli na rozpoznanie terenu, po którym mieli nacierać. Gustlik przysiadł w wieży na skrzynkach z pociskami, które zastępowały podłogę, zajrzał dołem, co tam na przedzie u Janka słychać, ale jakoś nic nie rzekł i wziąwszy pistolet maszynowy stanął na warcie koło czołgu, chociaż to dziś nie jego była kolej.

Wychodząc przymknął górny właz i tylko przez przedni, otwarty, widać było gałęzie drzew. Młode liście nie straciły jeszcze żółtawego odcienia, słońce, rozsypawszy się między nimi na setki maleńkich krążków, pełzało po siedzeniu mechanika w takt wiatru.

Wrócił Saakaszwili. W chwilę po nim nadszedł porucznik, kazał zgrać wskazówki czołgowego zegara ze swoim i krótko wyjaśnił zadanie.

– Nacieramy z piechotą. Ostrożnie, bo nie z naszego batalionu, nie przyzwyczajona. Przejście okopów wyznaczone białymi taśmami. Sygnał będzie przez radio. Rzecz w tym, żeby ruszyć razem, jakby orzech zgryzł.

Zostawało im jeszcze dziesięć minut. Wasyl wyjął scyzoryk, obciął złamaną przez czołg cienką gałązkę brzozy i obróciwszy twarz w stronę Jelenia, począł obrywać liście, wymawiając starannie po polsku:

– Kocha... lubi... szanuje... – zastanowił się, roześmiał i spytał: – Jak dalej?

– Ni chce mnie... Ale nawet jakby ni chciała, to i tak na brzozie się nie rachuje, musi być akacja.

Zajęli miejsca w wozie. Saakaszwili uruchomił silnik, postawił na małe obroty. Janek dociągnął nauszniki: prawie nie słyszał dudnienia cylindrów, w słuchawkach błąkał się poświstujący szmer jakby dalekiego wiatru. Wiedział, że musi uważać, że powinien od razu pochwycić rozkaz... Chciał usłyszeć tylko jeden głos, do którego tęsknił. I nagle pragnienie stało się rzeczywistością: tuż obok, przy samym uchu, śpiewnie, jak czynią to wszyscy radiowcy na świecie, odezwała się Lidka:

– Klon, Dąb, Grab naprzód!

„Grab” to było do nich.

– Klon, Dąb, Grab naprzód!

Słuchał jak zaczarowany i zdawało mu się, że tę ostatnią nazwę drzewa, kryptonim plutonu czołgów dowodzenia, dziewczyna wymawia jakoś bardziej miękko, cieplej i serdeczniej.

– Klon, Dąb, Grab... – teraz dopiero drgnął i przełączył fonię na słuchawki całej załogi; wszyscy czterej usłyszeli ostatnie słowo: naprzód!

Grześ wysprzęglił, wrzucił pierwszy bieg, płynnym ruchem począł zdejmować nogę z pedału sprzęgła. Janek czuł, jak napięły się gąsienice, jak drgnęła wraz z nimi masa stali. Przez celownik zobaczył najpierw zieleń liścia prześwietlonego słońcem, potem migotanie światła i wreszcie krążek napełnił się blaskiem – czołg wyjechał na pole.

Wyprzedziły ich inne wozy, kłębił się przed nimi pokarbowany kurz. Szli ostro, żeby je dognać. Mechanik przerzucał biegi, dodawał gazu. Wchodząc w mgłę miałkiego rozwichrzonego piachu, mieli już czterdzieści na godzinę.

Bokiem, z lewej zamajaczyły trzy sylwetki żołnierzy ciągnących karabin maszynowy. Saakaszwili ostro ściągnął drążek, by na nich nie wpaść, poszedł skośnie i w coraz gęstszym kurzu musiał zwolnić.

– Duży kurz, mała szybkość – usłyszeli jego krótką informację.

– Uwaga, taśmy w prawo – ostrzegł głos Semena.

– Są z prawej, widzę – odpowiedział Grześ.

Czołg drgnął, przekraczając okopy, wyszedł na trawę i teraz dopiero zobaczyli inne wozy o dobre dwieście metrów na przedzie. W przerwach między nimi sadziła susami piechota. Natarcie szło nieco bardziej w lewo.

Grześ chciał poprawić kierunek, ale łąka przecięta była rowem, więc szedł naprzód, wypatrując sposobnego miejsca. Tymczasem wykop jak na złość skręcił łagodnie w prawo, spychając ich coraz dalej od osi natarcia, w stronę niskiej, ciemnozielonej łąki, zarośniętej tatarakiem. Podejrzana była ta zieleń, zbyt wilgotna, zapowiadająca błoto.

– Uważaj, woda przed nami – spokojnie odezwał się dowódca. – Przejdziesz rów po lewej?

– Stanę i sprawdzę.

– Brak czasu.

– Daj zgodę na forsowanie – poprosił Grześ.

– Zgoda.

Maszyna poczęła wykonywać skręt w lewo. Prawa gąsienica podcinała murawę, spychała ziemię poprzerastaną trawą. Wzmagał się ryk silnika pokonującego boczny opór i kiedy poszli wprost na rów, szybkość nie była duża. Nim sięgnęli gąsienicami przeciwległej burty, wóz opadł, uderzył czołem, dźwignął przed sobą stertę ziemi. Sunęli jeszcze rozpędem, ale gąsienice poszarpały murawę i czołg siadł na brzuchu, znieruchomiał. Chwilę jeszcze bezsilnie wirowały koła, traki szorowały po gładkich koleinach.

Semen podał komendę:

– Silnik stop. Mechanik zostaje, reszta z wozu.

Dolny właz był zablokowany, więc jeden po drugim skakali górą, staczali się po pancerzu w trawę i błoto. To były ćwiczenia, nikt nie strzelał, ale Wasyl od samego początku uczył ich w ten sposób opuszczać maszynę, nie pozwalał inaczej.

Kryjąc się za wozem, zdjęli stalową linę holowniczą. Jeleń dźwignął grubą, dębową belkę, którą wozili ze sobą przymocowaną do błotnika, i potaszczył ją przed czołg.

Nie mówili ni słowa, rozumieli się doskonale. Nie po raz pierwszy przecież wyciągali maszynę z błota. Belkę trzeba było teraz przymocować liną w poprzek do obu gąsienic tak, by nie drgnęła pod ciężarem trzydziestu ton.

Wykonywali tę robotę leżąc w trawie. Dopiero kiedy skończyli, porucznik podniósł się i stanąwszy na wprost wizjera mechanika, pokazał obu rękami, że ma ruszać.

Zadudnił silnik. Odskoczyli na bok i patrzyli, jak z wolna poczynają pełznąć gąsienice, wgniatają belkę w błoto, ciągną ją pod spód. Zdawało się przez chwilę, że i to nie pomoże, ale oto drgnęła antena na wieży, cała wieża, silnik począł ryczeć basem i zwierz ze stali coraz szybciej dźwigał się w górę i ku przodowi.

Jeleń wybiegł naprzód, czekał na znak, kiedy Semen pokazał mu, że dębina wynurza się na końcu gąsienic, skrzyżował dłonie i czołg stanął.

Teraz, zakasawszy rękawy, packali się po łokcie w lepkiej, torfiastej mazi – zluzowali linę, zdjęli belkę, zamocowali jedno i drugie z powrotem na pancerzu.

– Do wozu!

Ścierając błoto z rąk pakułami, wdrapali się na powrót, zajęli miejsca.

Ledwo Janek zdążył podłączyć swój hełmofon do radiostacji, usłyszał w słuchawkach ich własny kryptonim:

– Grab jeden, Grab jeden, słyszycie? – poznał baryton generała.

Czołg można było zobaczyć z daleka na tej otwartej łące i niewidoczny dowódca brygady sięgał do nich „długą ręką” radiowych fal.

– Ja Grab jeden, słyszę was.

– Tę bitwę przegraliście – odpowiedziały słuchawki. – Czekajcie na miejscu. Nasi skończyli ćwiczenia, zaraz wrócą. Wolno wyjść z wozu.

Kos przełączył się na telefon wewnętrzny i w momencie, gdy mechanik już miał ruszać, przekazał porucznikowi rozkaz generała.

– Wyłącz silnik – powiedział Semen i otworzył górne włazy.

Mogli opuścić wóz, położyć się w trawie na słońcu, ale jakoś nikt z nich nie kwapił się do tego. Wasyl i Gustlik przysiedli na skrzynkach z pociskami po obu stronach podstawy działa, Grześ obrócił się w tył na swym siedzeniu.

Janek dopiero teraz wyjął zza pasa niepotrzebne zupełnie rękawice, które mu przeszkadzały i cisnął w kąt, na legowisko Szarika. Nie obrócił się jednak i tylko odchylił jeden nausznik hełmu, by słyszeć, co tamci mówią.

– Pierona! Przegraliśmy. Som generał powiado: Grab jeden, przegraliście. Przez tę pierońską przykopę – złościł się Gustlik.

– Tak jakbym się kwaśnego wina napił. Gdyby w boju mniej o jedną armatę, o dwa kaemy, o jeden czołg... Niedobrze, kiedy koń pod dżigitem przed bitwą pada, niedobrze, kiedy czołg w błocie siedzi. – Grześ targał swoje czarne włosy. – Niedobry rów, brzegi miękkie jak z ciasta. Z tyłu jedziesz, kurz masz w oczy, żeby nie ten kurz, to byśmy po lewej od rowu wyszli, byłoby dobrze. Wszystko jedno: dużo mówić czy mało mówić, winien plutonowy Saakaszwili.

– Powoli. Przyznanie, to jeszcze nie dowód winy – powiedział Semen i zapytał, nie wiadomo, czy siebie samego, czy któregoś z załogi: – A skąd ten kurz się wziął?

– Tamci za wcześnie wyskoczyli, chachary, jak do pożaru.

– Oni za wcześnie czy my za późno? – pytał dalej porucznik.

– Oni dobrze, my późno i dlatego kurz – powiedział mechanik, zastanowił się chwilę i spytał: – Radio niedobre, odbiór zły?

Kos dopiero teraz obrócił się na siedzeniu.

– Nie, ja słyszałem, dobrze słyszałem od początku...

Porucznik, jakby nie zwracając uwagi na to, co mówi radiotelegrafista, wydobył z wewnętrznej kieszeni płaski, duży zegarek na łańcuszku, odwrócił go cyferblatem w dół i podważywszy paznokciem, otworzył kopertę. Wyryto na niej zgrabnymi literkami nazwę: Tacinska i datę – 24.XII.1942.

– Widzicie?

– Napis – powiedział Janek i pochylił głowę, by przeczytać.

– Napis nieważny. Nie o to chodzi – Semen przesłonił go palcem.

– Co mom widzieć? Zegarek jak zegarek – Jeleń wzruszył ramionami.

– Kirowski zegarek – stwierdził Saakaszwili. – Dobry zegarek.

Porucznik spod klapy munduru wyjął igłę i zbliżywszy ją delikatnie do mechanizmu, zatrzymał sekundnik. Rozkołysane, maleńkie kółko ze srebrzystego metalu zamarło, a wraz z nim wszystkie inne zazębiające się o siebie, większe i mniejsze. Dopiero teraz, gdy ustał miarowy szelest, posłyszeli ciszę. Patrzyli jeszcze chwilę, nie pojmując. Jeleń otworzył usta, zamknął je i wreszcie powiedział:

– Stoi.

– A no właśnie – potwierdził Semen. – Wystarczyło zatrzymać na chwilę jedno maleńkie kółko i cały zegarek stoi.

Saakaszwili przestał, się drapać po głowie, popatrzył na ręce i wrócił do swych mechanizmów, jakby go tam nagle coś zainteresowało.

Jeleń zrozumiał nieco później, o co chodzi, i przypomniawszy sobie, że Kos nie dokończył zdania, zażądał:

– Mówiłeś, żeś dobrze od początku słyszoł. No i co, godojże dalej, bo cię spierym – zdenerwował się nagle. – Psa uspokój, czego on tam kotłuje się po barłogu i szkubie zębami.

Odsunął Janka lewą ręką, przycisnął psu łeb i wydarł mu z pyska rękawicę. Cofnął się z powrotem na swoje miejsce, pod światło padające z góry przez otwarte włazy.

– Ty żeś taki same doł Lidce na zimę, mosz drugie?

– Nie, to te same.

– Jakże te same?

– Dosyć tego siedzenia – powiedział Semen. – Załoga z wozu.

Mechanik szczęknął ryglem włazu i głową naprzód dał nura na zewnątrz, wywijając kozła w trawie, za nim poszedł Kos i Szarik zadowolony, że to już koniec ćwiczeń.

Dowódca i Jeleń wyskoczyli górą, ale Gustlik nie mógł sobie darować, więc obszedł czołg i zaczął znowu:

– Jakże to...

Saakaszwili dał mu kuksańca w bok i pokazał, żeby się wreszcie zamknął.

Potem, przypomniawszy sobie, sięgnął do kieszeni i krzyknął:

– Ajaj! Słuchaj Janek, teraz będziesz tańczył. Ja coś dla ciebie mam.

Wiesz co? List mam dla ciebie.

– Od Lidki? – rozpromienił się Kos i pomyślał, jak niesprawiedliwie postąpił mając do dziewczyny pretensję, że nie pisała. Może to ją obraziło.

– Możesz nie tańczyć – spochmurniał nagle Gruzini – Masz.

Janek zobaczył strudzony trójkąt, poznaczony stemplami i numerami polowych poczt. Papier wielokrotnie przekazywany z rąk do rąk zmechacił się, poszarzał. Poznawszy dłoń, która pisała słowa adresu, pomyślał, że pieczęcie są jak grudki błota na butach myśliwego, wracającego z tajgi, po których można poznać, w jakich okolicach polował. Odszedł za wóz, siadł koło gąsienicy, rozwinął kartkę. Wewnątrz była bielsza i bardziej czysta.

Janie Stanisławowiczu! – przeczytał. – Pozdrawiam cię z okazji Nowego Roku 1944, zapytują o zdrowie i szczęścia życzę. U nas śniegi wysokie, zwierza dużo. Od syna mego, Iwana, list ze szpitala przyszedł, ranny w nogę. Wyleczy się, to na front wróci. Choć ty i nie mój rodzony, a tak myślę, jakbym was dwóch na wojnę odprawił, gdzie kule złe latają, wroga naszego niemieckiego faszysty, Hitlera, żeby go diabli wzięli. Napisz do mnie o sobie i o psie imieniem Szarik, synu suki Mury. Napisz także, czy z tobą jest albo czyś go musiał gdzie zostawić. Uważaj na siebie, żebyś w zdrowiu i cały do domu wrócił.

Jefim Siemionycz

Kos złożył list, schował do kieszeni, wstał i poszedł do załogi, chcąc się podzielić myślami, powiedzieć, jak go zwiedziono i jak on sam zawiódł innego człowieka, zapomniał o nim, choć powinien był pamiętać.

Nim doszedł, zmienił jednak zamiar. Tak bywa, że się coś we wnętrzu zawęźli, uwiera i sam to musisz rozplątać, najlepsi przyjaciele nie pomogą.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю