355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 30)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 30 (всего у книги 58 страниц)

– Tak i zamelduję: nie strzelali, a z lufy prochem, jak w sobotę piwem od posterunkowego...

– Dymi i błyska – zameldował Grześ, odczekawszy, aż tamten odejdzie. – Musiało przypadkiem w amunicję.

– Sto pieronów, same przypadki. Zostaliście w czołgu z Wichurą i zaroz lufa żeście wstawili pod pocisk, a terozki...

– Co teraz? Trzeba było w inne miejsce celować.

– Nie godej głupot. Nic żech nie celował. Kiejbyś kapka inaczej stanął...

– Załoga wozu do mnie – rozkazał porucznik, którego przyprowadził sierżant Szawełło, wąchający przed chwilą działo.

– Nie strzelali, figlarze, a z lufy prochem jedzie.

Czołgiści ustawili się przed oficerem w postawie zasadniczej, westchnęła cicho harmonia pod pachą u Tomasza. Porucznik przesunął mapnik, otworzył i wyjął notes.

– Skład załogi czołgu 102 – mówił i pisał jednocześnie. – Dowódca?

– Sierżant Jan Kos – odpowiedział Gustlik.

– Mechanik?

– Sierżant Grigorij Saakaszwili.

– Przez dwa a. Jasne... Kaemista?

– Szeregowiec Tomasz Czereśniak.

– Ładowniczy?

– Plutonowy Gustaw Jeleń.

– To kto wy ostatecznie jesteście – oficer lekko zmarszczył brwi.

– Przeca mówię: Jeleń. Dowódca na chwila musioł odejść, coby...

Porucznika już nie interesowało, po co musiał odejść dowódca, zasalutował i zniknął między drzewami.

– Wróci zaroz albo i nie – mruknął Gustlik. – Miało go nie być półtorej godziny, a już dwie przeszły.

Półtorej godziny to tylko dziewięćdziesiąt minut i Kos o tym pamiętał. Droga trwała trzydzieści osiem, na powrót z rezerwą przeznaczył sobie czterdzieści, czyli spotkanie mogło trwać tylko dwanaście. Przedtem tak nigdy nie liczył. Zdarzyło się nawet, jeszcze podczas ćwiczeń, że „Rudy” z racji spóźnienia swego radzika nie wykonał zadania, ale to było dawno, nim trafili na front. I nim został dowódcą.

Teraz stał naprzeciw Marusi, w pół drogi między ciężarówką Wichury a ziemianką, u wejścia do której powiewała niewielka chorągiew ze znakiem Czerwonego Krzyża. Trzymał dziewczynę za ręce i oboje milczeli, skrępowani spojrzeniami obcych ludzi i brakiem czasu.

– Wachmistrz nie powiedział mi, że jesteś. Przybiegłbym z tej zasadzki.

– Trudno nam się spotykać.

– Nie masz o to żalu?

– Nie.

– A o co? Widzę przecież.

– Bursztynowe serduszko dałeś innej w prezencie.

– Wichura znalazł, ja zabrałem, ona prosiła... – zaczął tłumaczyć Kos.

– Każdemu ustępujesz, kto prosi?

– Tylko bursztynowe.

– Marusia! – wołał ktoś z ziemianki.

Siedzący opodal Szarik podbiegł w tamtą stronę i szczeknął oburzony, że ktoś śmie przeszkadzać.

– Siejczas – odkrzyknęła dziewczyna i podpowiedziała Jankowi: – A żywe...

– Wiesz przecież.

– Wiem, ale chcę jeszcze raz usłyszeć.

Wichura dał dwa krótkie sygnały na znak, że pora, i machnął ręką.

– Twoje. Wszystko twoje. A jakby co, weź Szarika – głasnął po łbie wilczura.

– Już niedaleko końca wojny.

– Blisko. Jak wojna się skończy...

– Nie zagadywaj, miłyj, bojus’.

– Siestra! – z ziemianki wyjrzał żołnierz z obandażowaną głową.

– Idu! – dziewczyna machnęła ręką i szybko wyjaśniła: – Utrom za Odier chodili na rozwiedku bojem. Konfietki trofiejnyje priniesli. Bieri, eto tiebie. Poka, Jan.

– Cześć, Ogoniok.

Mówiąc te ostatnie dwa słowa, zdecydował, że jeśli obcy patrzą, to niech tam, objął Marusię, pocałował krótko i mocno.

– Za Odierom wstretimsia! – wołała biegnąc już do swoich rannych.

– Za Odrą – powtórzył.

Przez otwarte okno ciężarówki patrzył za siebie, póki biała flaga nie zniknęła za ścianą pni, a potem długą chwilę oglądał niewielkie blaszane pudełko, w którym grzechotały cukierki.

– Do ssania takie, co? – przy mówił się Wichura.

Kos nie odpowiedział, a może nawet nie słyszał. Z uwagą patrzył w las obok drogi, gdzie bystrym okiem można było wypatrzyć skoncentrowane do natarcia siły: na stanowiskach dział spod łaciatych siatek sterczały, obok dywizyjnych armat 76 mm i haubic 122 mm, ciężkie armaty–haubice i dalekonośne działa o smukłych lufach; w zagłębieniach terenu przykucnęły krępe moździerze dużych kalibrów; w cieniu sosen zieleniały stada czołgów.

Zwisające z gałęzi sznury telefonicznych kabli łączyły się w grube sploty nad ziemiankami sztabu.

Droga była luźna. Ledwo czasem zakurzyła na spotkanie króciutka kolumna amunicyjna albo saperska ciężarówka z płaskodennym pontonem.

Nawet na skrzyżowaniu dróg nikogo.

– Stąd już na piechotę musisz – rzekł szofer hamując.

Szarik, zajęty własnymi sprawami, wyskoczył pierwszy i pobiegł w las.

– Cześć, Wichura. Dziękuję. – Kos ścisnął umorusaną rękę.

– Ja bym został z wami, ale pod pancerzem duszno i dla piątego brak miejsca.

– Jasne.

– Przed czasem będziesz.

– Cześć! Dobrego.

Ciężarówka ruszyła w dalszą drogę, Kos wszedł między krzaki i niespodzianie poczuł, że ktoś mu kładzie rękę na ramieniu. Odwrócił się zaskoczony i zobaczył przed sobą sierżanta w hełmie podpiętym pod brodą, z opaską na ramieniu.

– Patrol armijnej żandarmerii. Przepustkę proszę.

Janek zerknął za ramię, jakby szukając, którędy bryknąć, ale tam już stali dwaj z pistoletami maszynowymi. Szarik zawrócił i wyglądał z krzaków, czekając rozkazu.

– Nie mam.

– Zdejmijcie pas – rozkazał dowódca patrolu.

– Mój czołg jest stąd o paręset metrów. Ja tylko...

– Zdejmijcie pas – powtórzył żandarm. – Wasz pies?

– Nie – odrzekł Kos. – Pójdziesz ty stąd! – odgonił wilczura. – Pozwólcie sobie wytłumaczyć...

Tamten nie chciał, by mu cokolwiek tłumaczono. Uznał, że skoro ma prawo zatrzymywać żołnierzy, to tym lepiej wypełni zadanie, im więcej posadzi – częsty to dosyć błąd wśród początkujących, zbyt gorliwych lub tępych stróżów porządku. A może po prostu chciał pokazać, że lepiej niż inni pełnić służbę potrafi...

Jak było, tak było, ale w mrocznej ziemiance u rozstajnych dróg Janek zastał towarzystwo liczne i rozmaite. Siedzieli zatrzymani przez patrole żandarmerii kombinatorzy i łaziki, ale nie brak było schwytanych w krzakach, którzy niebacznie odeszli sto metrów od swych okopów, lub nawet takich jak ten koło Kosa, który z zapałem tłumaczył:

– Cóż z tego, że wskazujący sztywny, jeśli środkowy się przygina – pokazał dłoń i ruszał palcami – ale doktor się uparł i musowo było wiać bez dokumentu. Stryj by skórę zerżnął, jakby się dowiedział, że Odrę w szpitalu przeleżałem.

Kos spojrzał na zegarek, wstał z nary i zaczął walić pięścią w drzwi.

– Czego? – spytał wartownik.

– Do dowódcy. Natychmiast zameldujcie.

– Zaraz – usłyszał leniwy głos za drzwiami.

– Ja z wami – wstał żołnierz, który uciekł ze szpitala. – Obywatel sierżant poświadczy...

– Kto do dowódcy? – w uchylonych drzwiach zobaczyli głowę sierżanta żandarmerii. – Nie kupą. Jeden tylko.

Poprowadził Kosa między drzewa, gdzie za rozkładanym stolikiem siedział młodziutki przystojny chorąży w czyściutkim mundurze i w pasie pachnącym jeszcze garbarnią.

– No, co takiego? – spytał udając dobroduszność i odłożył na bok ręcznie malowaną ulotkę, którą na froncie nazywano „błyskawicą”.

– Obywatelu chorąży, pięćset metrów stąd stoi mój czołg na stanowisku. Mogę zostać ukarany, ale nie w ten sposób, żeby załoga została bez dowódcy. Podczas przeprawy każda lufa się liczy.

– Skąd wiecie, że będzie przeprawa?

Z krzaków wyjrzała wilcza morda. Kos spojrzał w tamtą stronę i nie dosłyszał pytania.

– Słucham?

– Skąd wiecie o przeprawie?

– Wszyscy wiedzą – wzruszył ramionami, usiłując gestem odegnać psa.

– Nie potraficie utrzymać postawy zasadniczej?

– Pójdziesz ty do domu!... Potrafię, obywatelu chorąży.

Oficer obejrzał się, dostrzegł Szarika niknącego w lesie i napuszył się jeszcze bardziej, gdyż aresztowany osobnik, mimo pozorów zdyscyplinowania, zdawał się z niego kpić.

– Wasze nazwisko?

– Sierżant Jan Kos.

Twarz chorążego zmieniła się w jednej chwili.

– Kłamie, bezczelnie kłamie – rzekł do stojącego obok sierżanta. – Przed chwilą właśnie otrzymałem „błyskawicę”. – Wziął ulotkę do ręki i czytał tekst umieszczony obok zionącej ogniem podobizny czołgu: – „Załoga czołgu 102 pod dowództwem sierżanta Jana Kosa celną serią pocisków zniszczyła hitlerowski skład amunicji na pierwszej linii frontu...” i tak dalej. A skąd wy właściwie macie dokumenty na nazwisko Jana Kosa?

Chorąży wstał i rozkazał sierżantowi żandarmerii:

– Weźmiecie jeszcze dwóch ludzi, samochód i dostarczycie go natychmiast do sztabu armii, do dowództwa naszego batalionu. Zameldujecie: szpiegował razem z psem. Wiecie, co robić w razie próby ucieczki?

Zarzut był tak bezpodstawny i brutalny, że Kos poczuł się jak trafiony w szczękę bokserską rękawicą. Nie zwracał uwagi na skierowane w pierś i plecy lufy automatów, nie obeszły go kpiny sierżanta. Całą drogę zastanawiał się, czemu chorąży, chłopak o rok czy dwa ledwo starszy, który przed paru tygodniami skończył szkołę oficerską, nie chciał sprawdzić jego słów. Czemu wolał oskarżać niż zaufać na tyle tylko przecież, by od bliskiego czołgu kogokolwiek dla rozpoznania sprowadzić? Pal diabli krzywdę niezasłużoną, ale podczas przeprawy każdy czołg...

Łazik, obudowany pudłem z listew i dykty, godzinę kluczył bocznymi drogami, bił budą o niskie gałęzie i wreszcie stanął przed murowanym budynkiem, zapewne pałacykiem myśliwskim.

Kosa wprowadzono do wewnątrz. Długo stał na różnych korytarzach bez jednej myśli w głowie i tylko oddech krótki, łapczywy zdradzał, jak bardzo jest poruszony. Niewiele nawet słyszał z tego, co wokoło mówiono. Z dziwnego otępienia zbudziła go dopiero komenda ostra jak pchnięcie bagnetem.

– Wejdźcie.

Wysoki porucznik otworzył drzwi i wpuścił go przed sobą do dużego, jasnego pokoju, w którym za ciężkim stołem siedział siwiejący major.

Wprowadzający stanął na baczność i zameldował;

– Patrol żandarmerii schwytał w pobliżu pierwszej linii kogoś, kto ma dokumenty na nazwisko... – zajrzał do trzymanej w ręku książeczki wojskowej – ...sierżanta Kosa.

Ściany poznaczone były jasnymi prostokątami po wywiezionych obrazach, nosiły ślady kuł. Usłyszawszy swe nazwisko, Janek przestał się rozglądać i skoncentrował uwagę, rozumiejąc, że tu się wszystko rozstrzygnie.

Major wziął książeczkę, długo oglądał fotografię, marszczył brwi, jak gdyby coś sobie przypominał, a potem niespodziewanie zaproponował:

– Siadajcie.

Porucznik podsunął krzesło.

– Nie usiądę, obywatelu majorze. Muszę natychmiast wracać do czołgu. Już wieczór, a przecież rano...

– Co rano?

– Wszyscy wiedzą, kto ma oczy i uszy.

– A wy umiecie patrzeć. Dobra. A więc jesteście sierżantem Kosem.

– Obywatel major ma moją książeczkę żołnierską.

– Dokumenty nie zawsze mówią prawdę. Pamiętacie może, w jakiej akcji ostatnio brał udział wasz pluton?

– Nie pluton. Czołg. Zwalczanie desantu z morza.

– Znaczy o tym wiecie. A kto mógłby potwierdzić, że wy to właśnie wy, a nie kto inny.

– Załoga. Plutonowy Jeleń, sierżant Saakaszwili.

– A w sztabie armii?

– Naturalnie, obywatelu majorze, że też ja od razu... Generał, nasz dawny dowódca brygady, wystarczy zadzwonić.

– Wyjdźcie i zaczekajcie na korytarzu – rozkazał oficer wywiadu, a kiedy drzwi się zamknęły za Jankiem, wstrzymał gestem porucznika sięgającego po słuchawkę. – Nie trzeba. To jest ten chłopak z akcji Hermenegilda, na którego pisaliśmy wniosek odznaczeniowy. Po prostu odeślemy go generałowi i niech z nim robi, co chce... Nie macie czegoś bardziej ciekawego niż sierżant bez przepustki?

– Radiogram z tamtej strony frontu – porucznik podał kartkę papieru z rozszyfrowanym tekstem.

– No to czego zwlekacie? – mruknął major z niezadowoleniem, potem czytał chwilę po cichu i spytał: – Daleko te Kandlitz za Odrą?

– Czterdzieści kilometrów. Niewielki naukowy poligon wśród lasów na północo–wschód od Berlina.

– Jot-23 ma rację. Sprawa tych przeciwpancernych pocisków piekielnie ważna, ale niech będzie podwójnie ostrożny. Teraz właśnie, kiedy dni dzielą nas od końca wojny...


38. Przeprawa

Czekanie w niepewności to rzecz najgłupsza pod słońcem. W trudnej sytuacji, jeśli rozumiesz, o co chodzi, i wiesz, gdzie wróg, a gdzie przyjaciel – możesz działać, walczyć... Ale jeśli nie wiesz, nie pojmujesz, co się stało?

– Przylgnął Janek do dziouchy i się oderwać nie umie – pomrukiwał Jeleń, ale nikt z załogi w to nie wierzył, a i on sam także.

Żeby szybciej mijały minuty, pracowali przy „Rudym” dokładniej, niż gdyby dowódca pilnował. Czereśniak pod kierunkiem Jelenia czyścił armatnią lufę. Saakaszwili układał starannie klucze w metalowej skrzynce narzędziowej, umocowanej na błotniku wozu. Cały czas jednak myśleli o czymś innym i wreszcie Gruzin zagadnął:

– Gustlik...

– Coś chcioł?

– Trzeba było powiedzieć temu porucznikowi, że Kos nie strzelał.

– Adyć, pierona, jo żech mówił, co nikt nie strzyloł.

– Co mogą zrobić?

– Psińco. Głowy nie urwą.

– Głupio... – wtrącił Tomasz nie ustając w pracy z wyciorem.

– Co głupio? – nasrożył się Jeleń. – Dość będzie rajbować.

Oparty na wyciorze, ciężko dyszący Czereśniak powtórzył:

– Głupio by było stracić życie pod koniec wojny.

– A na początku mądrzej? – zakpił Gustlik.

– Też nie...

Chwilę trwała cisza. Każdy był zajęty swoimi myślami, ale Czereśniak znowu spytał:

– Po co za rzekę iść? Nasze dotąd.

– Chciałbyś, żeby inni za ciebie faszystowskiego gada dobijali? – rozgniewał się Gruzin.

– Jak dziko Świnia wlezie w szkodę, to ino do miedzy odganiosz? – przygadał Gustlik.

– Przed wojną brzękadłami straszyli – ożywił się Tomasz wspomniawszy Studzianki. – Teraz każdy prawie karabinowy obrzynek ma, strzela z zasiadki i podwójna korzyść, bo i kartofle całe, i mięso na kiełbasy.

– Mogło im koło nawalić – przerwał Saakaszwili.

– Na nogach dwa razy by przyszoł. Już się mo na wieczór.

– No to co, u czorta?

Spomiędzy drzew wyskoczył Szarik, podbiegł do czołgistów, zaskomlał.

– Pierona – zasępił się Gustlik.

Przyklęknął, zajrzał pod obrożę i nie znalazłszy niczego gładził po łbie wilczura skomlącego bez przerwy.

– Że też my jego mówić nie nauczyli... Coś marnie chłopcy z naszym komandirem.

– A może mu właśnie wesoło i dlatego psa odesłał – zaprzeczył Grigorij. – W niebezpieczeństwie Szarik by go nie opuścił.

Nikt nie zaprzeczył, więc Gruzin powiódł tryumfującym wzrokiem dokoła, ale szybko posmutniał, bo sam przecież wiedział, że bywają niebezpieczeństwa, których pies nie jest w stanie zrozumieć, a więc i pomóc nie potrafi.

Po tej rozmowie milczeli długo, a kiedy zachodziło słońce, zjedli bez słowa kolację i potem Jeleń kazał wypoczywać. Zapadła noc, między drzewami zrobiło się mroczno. Tylko na leśną łysinkę koło czołgu kładło się światło gwiazd. Wszyscy trzej siedzieli za wieżą na pancerzu, zbili się razem jak pisklęta w gnieździe. Posmutniały pies leżał u nóg i grzał im stopy.

– Tankisty! – usłyszeli ciche nawoływanie Szawełły.

– Czego? – nieuprzejmie spytał Gustlik, a Szarik groźnie warknął.

– W goście prosim, żeby się znakomić. Jutro nam razem wojować przyjdzie.

Sierżant wynurzył się z mroku. Jak księżyc w pełni bielała poczciwa okrągła twarz. Za nim majaczył jeszcze jeden milczący cień.

– Zapoznamy się, jak dowódca wróci.

– Co wy tak, niczym sowy? Wam się cieszyć, że w municję popali.

– Dziouchów mało, coby tańcować.

– Ale harmoszkę macie, tankisty. Raz wszyscy nie chcecie, to choć tego, kto grać potrafi, w gości prosim.

– Chcesz iść, to idź – mruknął Gustlik.

Tomasz bez słowa wstał.

– Żołnierz instrument poniesie – rzekł Szawełło i zwrócił się do stojącego za nim młodego piechura: – Weź harmoszku.

– Nie trzeba. Ja sam – sprzeciwił się Czereśniak.

– Nie trzeba, to i nie trzeba – zgodnie powstrzymał sierżant swego milczącego pomocnika. – Żołnierzowi przed bitwą pośpiewać korzystnie, noc mniej się dłuży – niespiesznie pogadywał, odchodząc z Czereśniakiem między drzewa. – A i w bitwie pieśń dobra pomaga...

– Gustlik – odezwał się cicho Grigorij – a jakby nie wrócił do rana?

– Dadzą nam kaemistę z piechoty.

Z lasu dobiegło parę drobnych akordów, a potem przygrywka. Niski męski głos, po którym bez trudu poznali Konstantego Szawełłę, zaczął piosenkę.


 
Siódma kompania bój zawzięty toczy
i krew serdeczną wciąż wylewa z żył.
 

Teraz dołączyło jeszcze kilkunastu śpiewaków i niegłośny chór ciągnął dalej:


 
Ranny porucznik w słup postawił oczy,
sanitariusze pracują co sił.
 

– Wróci, na pewno wróci – przekonywał sam siebie Saakaszwili.

– No przeca – kiwnął głową Gustlik, ale z powątpiewaniem.

Skończyła się przygrywka między zwrotkami i piechota razem podchwyciła:


 
A trzeci baon bagnety nasadza,
po pięć granatów przywiesza na pas.
Każdy ma pietra, ale się nie zdradza.
Ranny porucznik się patrzy na nas.
 

– Czołg nie dość, że pokaleczony, to jeszcze bez dowódcy – rzekł smutno Gustlik.

– U nas w Gruzji mówią: palec skaleczysz, cała ręka boli.

Chór przycichł, nucił tylko melodię, a sierżant Konstanty Szawełło ido wtóru Czereśniakowej harmonii śpiewał słowa, których być może jeszcze dziś rano nie było.


 
Przed nami Odra szarą wodą płynie,
stoi na brzegu pograniczny słup.
Pomyśl o Polsce, pomyśl o dziewczynie
i z paru szkopów nieboszczyków zrób.
Towariszcz salwą znak z katiuszy daje,
a czołg jak buhaj ryczy pośród min,
siódma kompania z okopów powstaje
i z głośnym krzykiem rusza na Berlin.
 

Zasłuchali się obaj czołgiści. Jeleń nawet trochę nucił, póki ten Berlin z akcentem na ostatniej sylabie nie wyrwał go z zadumy.

– To Wichura cało ostuda narobił...

– Wszystko przez dziewczynę – zrzędził Grigorij. – Najlepszy żołnierz samotny, jak my.

– A twoja Ania?

– Hania. Nic z tego nie będzie.

– Chcesz, Grześ, wina?

– Nie.

– Czemu? Gruzini lubią...

– Nieprawda. Gruzin sam nigdy nie pije. Tylko w kompanii, z przyjaciółmi, z uśmiechem...

Szarik szarpnął się, zaskomlał, ale go Jeleń przytrzymał.

– Cicho, piesku.

Niedaleko umilkł warkot samochodu, zamajaczyła tęga sylwetka człowieka zbliżającego się do czołgu, którą natychmiast po ruchach rozpoznał.

– Obywatelu generale – zeskoczył na nasyp i wyprężył się na baczność. – Melduję, załoga czołgu w składzie dwu ludzi. Trzeci piechocie przygrywo, a sierżant Kos...

– Czekaj, nie chciałbym, żebyś skłamał, więc lepiej w tym miejscu przerwać. Zgoda?

Przytrzymywany za obrożę wilczur wyrwał się, popędził w las.

– Tak jest.

– Wołaj trzeciego.

– Szeregowy Czereśniak, do mnie!

Harmonia w pół taktu urwała melodię.

– Teraz mówcie, jak było ze strzelaniem, ale tylko prawdę:

– Prawda to taka, że trza było spróbować armaty...

Przybiegł Tomasz i zobaczywszy generała stanął na baczność obok Grigorija.

– Grigorij podjechoł, jo żech wystrzelił i gotowe.

– Raz wystrzeliłeś?

– Cztery razy. Coby rozrzut zobaczyć i...

– Co i?

– I nikt by nie zmiarkowoł, kiejby nie było volltreffera w szwabskie granaty.

– To znaczy prawda, że wasze pociski trafiły?

– Jeden ino, ten czwarty, obywatelu generale. Co prawda, to prawda.

– Dowódca wozu! – zawołał generał.

Zza niedalekiej sosny wybiegł Kos, stanął na prawym skrzydle swojej załogi. Szarik pędził za nim, podskakiwał z radości, ale widząc, że wszyscy stoją na baczność i on usiadł na tylnych łapach, jak na zdyscyplinowanego psa przystało.

– Rozkazem dowódcy armii – mówił uroczyście generał – załoga czołgu 102 za zniszczenie składu amunicji nieprzyjaciela na pierwszej linii frontu zostaje odznaczona medalami „Zasłużonym na polu chwały”. Dowódca srebrny, reszta brązowe. Odznaczenia zostaną wręczone w najbliższych dniach – na chwilę przerwał i zwykłym już, codziennym głosem dodał: – Nie spodziewaliście się?

– Prędzej śniegu na głowa – szczerze przyznał Gustlik. – Janek zaś ale...

– Wiem. On nie strzelał. Ale nie każecie mi przecież meldować dowódcy armii, że sierżant Kos urwał się bez przepustki do panny i trzeba by go właściwie ukarać.

– No nie – przyznał Gustlik.

– U nas w Gruzji... – zaczął Saakaszwili, lecz urwał, słuchając dalszych wyjaśnień generała.

– Tak bywa: dokonasz czasem bohaterskiego czynu, ale nikt nie zobaczy i nie nagrodzi. A innym razem zdarzy się jak u Janka. W sumie na jedno wyjdzie.

– Obywatelu generale, ja podczas forsowania... – zapewnia Kos.

– Nie prorokuj. Wszyscyście zarobili na medale jeszcze za Hermenegildę. Teraz jeden na warcie, trzech śpi. Złapcie choć parę godzin snu przed ranem.

Po odjeździe generała nie od razu przylegli. Trzeba było przecież opowiedzieć sobie o przygodach minionego dnia, a o niektórych zdarzeniach to i po dwa, trzy razy. Godzina im zeszła na „znajomieniu się” z sierżantem Szawełłą i jego piechurami.

Dopiero przed samą północą wysuszyli do dna gąsiorek wina, Janek opowiedział, jak otworzył kurek od beczki w piwnicy pałacu Schwarzer Forst, uśmieli się wszyscy do łez, a potem, ukołysani stukaniem kaemów zza Odry i puszczykowym pohukiwaniem moździerzy, zasnęli mocno i głęboko, jak tylko żołnierz potrafi.

Na warcie stał początkowo Jeleń, potem Czereśniak, który nie chcąc już budzić nikogo, doczekał przedświtu.

Mgła od rzeki, jak kipiące powoli mleko, wspinała się po stromym zboczu brzegu, świeże podmuchy rozwłóczyły pasma między pniami drzemiącego lasu, okręcały je wokół armatnich tarcz, wplątywały w sieci maskujące, zalewały piaszczyste okopy falującą białością.

Na tylnym pancerzu, na siatce silnika spali snem sprawiedliwych trzej czołgiści okryci brezentowymi płaszcz–namiotami; za poduszki służyły im hełmofony. Nie drgnęli nawet, gdy zagrzmiała jakaś ciężka bateria nad Alte Oder i posłała garść pocisków na polski brzeg.

Kiedy echo wybuchów utonęło we mgle, tuż obok, po drugiej stronie wozu, pracowicie zastukała siekiera. Lekki dźwięk zaniepokoił śpiącego z brzegu Grigorija, zbudził go wreszcie, zmusił do otwarcia oczu. Mechanik dłonią roztarł rosę po twarzy, by oprzytomnieć. Zgrabnie ześliznął się z pancerza i wyjrzawszy zza wieży zobaczył Czereśniaka, który kończył już obciosywać dość gruby pniaczek, dwumetrowej przeszło długości, formując zeń czworokątną, gładko zestruganą belkę.

– Na co ci to? – spytał po cichu Saakaszwili. – Czegoś mnie w porę nie zbudził?

Nie czekając odpowiedzi zrobił parę wyrzutów ramion, parę podskoków i przysiadów. Pragnąc się rozgrzać, rozruszać po śnie, zatańczył dokoła zdziwionego Tomasza, który uchylając usta obracał głowę i wyczekiwał okazji, by dać odpowiedź.

– Wszyscy stawiają. I z lewa, i z prawa...

– Co stawiają?

– Słupy. Z orłami. Że tu granica.

– Chcesz mieć własny?

– Nie. Ale rękom nudno na warcie i jakby sierżant Kos kazał...

Szarik też się obudził, szmyrgnął pędem w las, wyskoczył z powrotem, pognał dużym kręgiem wokół czołgu.

– A na czym orła namalujesz?

– Na desce – rzekł Czereśniak i przykucnąwszy sięgnął do swego wypchanego różnościami plecaka, wyciągnął spory kawałek gładkiej szerokiej półcalówki.

Grigorij dobył z kieszeni kawałek chemicznego ołówka, którym pisywał listy do Hani, i szybko naszkicował kontur orła.

– To tak na posterunku stoicie, synkowie? – odezwał się Kos tuż za ich plecami. – Ech, powiedziałby wam wachmistrz Kalita parę słów prawdy.

– Janek, patrz – przerwał mu Gruzin, pokazując ręką na słup i deskę.

– Stawiamy?

– Trzeba by białej i czerwonej farby.

– Wystarczy czerwona. Została minia po remoncie.

Tymczasem Tomasz wystrugał swoim ogrodowym kozikiem dwa kołki, nawiercił kolcem otwory w desce i słupie. Przymocował jedno do drugiego bez użycia gwoździa, podczas gdy mechanik wyciągał z czołgu puszkę z minią.

– Kładź tutaj. – Saakaszwili pokazał, jak słup oprzeć o pancerz czołowy, i okraczywszy go rozcierał palcem farbę po desce, zamalowywał tło.

– Gustlik! – Janek trącił Ślązaka w ramię. – Wstawaj..

– Och – ziewnął Jeleń otwierając szeroko usta. – Szkoda, że ofensywa momy – przeciągnął się słodko. – Śniła mi się tako szwarno dziouszka i powiado: „Kocham tylko ciebie, Gustliczku. Ślub będzie...”

Zbudziliście mnie i nie wiem kiedy – narzekał wstając i umoczywszy ręce w rosie przetarł twarz i szyję.

– W pierwszą niedzielę po wojnie – zapewnił Kos. – Chodź tu i popatrz – ciągnąc za rękaw podprowadził go do Grigorija, który skończył dzieło.

– Nie jest źle – pochwalił Jeleń – ale kiejbyście mnie wcześniej obudzili, tobych jeszcze lepszy malunek zrobił. A to co ma być? – pokazał palcem na białe linie biegnące od szponów skośnie w dół na dwie strony.

– Orzeł polski. A to gruzińska góra na znak, że Saakaszwili malował.

– Niechaj to tak – zgodził się Gustlik, biorąc słup na ramię. – Kaj go postawimy?

– Chodźcie. – Janek ruszył przodem z saperką w ręku i zatrzymał się nad skarpą. – Tutaj.

Szybkimi ruchami łopaty pogłębił niewielki lej po granacie. Szarik naturalnie pomagał, rozgrzebywał łapami ziemię. Gustlik osadził słup.

Grigorij i Tomasz rzucili po parę kamieni, żeby mocniej trzymało. Kos podsypywał ziemię, a tamci przydeptywali i wreszcie położyli na wierzch duże kawały murawy z przedpiersia czołgowego okopu. Kiedy już wszystko było gotowe, cofnęli się parę kroków, żeby popatrzeć.

– Załoga!

Kos podał komendę spokojnie, nie podnosząc głosu, i sam stanąwszy na baczność, zasalutował. Za jego przykładem salutowali Tomasz i Grześ. Gustlik stał z odkrytą głową, Szarik przysiadł na baczność.

W tej właśnie chwili od strony kostrzyńskiego przyczółka nadciągnął grzmot artyleryjskiego przygotowania, które runęło na pozycje niemieckie o dziesięć kilometrów dalej na południe.

– Zaczęli – powiedział Kos. – Którego to dziś?

– Hermenegildy było w piątek, dziś poniedziałek. Znaczy szesnasty – obliczył Jeleń, popluł i zatarł ręce.

Tomasz patrzył chwilę na rozogniony horyzont, na niebo przekreślone płomienistymi krechami i żegnał się ukradkiem.

– Wielu naszych nie dożyje – powiedział do mechanika tak cicho, żeby inni nie słyszeli.

Saakaszwili lekko skinął głową i dalej przyglądał się gałązkom drzew ledwo obsypanych młodziutkimi liśćmi, które poczęły drżeć od wstrząsów dalekich eksplozji.

Nadbiegł łącznik z piechoty, zameldował dowódcy czołgu:

– Obywatelu sierżancie, u nas zaczną za kwadrans, a pięć minut później schodzimy razem do przeprawy.

– Dobra – odpowiedział Kos, stał jeszcze chwilę ze zmarszczonym czołem, licząc w pamięci, a potem rzekł: – Dwa tysiące pięćdziesiąt pięć.

– Czego dwa tysiące? – spytał Saakaszwili.

– Dwa tysiące pięćdziesiąt pięć dni od napaści na Westerplatte.

W oddali coraz mocniej dudniło przygotowanie artyleryjskie. Na odcinku 47 radzieckiej i 1 polskiej armii jeszcze panowała cisza, ale już rozsuwały się sieci nad otwartymi gardłami moździerzy, z poziomego spoczynku wstawały lufy najrozmaitszych kalibrów, spoglądały ciemnymi ślepiami wylotów na drugi brzeg. Piechurzy zaciągali pasy, osadzali bagnety, wyprowadzali naboje do luf.

Raz jeszcze zziajany łącznik podbiegł do „Rudego”, podał ulotkę bez słowa i ruszył dalej.

Załoga skupiła się obok Janka. Szarik wskoczył na pancerz, wetknął swoją ciekawą mordę między głowy czołgistów, zaglądał dowódcy przez ramię.

– Do generałów, oficerów, podoficerów i kołnierzy Wojska Polskiego – czytał Kos w świetle witającego dnia. – Towarzysze broni! Chwałą odniesionych zwycięstw, swoim potem i krwią zdobyliście prawo gromienia berlińskiego ugrupowania nieprzyjaciela i uczestniczenia w szturmie Berlina...

Przerwał na chwilę, czując, jak skurcz wzruszenia podchodzi mu do gardła. Od niedalekich okopów' piechoty usłyszeli donośny głos Konstantego Szawełły, czytającego tę samą ulotkę.

– Dzielni żołnierze! – zaciągał śpiewanie. – Wzywam was do wykonania zadania bojowego, do rozgromienia berlińskiego ugrupowania nieprzyjaciela z właściwą wam dzielnością i umiejętnością, z honorem i chwalą. Z honorem i chwałą – powtórzył Szawełło i dodał od siebie: – Oto jak do nas, obywatele Polacy, ruski marszałek pisze: Od was zależy, aby gwałtownym uderzeniem pokonać ostatnie linie obronne i zmiażdżyć wroga...

Kos zerknął na zegarek – dochodziła godzina trzecia minut dwadzieścia – a potem chwilę patrzył na twarze swej załogi nie słysząc słów Szawełły.

Słyszał w sobie upływające sekundy, a potem już tylko ciszę.

W oddali dudniło tamto, zaczęte wcześniej, przygotowanie artyleryjskie.

Chłód coraz silniej kładł się na skronie. Bliska cisza poczynała niecierpliwić i drażnić. Pierwszy krzyk: „Ognia!”, błysk i łoskot salwy przyszedł jak wyzwolenie. Gwałtownie narósł huragan wystrzałów, krzyku, wybuchów.

Ręką podał swoim komendę: „do wozu!”

Czołg z cyfrą 102 na wieży przez gęsty huk i świst wyjechał na skarpę, stanął przy słupie granicznym z białym orłem na krwistopomarańczowym tle, który zrywał się do lotu ze szczytu gruzińskiej góry. Otworzył ogień na drugi brzeg Odry, gdzie niskie zryte okopami pola i nieregularną kratownicę nasypów pokrywały gęste wybuchy. Przycięta lufa zmieniła sylwetkę wozu i ktoś mógłby sądzić, że to nowy typ działa.

Z okopów, z lasu obok czołgu zaczęli wychodzić żołnierze. Sierżant Szawełło zastukał kolbą po pancerzu i krzyknął w stronę uchylonego górnego włazu:

– Tankisty, dawajcie z nami.

Stromym jarem spłynęła w dół piechota, a za nią czołg zanurzony w piachu niczym okręt. Na dole chemicy zadymiali rzekę i w jasnym już świetle dnia widać było ludzi brodzących po pas, po piersi w warkoczach gęstniejącego wciąż dymu. Brodził w nim także „Rudy”. Janek wychylony z wieży kierował mechanikiem, który prawie niczego nie widział.

– W lewo. Ciut jeszcze... Dobrze. Wolniej... Stop.

– Gotowe. Mała naprzód! – krzyczał saper od promowego przyczółka.

– Naprzód – powtórzył Kos.

Oficer kierujący przeprawą cofał się z podniesionymi ku górze rękami, pokazywał, którą gąsienicą podciągnąć, którą przyhamować. Widzieli go tylko od pasa w maskującym dymie. Skrzyp belek im podpowiedział, że to już pomost, a miękkie ugięcie – że prom. Kiedy Saakaszwili zgasił silnik, usłyszeli plusk wody.

– Dawaj, dawaj! – krzyczał saper.

Ostry terkot motorówek przedarł się przez rzedniejący już nieco grzmot artyleryjskiego przygotowania. Prom drgnął i od pomostu poczęła odpływać wieża, otoczona popiersiami saperów i piechurów.

Z tamtego brzegu nadleciały pierwsze pociski nie zdławionej niemieckiej baterii, rozerwały się na brzegu. Jeden wpadł do wody, wzburzył dym i zakołysał promem.

– Jeszcze biją – rzekł Gustlik wyglądający przez peryskop.

– Na oślep – odpowiedział Kos.

– Oczy bolą od dymu i w gardle drapie – żalił się Grzegorz. – Wam w górze lepiej.

– To chodź tutaj. Póki płyniemy, nie masz co robić przy drążkach. I Tomka zabierz.

– Ja zostanę – oświadczył Czereśniak. – Dym jak dym.

Stali we trzech przy peryskopach, patrząc na żółtawe kłęby, falujące z wolna nad rzeką. Na przeciwległym brzegu z rzadka już tylko grzmiały wybuchy. Nagle wypłynęli z gęstej zasłony na czysty nurt i motorówki ciągnące prom zaterkotały seriami z erkaemów, poczęły omiatać niemieckie okopy.

Okopy milczały, ale z bunkra wbudowanego w wał przeciwpowodziowy błysnął ogień działa strzelającego na wprost. Nie usłyszeli nawet świstu wystrzelonego pocisku, trysnął pierwszy wybuch i wywrócił jedną z holujących łodzi.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю