355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 45)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 45 (всего у книги 58 страниц)

– Fajny był ten mercedes.

Wraz z obrotem kołowrotu Gustlikowi nasunął się przed oczy widok zjeżdżającego w dół czołgu.

– Mało wiela Honoratkowej porcelany zostanie.

Łażewski zobaczył szczyt wieży, potem lufę wysuwającą się z rowu.

– Zaraz nam przysuną.

Wyjeżdżający z rowu czołg niósł poniżej lufy, na przednim pancerzu, pogięte resztki czarnego mercedesa. Kiedy wspinając się pokazał na chwilę podbrzusze, nad nasypem zagrzmiał ostry armatni wystrzał i plama ognia przesłoniła kanciaste pudło ze stali.

– „Rudy”! – krzyknął radośnie Gustlik.

Wystrzeliwszy przeciwpancerny pocisk, Janek miał w celowniku na pierwszym planie nieostry fragment wznoszonego jeszcze skrzydła mostu.

Pośrodku pola widzenia płonąca pantera osuwała się z wolna w głąb rowu.

Czołg, który jechał tuż za nią, wrzucił wsteczny bieg i zaczął się cofać.

– Jeszcze raz – rozkazał Janek.

– Gotowe – odrzekł Tomasz ryglując zamek.

Błysnęło, huk uderzył w uszy niczym bokserska rękawica, świsnął odrzut, brzęknęła wyrzucona łuska.

Niemiecki wóz dostał w gąsienicę, zjechał z niej ryjąc bokiem piach, a rozpęd obrócił go półprofilem.

– Przeciwpancernym.

„Rudy”, osłonięty wałem ziemnym, stał wspięty gąsienicami na nasyp.

Lufa drgnęła, uniosła się odrobinę i ostry huk znowu targnął powietrzem.

Ukryta za wieżą Honorata skuliła się jeszcze bardziej, mocniej zatkała dłońmi uszy, usiłowała wepchnąć w nie końce warkoczy.

Błyskało i grzmiało raz po raz, drgał wstrząsany odrzutami pancerz czołgu, ale dziewczyna nie miała zamiaru uciekać. Poruszała tylko wargami, jakby wołała albo modliła się, i przymykała oczy.

Gdy unosiła powieki widziała, że od strony Kreuzburga jadą wciąż nowe posiłki: ciężarówki wysypywały piechotę, ciągniki, zataczając łuki, ustawiały działa na stanowiskach ogniowych. Górą coraz więcej przelatywało samolotów, spoza kanału dobiegał gwizd bomb i grzmot ich wybuchów.

W zasięgu wzroku Honoraty od czasu do czasu eksplodował pocisk, wyrzucał ku górze czarną fontannę. Gęsto furkotały odłamki. Jeden nawet spadł na pancerz, zakręcił się jak bąk i sparzył ją w palce, kiedy ze wstrętem strącała go na ziemię.

Na domiar złego wieża, której uchwytów trzymała się Honorata, jeździła to w lewo, to w prawo, ciągnąc ją po pancerzu. Zaczęły się mieszać i nakładać na siebie obrazy, gwizdy i huki, błyskawice przenikały nawet pod zamknięte powieki.

Wszystko to trwało bardzo krótko i jednocześnie bardzo długo. Potem zapadła ciemność zupełna, a kiedy dziewczyna otworzyła oczy, to zobaczyła tuż obok błyszczącą gąsienicę i obłocone koła nośne „Rudego”, a nad sobą – poczciwą zatroskaną twarz Gustlika, który ocierał jej skronie mokrą szmatą.

Honorata uśmiechnęła się najpierw oczyma, a potem całą okrągłą, piegowatą i umorusaną w tej chwili buzią.

– Odwiozłem ją i zostawiłem w Kreuzburgu pod opieką porucznika – tłumaczył się Łażewski.

– Żeby zastukała w pancerz, to bym ci ją schował – dodał wyglądający z wieży Janek.

– Czemu panna Honorata w bezpiecznym miejscu nie została? – łagodnie spytał Jeleń ogromnie rad, że otworzyła oczy.

Zaczerwieniła się radośnie, a potem, opuściwszy powieki, wyjaśniła z lekka zawstydzona:

– Wiedziałam, że do czołgu to pan Gustlik wróci na pewno.

Janek z uśmiechem patrzył na tę parę z wysokości wieży „Rudego”, ale nagle spoważniał, głęboko wciągnął hełmofon, żeby lepiej słyszeć, a potem skrócił taśmę laryngofonu, przełączył radiostację na nadawanie i odpowiedział:

– Ja „Rudy”, zrozumiałem was, Grot. Wykonuję – pstryknął wyłącznikiem i podał komendę: – Do wozu. Generał woła. Ciebie, Magneto, też.

– Weźmiecie? – spytała z przestrachem Honorata.

– Jakżeby nie? – zamruczał Gustlik podnosząc ją z ziemi i stawiając na pancerz.

Jeszcze się ładowali do środka, a Grigorij już ruszył i z wolna na tylnym biegu wykręcał.

Po tamtej stronie kanału zostawili pobojowisko: kilka dopalających się czołgów i transporterów, nieruchome sylwetki poległych. Przez most ponownie opuszczony maszerowała piechota, jechały działa. Nad lasem, do którego cofnęli się grenadierzy, krążyły ze dwie dziesiątki szturmowców, zrzucały bomby i szyły rakietami.

Generał oddał mikrofon Lidce siedzącej w opancerzonym transporterze, nad którym sterczał wysoko maszt radiostacji. Gestem ręki wstrzymał sanitariuszy mozolnie dźwigających nosze z obandażowanym po oczy Kozubem.

– Nie odzyskał przytomności?

– Nie – odpowiedziała doktor Irena, ściągając z dłoni gumową rękawicę i zdejmując biały fartuch, w którym dokonywała opatrunku.

– Dowieziecie żywego?

– Postaram się.

– Dziewięć lat w ogniu. Wyszłoby na to, że morze przepłynął, a zatonął u wejścia do portu.

Ostatnie słowa powiedział bardziej do siebie niż do niej. Chwilę milczał, a potem rozkazał dowódcy transportera:

– Ruszajcie za nimi.

– Zaczekajmy trochę – poprosiła Lidka. – Pojedziemy razem z „Rudym”.

– Nie po drodze. Odprowadzicie kolumnę sanitarną do szpitala i przed wieczorem wrócicie do sztabu armii.

– Obywatelu generale – powiedziała wstając z miejsca i pochylając się przez pancerz – ja muszę zobaczyć Janka, choć na pięć minut, nawet na dwie minuty, muszę mu powiedzieć...

Urwała, żeby przełknąć łzy, odgarnęła ręką jedwabiste włosy, przesłaniające twarz.

– Stało się coś? – spytał ostro dowódca.

– Tak – skinęła głową i zdecydowała się powiedzieć prawdę: – Widziałam jego raport...

– Nie do ciebie był przecież adresowany – uniósł brwi i zmarszczył czoło.

– Ja niechcący... Kiedy kładłam do torby polowej, koperta się otworzyła i to było zaraz w pierwszym zdaniu.

Lekarka, załadowawszy ostatnią sanitarkę, wracała, żeby zameldować odjazd. Generał gestem pokazał jej z daleka, by ruszała, i powtórnie zwrócił się do sierżanta dowodzącego transporterem:

– Długo tu będziecie sterczeć?

Pancerny wóz ostro ruszył z miejsca i pierwszy wyjechał za mury obozu.

Za nim stadko motocyklistów osłony i jedna za drugą sanitarki.

Generał stał chwilę w miejscu, a potem poszedł przez dziedziniec w stronę bramy, mijając paru poległych w panterkach i hełmach. Kilka metrów za nim, jak wierny koń, sunął otwarty łazik z kierowcą i fizylierem.

Spomiędzy pogiętych kantowników rusztowania wywinął się Szarik, pobiegł na spotkanie, witał radośnie nie widzianego od paru dni przyjaciela.

– Co tu robisz? – zdziwił się dowódca targając psa za łeb. – „Rudy” w boju, a ty się włóczysz?

Wilczur szczeknął, zawarczał i zaskomlał, starając się wyjaśnić swą poranną przygodę z czapkami, ale nie bardzo mu sig to udało.

– Trochę rozumiem, ale niezupełnie – odpowiedział generał. – Zaczekaj.

Nie zdążyły jeszcze wszystkie sanitarki wyjechać, gdy porykując sygnałami przecisnęła się obok nich pod prąd krótka kolumienka motocykli i przystanęła pod murem.

Baczność! – podał komendę Łażewski, podbiegł i zameldował: – Obywatelu generale, most utrzymany. W trzeciej drużynie jeden zabity, dwu rannych. Reszta plutonu...

– Reszta twego plutonu w osłonie kolumny sanitarnej – przerwał mu dowódca. – Gdzie czołg?

– Zaraz będzie – zerknął za siebie podchorąży i dodał: – Plutonowy Jeleń wstrzymał pierwszy atak, podczas drugiego wsparła go moja drużyna, potem „Rudy” i wkrótce wojska podeszły. Nie puściliśmy szkopów przez kanał, a teraz tak ich lotnictwo grzmoci, że wiać zaczęli i już paścig poszedł.

Żeby porucznik Kozub ruszył jotesy i cały mój pluton...

– Reszta waszego plutonu pomagała odeprzeć atak grup dywersyjnych.

Obóz jest podminowany, oni go mieli wysadzić – generał wskazał na zabitych w panterkach. – Kozub dostał dwie kule przez pierś.

– Przez pierś... – powtórzył Łażewski marszcząc brwi.

Zadudnił silnik, pokazał się czołg. Stanął przed bramą zatrzymany skinieniem ręki generała. Trzasnęły włazy, pojawili się w nich Gustlik i Tomasz, a obok Saakaszwilego wyjrzał Franek Wichura.

Kos zeskoczył, podbiegł i stanął na baczność przed dowódcą, udając że nie dostrzega siedzącego przy nodze Szarika.

– Dziękuję za utrzymanie mostu – generał zwrócił się zarówno do załogi, jak i motocyklistów. – To było ostrze klina silnej grupy, która miała zadanie przedrzeć się z północy do stolicy Rzeszy. Wstrzymaliście czołowe oddziały kilka minut, które wystarczyły na manewr ogniem artylerii i lotnictwem, a potem na przerzucenie piechoty.

– Ku chwale ojczyzny – odpowiedział Kos w imieniu wszystkich.

– Zmęczeni jesteście?

– Nie – stuknął obcasami Łażewski.

– Czemu psa zostawiacie samego?

– Zrobił sobie legowisko z naszych czapek, więc miał wartę poza kolejką... – zaczął tłumaczyć Janek.

– Jeszcze wam przepadnie – przerwał generał otwierając mapnik.

– Obraził się, polazł gdzieś. Do czołgu! – polecił Kos wilczurowi.

– Sam mu kazałeś, żeby kombinował – w obronie psa stanął Gustlik.

Szarik nie usłuchał rozkazu i warknąwszy krótko pobiegł tam, skąd wylazł przed chwilą, w stronę rusztowania bramy.

– Jeśli nie jesteście zmęczeni – dowódca gestem zaprosił bliżej Kosa i Łażewskiego – to chciałbym, żebyście zaraz ruszyli do Berlina.

– Na defiladę! – nie wytrzymał Wichura. – Mówiłem przecież...

Pod groźnym spojrzeniem generała chciał się cofnąć i rąbnął głową w pancerz.

– Defilada nieprędko. Trwają ciężkie walki o zamknięcie pierścienia.

Tu Polacy, tu Rosjanie, tu Niemcy i znowu wojska radzieckie. Przekładaniec jak na Wielkanoc. W samym mieście walczą już nasi saperzy i artyleria.

Chodzi o dostarczenie rozkazu do rąk własnych dowódcy haubicznej brygady.

Samochód nie dojedzie, tam trzeba się przedzierać. Omijać, a jak się nie da, to odrzucić tego, kto drogę zastąpi.

W czołgu Saakaszwili trącił swego sąsiada w bok i nawiązując do tego, co obaj słyszeli, zakpił:

– Wichura, powiedz generałowi, że ci duszno. Ja tu Honoratkę posadzę.

Akurat... Żeby mi potem dzieci i wnuki wymawiały, że mogłem być w Berlinie i nie byłem.

Otwartą dłonią rąbnął się w czoło, żeby pokazać, jaki musiałby być głupi, gdyby teraz opuścił czołg. Trafił na guz i skrzywił się boleśnie.

Tymczasem Szarik przy targał to, co miał schowane pod rusztowaniem: dużą zieloną poduszkę z kanapy, bogato haftowaną w róże i motyle, obszytą podwójnym rzędem złotych frędzli. Skoczył przednimi łapami na pancerz, liznął Grigorija w rękę i zaskomlał. Mechanik wychylił się i wciągnął posłanie do wozu.

– Janek! – z wieży zawołał Gustlik, który się temu przyglądał. – Pies będzie miał miękko, ale jakbyś chciał przysnąć, to nie wiem, czy ci pozwoli...


53. Wino

Uderzenie grupy generała Steinera w prawe skrzydło 1 armii zostało sparowane w ciągu kilku godzin. Polskie plutony i kompanie atakowane siłami batalionów i pułków broniły się zawzięcie, wychodziły spod uderzenia krótkimi uskokami i otwierały ogień z następnej rubieży. Z kwadransa na kwadrans rosła siła obrony, wchodziły do akcji odwody pułkowe i dywizyjne, a jednocześnie od pierwszej chwili kolumny i rejony stanowisk wyjściowych wojsk hitlerowskich zostały zaatakowane z powietrza przez polski korpus lotniczy. Myśliwce, bombowce i szturmowce wykonały w tym dniu osiemset lotów bojowych. Armijne przeciwuderzenie napotkało załamanego psychicznie i osłabionego przeciwnika.

Po paru dniach bitwa została ostatecznie rozstrzygnięta na naszą korzyść, ale już po południu nasilił się szybki ruch na zachód, w stronę głównego frontu, na którym 1 armia, niszcząc węzły oporu i forsując wciąż nowe przeszkody wodne, spychała wroga na północny zachód od Berlina, w stronę szerokiej nizinnej doliny Haveli.

W szerokim strumieniu wojsk, między ciężarówkami wypełnionymi piechotą, działami różnych kalibrów i wielkimi pudłami pontonów na traktorowych przyczepach, sunął „Rudy”. Na lewym błotniku, trzymając się lufy, stał Wichura i wskazując przeszkody pomagał Saakaszwilemu w prowadzeniu wozu. Co pewien czas ochrzaniał sąsiadów w kolumnie, którzy usiłowali wyprzedzić czołg.

– Dokąd się pchasz, lebiego smętna? Chcesz kapcie pogubić?

Kos swoim zwyczajem siedział na wieży z nogami spuszczonymi do wewnątrz, popatrywał przed siebie i na mapę, żeby nie przegapić rozjazdu, a jednocześnie słuchał Jelenia.

– Godom, proszę i nic. Powiado, że nikaj nie pójdzie, a już najbardziej do Niemca – wyjaśniał plutonowy, odpychając na bok buty dowódcy i wznosząc głowę ku górze. – Nie dowieźliby my ją tak do tych haubic w Berlinie, a stamtąd jak będą po amunicję jechali...

– Gustlik... – Kos zaczął ostrzegawczo.

– Przecie chudzina dużo miejsca nie zajmie.

– Nie wiesz, czym są dla czołgu walki w mieście? Nie pamiętasz, jak dostaliśmy na Pradze? Chcesz jej życiem ryzykować?

– Nie – odpowiedział plutonowy.

Zasmucił się, lecz po namyśle dodał jeszcze:

– Wichura godoł, co na defilada jadymy... Kiejby my go odesłali, toby miejsce było.

– Kaemista potrzebny.

Znowu zamyślił się celowniczy na parę minut.

– Prowda – odpowiedział i zniknął we wnętrzu.

Skuliwszy się, przelazł pod armatą, przykląkł obok pustego siedzenia Wichury, za którym, na poduszce haftowanej w róże i motyle, złożyli pospołu swe strudzone głowy Honorata i Szarik.

– Panno Honorato...

– Do żadnego Kugla nie pójdę. Trzeba mnie było nie zabierać.

– Tam w Berlinie pierońsko niebezpiecznie.

– No właśnie. A tu dobrze, żelazo grube.

– Tu jeszcze gorzej. W takiej stalowej kiście... – chciał opowiedzieć, jak bywa w czołgu, zwłaszcza podczas walk w mieście, ale zrezygnował i zmieniwszy taktykę zaczął obiecywać: – Jeszcze mało wiela a wojna się skończy, zajadę po pannę Honoratę do Ritzen...

Chciał ją ująć za ramię, ale dziewczyna natychmiast w krzyk. Szarik, był zdania, że zawsze należy ujmować się za słabszym, warknął ostrzegawczo, zmuszając Jelenia do cofnięcia ręki. Jednocześnie czołg przyhamował, zabuczał sygnałem.

Celowniczy przewinął się z powrotem na swoje miejsce i obok kolan dowódcy wystawił głowę.

– Stało się co?

– Skręcamy na południe, do miasta.

Spoza czołgu wyskoczyły do przodu motocykle, zwiadowcy wstrzymali nadjeżdżające z przeciwnej strony puste ciężarówki. Po stratach w walce nad kanałem mieli już tylko po dwu ludzi w załogach i celowniczowie musieli wstawać od erkaemów, by kierować ruchem.

Zrobiła się mała przerwa i podchorąży Łażewski machnął ręką, że przejazd wolny. „Rudy” skręcił, zjechał z autostrady na wąską, choć asfaltowaną szosę, która obok niewielkiego jeziora wchodziła w las.

Z gruzów rozbitego domu, być może dawnej leśniczówki, wyskoczył zdziczały kot, przebiegł drogę przed czołgiem.

– Cholera! Psa darmo wozicie – zaklął Wichura odwracając głowę w stronę wieży. – Kot czarny, los marny.

– To wracaj, pieronie – doradził mu Gustlik. – Jo ci potem opowiem, jak w Berlinie było.

– Za daleko z powrotem iść – grymasił Franek. – Nogi bym ponacierał.

Gustlik zsunął się do wieży, przystanął i po chwili wahania zgiętym palcem zapukał w sztywnik wyczyszczonego do połysku buta.

– Janiczku.

– No.

– Nie wyklarowałbyś ty tej dziousze? Mosz tako mądra mowa.

– Nie ja ją na czołg podsadzałem. Gdyby każda dziewczyna...

– Janek! – groźnym głosem uprzedził Gustlik.

Kiwnął ręką, a kiedy sierżant się nachylił, chwycił go za mundur na piersiach.

– Każdo? Pierwszy raz proszę. Bo to będzie... bo panna Honoratka jest moja narzeczona.

– A wie o tym?

– Ona? Nie.

– To jej powiedz.

– Dobrze, powiem. Ale ostawisz ją?

– Nie. Czy ja Marusię w czołgu wożę?

Powtórnie skulił się Gustlik pod armatą, prześliznął do przodu, przyklęknął i oświadczył:

– Dowódca kazał powiedzieć, że panna Honoratka jest moja narzeczona.

Dziewczyna podniosła głowę z psiej poduszki, przełknęła łzę przygotowaną na inną okazję. Chwyciła Jelenia za czuprynę, przyciągnęła i pocałowała w oba policzki.

– Prawda? – spytała i od uśmiechu pojaśniał czołgowy półmrok.

– Obych tak końca wojny nie doczekał.

– Ale... – poczuwszy się znacznie pewniej, postanowiła grymasić: – Ale zaręczyn nie było, pierścienia od pana Gustlika nie dostałam.

– Kaj jo tu pierścień najdę... – zaczął Jeleń.

Saakaszwili, puściwszy na chwilę drążki sterowe, szturchnął przyjaciela pięścią w bok i pogmerawszy w skrzynce za siedzeniem, wsunął mu w rękę nakrętkę.

– Chyba że taki... – zorientował się Gustlik. – Czołgowy.

– A taki ważny?

– Mocniej trzyma niż złoty – wtrącił Saakaszwili szczerząc swe białe zęby.

Chwilę przyglądał się wypiękniałej nagle dziewczynie, a spojrzawszy z powrotem we właz, zahamował gwałtownie.

– Co robisz? – warknął Gustlik. – Ludzi, nie kartofle wieziesz.

– Kakowo czorta?! – wrzeszczał Gruzin wychylając się do pasa z włazu.

– Szorta? – wesoło pytał chudy, wysoki, ubrany w beret mężczyzna, który wybiegłszy na środek szosy zatrzymał czołg. – Les Russes? – pochylony w bok spojrzał na wieżę i zobaczywszy orła zagadnął: – Polonais... Vive la Pologne! Vive la liberté!

Motocykl Łażewskiego, który poprzedzał czołg jako rozpoznanie, zawrócił teraz i gnał z powrotem.

Wichura zeskoczył z pancerza, nieufnie obchodził nieznajomego dokoła.

– Czego ty chcesz, la France? Pourquoi tu stoisz?

Francuz go objął i nacisnął dłonią brzuch kaprala.

– Niks?

– Niks nie dostaniesz – odrzekł Franek, sądząc, że tamten chciałby coś do zjedzenia.

– Vin – Francuz pokazał gestem opróżnianie szklanki. – Bien?

– Bien, ale nie ma. Niks vin.

– Le vin, le cochon – pragnąc się porozumieć zaczął chrząkać i udawać prosiaka. – Venez Polonais – ciągnął Wichurę za rękaw.

Załoga wyglądała z czołgu, motocykliści stanęli w swych kołyskach.

Gapili się wszyscy, jak tamci dwaj przeskoczywszy rów pobiegli między krzaki i przystanęli na krawędzi leśnego jaru, nad którym unosił się dymek i drgało rozgrzane powietrze.

– Panowie! – zawołał Wichura w stronę czołgu. – On nie prosi, ale zaprasza. Tu jego kumple pichcą wyżerkę na sto dwa, dla kompanii starczy.

Kos zeskoczył z wozu, podszedł do Łażewskiego.

– Jak myślisz? Wszystko jedno, gdzieś trzeba stanąć na obiad.

– Dobra. Tu gotowe, mniej czasu zejdzie. Jedzcie, a ja ze swoimi wrócę za dwa kwadranse.

– Dokąd? Głodny będziesz...

– Zostawicie nam.

Podchorąży rozkazał jednemu erkaemiście, by wyszedł z kosza i objął wartę przy wozie. Skinąwszy na resztę, dodał gazu i schylony nad kierownicą pognał z powrotem drogą, którą przyjechali, a dwa inne motory za nim.

Czołgiści ku ogromnej radości Francuzów zeszli na dno jaru pełnego zieleni i słońca, zapachów' leśnych i kuchennych. Posiłek zapowiadał się rzeczywiście wspaniale, lecz Kos natychmiast spostrzegł, że jeśli na czasie nie straci, to nie zarobi na pewno. Wkrótce potem zaczął żałować, że się zgodził.

Odwrotu jednak nie było – Francuzi obraziliby się śmiertelnie, a i bez Łażewskiego wszystko jedno odjechać nie mogli.

Nie minął kwadrans, jak obiad przekształcił się w ucztę.

– A bas la guerre! Vive la paix! – wznosił toasty chudy Francuz, tocząc jednocześnie ze sporej beczułki wino do szklanek.

– A bas! Vive! – wtórowali dwaj jego koledzy, kudłaty i łysy, lecz obaj raczej nikczemnego wzrostu.

Po nawietrznej stronie dogasającego ogniska, nad którym na rożnie wędziły się w dymie resztki sporego prosiaka, siedziała załoga „Rudego”. Na skrzynkach po pociskach (moździerz tu pewno stał niedaleko i wszędzie ich było pełno) leżały pajdy chleba, plastry mięsa i poobgryzane kości. Szarik miał swoją własną skrzynkę, przy której ucztował druzgocąc gnaty w potężnych szczękach.

Francuzi pili raz po raz, a nasi tylko podnosili szklanki z winem, zerkając na Kosa, który pociągał niedużymi łykami i odstawiał.

– Za mir! – tłumaczył Saakaszwili ze zwichrzoną czupryną i błyszczącymi oczyma. – Piją precz z wojną i niech żyje pokój. Ja już nie mogę udawać, muszę wypić – pokręcił głową i wychylił do dna.

– Jak pragnę szczęścia, co oni sobie o Polakach pomyślą – westchnął Wichura, lecz brakło mu odwagi nie tylko, żeby wypić, ale nawet spojrzeć na Kosa.

Gustlik najpierw odpijał po trochu, potem zdecydowawszy naśladować Gruzina wziął rozpęd, ale Honorata, siedząca obok, przytrzymała go za rękę.

– Rano to panna Honorata sama dolewała – poskarżył się smutno.

– Dowódca nie kazał.

– Dowódca terozki zakazuje, a nie pamięta, jak sam pół faski wypił, a drugie pół wyloł.

– Pamiętam – powiedział Janek. – Pamiętam i zabraniam.

– Ja też ci, Gustliku, zabraniam. Teraz inne prawa niż rano – błysnęła włożoną na palec nakrętką. – Czołgowy mocniejszy niż złoty.

– Quatre vingt chasseurs, quatre vingt chasseurs... – Francuzi, kołysząc się na boki, śpiewali wesołą piosenkę o osiemdziesięciu strzelcach i ich miłosnych przygodach.

– Gdzieże ty maja Suliko – wtórował im wstawiony Gruzin.

Łysy podniósł się, przewędrował do ogrodniczego wózka, na którym wszyscy trzej wieźli swój dobytek. Gmerał w nim, przesuwał jakieś graty i wreszcie wydobył harmonię.

Tomaszowi roześmiały się oczy, a ręce same wyciągnęły po instrument.

Spotkał spojrzenie Kosa i zrozumiawszy, że nie wypada inaczej, udał, że mu chodziło o mięso.

Francuz, niezbyt pewnie stojący na nogach, zagrał wesołego paryskiego walczyka. Jego kudłaty kolega skłonił się przed Honoratą, zapraszając do tańca. Zaszurali nogami po trawie, zawirowali w lekkim obłoku kurzu z wysuszonych przeszłorocznych badyli.

Saakaszwili wyciągnął rękę ze szklanką w stronę beczułki, a kiedy mu ją wysoki napełnił, zaczął toast:

– Koledzy! Przebiegł nam drogę czarny kot. Kot mały, czołg duży i w ogóle: przesądy opium narodu. Wystarczy splunąć za siebie, wypić z przedstawicielami wyzwolonych narodów Europy i nic już się stać nie może, bo koniec wojny nastąpi, zanim do tego czortowego Berlina dojedziemy...

Czego złym okiem patrzysz, komandir? Czego brew marszczysz? – zwrócił się do pochmurnego Kosa. – Nie chcesz, mogę nie mówić.

Wypił duszkiem do dna, odstawił szklankę. Bił brawo Honoratce i kudłatemu, którzy skończyli tańczyć. Potem sam zrobił parę tanecznych ruchów, zanucił pierwsze takty, a grajek, chwyciwszy od razu, o co chodzi, zaczął Taniec z szablami.

Honorata patrzyła z uśmiechem na Gruzina, klaskała mu do taktu.

– Ładnie tańczy – rzekła do Gustlika.

– Najładniej panna Honorata.

– Ja bym jeszcze ładniej, ale warkocz mi się rozwiązał.

– Mom, mom! – zawołał uszczęśliwiony Jeleń i całą łapę wepchnął do kieszeni. – Panna Honoratka zgubiła w generalskim aucie, a jo żech znalozł i na sercu schowołem.

Wygarnął wszystko z kieszeni do dna: dwa naboje pistoletowe, kawałek kabla, sznurek i, o zgrozo, aż trzy wstążki, z których dwie były niebieskie, a jedna tylko czerwona.

Parę trudnych sekund trwało zdumione milczenie, a potem dziewczyna zaczęła mówić cichutko:

– Pan Gustlik... Pan Gustlik każdej tak samo... – nie mogła skończyć, bo płacz w niej wezbrał i zakrywszy twarz fartuszkiem, pobiegła zboczem pod górę, gdzie stał „Rudy”.

W ślad za nią rzucił się Szarik, myśląc, że to zabawa. Oboje jednocześnie dopadli wozu i przez właz mechanika znikli pod pancerzem.

Zawarczały silniki, pojawiły się na krawędzi motocykle. K03 szybko wstał i do połowy zbocza wyszedł Łażewskiemu na spotkanie.

– Zjedzcie.

– W drodze moi zjedzą, będą się zmieniali. Mam komplet ludzi.

– Skąd wziąłeś?

– Dognałem sanitarki i zabrałem. Raz, że mój pluton, dwa – oni na tyły jadą. Generał dodał jeszcze swój transporter do osłony, a w nim Lidka przy radiostacji. I ta ładna lekarka pytała o ciebie. A tu wesoło było? – pokazał wzrokiem jar.

– Nie bardzo – odrzekł Kos.

Saakaszwili właśnie całował się z Francuzami, którzy pokazywali mu fotografie, wyjaśniając uparcie i głośno:

– Maman... Papa... Ma femme...

Czereśniak miał już w ręku harmonię, próbował basów i w sobie tylko wiadomym języku tłumaczył coś kędzierzawemu. Gustlik przysiadł się do beczułki i napełniwszy szklankę, przemawiał do wysokiego chudzielca:

– Wypij ze mną, la France. Wszystko stracone bez te głupie kokardki.

Zrozumioł żeś? Le kokard muła kaput.

Kos odwrócił się tyłem, żeby nie patrzeć. Wyciągnął zdobyczną mapę drogową okolic Berlina.

– Z której strony wróciłeś?

– Od południa – uśmiechnął się Łażewski. – Pustawo.

– Nasi poszli już dalej na zachód. Rosjanie skręcili na Berlin i chyba dlatego – zastanawiał się Janek.

– Pusto – powtórzył podchorąży. – Nie ma kogo o siostrę pytać...

Do czołgu podszedł Czereśniak z harmonią pod pachą.

– Za co? – spytał Janek.

– Za pepeszę.

– Broń oddałeś?

– Albo jej mało? Nie swoją dawałem, ale i tak nie wziął. Za samą wolność dał.

Wspierając się wzajemnie wychodzili z jaru Saakaszwili i Jeleń, który dźwigał na ramieniu beczułkę.

– Załoga! – podał komendę Kos.

Stanęli na baczność. Gustlik chwilę się wahał, co zrobić z antałkiem, ale pod twardym spojrzeniem Kosa postawił go na ziemi. Z wnętrza wozu wyskoczył Szarik i rozumiejąc rozkaz, też siadł na baczność.

We włazie pokazała się twarz Honoraty wilgotna od łez i ze zmartwienia jakby bardziej piegowata.

– Mam wyliźć?

– Nie – rozkazał sierżant. – Panna Honorata do przedniego kaemu.

Wichura, was komenda nie dotyczy?

– Adresy chowam, obywatelu sierżancie. Zapisałem, bo jakbym kiedy był w Paryżu...

– Poprowadzicie czołg.

– Tak jest.

– Czereśniak na swoje miejsce.

Wygramolili się z lasu Francuzi, ciągnąc i pchając swój wózek pod trójbarwną flagą.

– Vous ä Berlin, nous ä Paris – wysoki objaśniał gestami i nakierowywał dyszel w przeciwną stronę niż czołg. – Au plaisir de vous revoir.

– Vivent les braves Polonais! – wołali chórem kudłaty i łysy.

Popchnęli wózek i odchodzili, machając rękami, pozdrawiani równie serdecznie przez motocyklistów i załogę. Tylko Grigorij i Gustlik stali nieruchomo na swych miejscach, bo nikt im nie dał komendy: spocznij.

– Szarik! – zawołał Kos, stojąc obok wieży.

Pies skoczył na pancerz znikł we wnętrzu.

Grały silniki motocykli, zapalił już czołg. Łażewski podniósł rękę, że gotów, i Kos dał mu znak, by ruszał, a potem dopiero rozkazał nie patrząc za siebie.

– Obaj na tylny pancerz.

Podbiegli do gąsienicy. Mechanik wspiął się, a Jeleń zrobił taki ruch, jakby chciał zawrócić po beczułkę. W tej samej chwili Janek strzelił z pistoletu i na asfalt szosy wąskim strumieniem zaczęło ciurkać wino.

– Wichura, naprzód.

„Rudy” ruszył. Z dołu, obok działowego zamka, wyjrzała Honorata i chwyciwszy Kosa za nogi, podniosła ku górze jasną piegowatą buzię.

– Na zawsze zostanę?

Janek wyciągnął do niej rękę, uniósł dziewczynę i posadził na wieży.

– Pierwszą okazją pojedzie panna Honorata na tyły i tam zaczeka.

Ostatnie dni są najgorsze. Moja narzeczona w szpitalu, a ja nie płaczę, tylko się cieszę. Kiedy podnosił dziewczynę, zauważyła, że dowódca czołgu też ma pierścionek na palcu.

– To od niej?

– Sam wypiłowałem w szpitalu, podarowałem. A teraz ona mi go dała na parę dni, do końca wojny.

Honorata przysunęła się bliżej i zerknąwszy do tyłu, prawie zaszeptała do ucha:

– Zabierze po wojnie? Można takiemu wierzyć?

Oglądała nakrętkę na palcu, podarowaną przez Gustlika.

Kos obejrzał się z groźną miną, popatrzył z góry na gniewnych jeszcze, ale już kruszejących winowajców, a potem odpowiedział równie cicho:

– Można. Ze stu kilo wagi dziewięćdziesiąt poczciwości i dobroci.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю