355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 50)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 50 (всего у книги 58 страниц)

Zgasł płomień na czołgu, umilkły strzały. Z wnętrza wyskoczyła reszta załogi.

– Cholera! – klął Wichura. – Wszystko przez kota.

– Jakiego? – zdziwił się Gustlik.

– Kot czarny, los marny. Trzeba mi było wtenczas zawrócić.

– Obywatelu chorąży! – wołał Kos szukając felczera obok wraku.

– Poszli już? Ha? – spytał Zubryk.

– Leżą – Kos pokazał dwie nieruchome postacie pod murem.

Chorąży nie myśląc nawet, co robi, podszedł, pochylił się nad nimi, badał puls, zaglądał w oczy i jednocześnie gadał:

– Prawdę mówiąc, to ja się strzałów boję – rozpiął cywilną marynarkę na leżącym, żeby poszukać bicia serca. – Exitus. Mundury mają pod spodem. Drugi też.

Od czoła kolumny nadbiegła zadyszana Marusia. Zobaczywszy, że załoga zdrowa i cała, odetchnęła wsparta ramieniem o mur. Tuż za nią przykłusował nieodłączny jak cień Józek Szawełło.

– Żeby nie wasza seria – Kos tłumaczył ciepło felczerowi – byłoby po „Rudym” i po nas.

Zamiast odpowiedzieć chorąży Zubryk zmiękł, oklapnął i przyległ pod ścianą.

– Dostał? – zaniepokoił się Kos.

– Chyba nie – odrzekła klękając obok Marusia. – Tylko jak się przestraszy, to potem mdleje. Sam mówił, że pokojowa natura – podsunęła mu pod nos butelkę amoniaku dobytą z sanitarnej torby.

Przykuśtykał sierżant Szawełło.

– Taktyka się nie godzi – oświadczył. – Wedle tanku stróżować musowo, jak przy stodole po żniwach, bo inaczej nieprzyjacioły kura puszczą.

– Ja tank budu storożyt’ – pospieszyła z odpowiedzią Ogoniok.

– Przypilnuje tanka i Janka – zamruczał Franek Wichura trącając w bok Gustlika.

Od czoła buczały już klaksony. Nadjechał Łażewski i krzyknął nie zsiadając z motoru:

– Ruszamy. Przez tę strzelaninę znalazł nas jakiś chorąży i poprowadzi do sztabu pułku.

Bez komendy załoga skryła się w czołgu. Piechurzy, wyszarpując z rolek resztki szmat, ścierali z pancerza gaśnicową pianę i sadowili się za wieżą.

– Stryju... – zwrócił się Józek do Konstantego, a napotkawszy surowe spojrzenie, poprawił się szybko: – Obywatel sierżant pozwolą, żeby ja też czołgu i panny Marysi pilnował.


59. Twardy orzech

Minął dobry kwadrans, nim ucichła strzelanina obok stanowiska dowodzenia pułku piechoty, nim telefoniści związali kable wiodące do batalionu ochrzczonego kryptonimem Rosomak. Potem jeszcze czas pewien słychać było, jak ochrona sztabu wyłuskuje niemieckich fizylierów z domów na sąsiedniej ulicy, zaterkotało gęstymi seriami jakieś ostrzejsze starcie i zgasło zgromione wystrzałami z armaty.

Parę minut później w wejściu do piwnicy stanął posiwiały od zmielonego tynku chorąży żandarmerii i zameldował:

– Artylerzyści.

– Gdzie? – spytał pułkownik.

– Tu idą.

– To nie stój we drzwiach.

Zakołysał się płomień lampy od przeciągu, poruszył cieniami na ścianach.

Wszedł dowódca brygady haubicznej i obaj oficerowie uścisnęli sobie dłonie.

– Siadaj – zaproponował piechur. – Zjesz coś, wypijesz?

Dał znak ręką i natychmiast na sztabowej mapie zjawił się półmisek z chlebem i konserwą, ciemnozielona butelka koniaku.

– Zdobyczny – wyjaśnił dowódca pułku, nalewając – od 1715 roku ta firma produkuje, żeby ci dziś dogodzić.

– Nie przekupisz – mruknął artylerzysta i zadzwonił szkłem o szkło.

– Na kiedy ci ogień potrzebny?

– Druga, wpół do trzeciej. Żeby choć godzinę przed świtem.

– A czego ma nie być?

– Stacji kolei podziemnej.

– Betonowe stropy. Za grube na moje zęby. Trzeba by granatami kalibru dwieście trzy milimetry.

– Ale jak ciśniesz ze dwa tysiące pocisków, to choć ogłuszysz. Ostatni silny węzeł oporu, rozumiesz. Tam już tylko trzy i pół kilometra przez park i zaraz Reichstag, Brama Brandenburska.

Dowódca brygady haubicznej, słuchając, obracał w palcach szklankę i uważnie wpatrywał się w złote odbłyski migocące w głębi aromatycznego płynu. Wypił łyk i z uchylonymi wargami czekał chwilę, aż smak i ciepło obejmą podniebienie.

– Dobra. Będziemy się starać. Dam ci jeszcze w prezencie czołg z desantem.

– Czołgów mam dosyć, lecz i ten się przyda. Skąd masz?

– Z dowództwa armii. Numer taktyczny 102.

– Znam załogę, to hydraulicy – uśmiechnął się i zawołał: – Chorąży!

– Na rozkaz – żandarm stanął w drzwiach.

– Znajomi przyjechali. Ci, coście ich chcieli sadzać i rozstrzeliwać...

Poproście tu sierżanta Kosa, to mu zadanie przydzielę.

Ruiny na pierwszej linii frontu przypominały księżycowy krajobraz i zdawały się chwiać w ostrym świetle pożarów. Szczyty rozłamanych kości betonowych szkieletów połyskiwały jasno, zagłębienia wypełniał gęsty mrok.

Stanowisko wyjściowe grupy szturmowej sierżanta Kosa mieściło się w cieniu, we wnętrzu rozbitego bombą domu.

Zadania były już przydzielone i cel ataku wskazany – żółty czteropiętrowy dom po drugiej stronie ulicy. Z jednej z jego piwnic dobywał się leniwy płomień, oświetlał ostre pseudogotyckie sklepienia okien. W oczekiwaniu na przygotowanie artyleryjskie, na sygnał do ataku, żołnierze raz jeszcze sprawdzali broń, kieszenie i myśli.

Pod osłoną ceglanego łuku grubych ścian, na trójkącie podłogi ocalałej na wysokości pierwszego piętra klęczał Kos ze swoją snajperką w ręku, popatrywał na drugą stronę ulicy. Obok przykucnęła Marusia i powtarzała z uporem:

– Komandir w tankie, w tankie!

– Nie zawsze.

– Wsiegda. Zawsze.

– „Rudy” z miejsca będzie prowadził ogień. Wystarczy trzech ludzi.

– Pójdę z tobą.

– Nie. Sama zgłosiłaś się do osłony czołgu i jakby kto był ranny...

– Jest Zubryk.

– Chorąży pójdzie z nami.

– Strzałów nie lubi.

– To dobrze. Będzie się krył starannie. Maryjko – delikatnie dotknął jej włosów wypełzających spod hełmu – dajmy spokój sprzeczce. Myślę sobie, że jak się wyda zamiana munduru, będzie straszna draka.

– Nie będzie. Generał ma papiery i pewno już jest rozkaz o moim przeniesieniu do polskiej armii...

Cztery metry niżej chorąży Zubryk, starannie ukryty między murami, wyglądał z piwnicy i zagadywał Łażewskiego, który siedział wśród swych zwiadowców pod osłoną resztek bramy i kurzył papierosa.

– Będą strzelali.

– Będą. Trzeba skoczyć razem z ostatnim granatem haubicy, to nie zabiją.

– Najniebezpieczniej, jakby kto z tyłu został – żartował dobrotliwie jeden z żołnierzy – bo jak się potknie, to nikt go nie podtrzyma.

Reszta palących wybuchnęła krótkim, nerwowym śmiechem.

– Ja nie zostanę – tłumaczył Zubryk. – Tylko że z Mińska jestem, dopiero cztery tygodnie jak w wojsku, to mogę się spytać, ha?

Chwilę trwało milczenie.

– Daj – poprosił jeden z żołnierzy.

– Bier? – drugi podał mu połówkę rozżarzonego papierosa.

– Panie Magneto – ściszając głos szepnął Zubryk, przysunąwszy się blisko do podchorążego.

– No?

– Ja, cholera ciężka, czasem mdleję ze strachu, więc jakby pan zauważył, to od razu trzask-prask – ruchami ręki pokazał, jak trzeba uderzyć. – Zrób mi pan tę przysługę.

– Dobra – Łażewski skinął poważnie głową, gdyż sam dobrze wiedział, że ciało nie zawsze chce być człowiekowi posłuszne, i dodał zmieniając temat: – A tamci się kąpią, jak na Wielkanoc.

Wybrał pod stopami poręczną grudkę betonu i szerokim zamachem cisnął w górę, skąd żółto prześwitywał spokojny blask.

W ocalałej od zniszczenia łazience paliła się świeca na półce przed lustrem, a obok niej, zamiast szklanek ze szczotkami do zębów, stały dwie pary butów z cholewami. Grigorij i Gustlik, siedząc na krawędzi wanny, moczyli nogi. Nie tracąc czasu Saakaszwili z głową pochyloną w stronę świecy studiował fotografie bliźniaczek.

– A jeśli zapomniały? – spytał tragicznym tonem.

– Przypomnisz – uspokoił go rzeczowo Gustlik, szorując pumeksem pięty, i z dużym uznaniem dodał: – Fajny kamień, ściera jak glaspapier.

– Z drugiej strony tak sobie myślę: prochu nie wąchały, w czołgu nie były, to czy będą dobre żony dla żołnierza?

– Żony? Dwie by ci się, poganinie, zdały?

– Nie, jedna, ale dobrze byłoby mieć wspólne przeżycia, tak jak na przykład z Lidką...

– A najbardziej – przypomniał Jeleń wycierając nogę wzorzystym ręcznikiem – jakeście się w wozowni dali związać kiejby prosięta.

– Rozwiązałem.

– Nie ty, ino pies – odpowiedział Gustlik wyłażąc z wanny.

Jakby na potwierdzenie dobiegły z dołu dwa szczeknięcia. Jeleń nastawił ucha. Przez hałasy berlińskiej nocy z trudem przebijała się energiczna wesoła melodia. Słów nie można było rozeznać, ale plutonowy umiał je już na pamięć.

– Tygrysa bierz na cel i rąb – śpiewali chórem Staśko i Czereśniak.

Wichura dyrygował czujnie i zaraz po „cel i rąb” dał znak Szarikowi, który zaszczekał pod akompaniament harmonii.


 
Hau, hau.
Tygrysa z działa rąb!
Hau, hau.
 

– Pies nam dobrze wychodzi – stwierdził Staśko – tylko czy na początku zwrotki nie za bardzo pretensjonalnie: krze – prze i te kule, co dzwonią jak szklanki.

– Szklanki dobre – upierał się Wichura – a tamto może i warto poprawić.

– Jak Berlin zdobędziemy, to siądziemy razem, żeby doszlifować... Dawaj, Tomek, jeszcze raz, na czysto.

Czereśniak wziął parę akordów i wszyscy zgodnie zaczęli:


 
Rosną na polach wybuchów krze,
kule dzwonią jak szklanki.
Pierwsza brygada lawiną prze
do szturmu na Studzianki.
 
 
Kruszy i łamie tygrysi ząb...
Hau, hau.
Tygrysa bierz na cel i rąb...
Hau, hau.
Tygrysa z działa rąb!
 

Ostatnie hauknięcia nie wyszły może najczyściej, bo z ruin rozległ się gwizd i Szarik uciekł chórzystom.

Gdy pies dopadł czołgu, stali już przy nim Kos i Łażewski z oficerem artylerzystą. Lekko kuśtykając podszedł sierżant Szawełło.

– Porucznik zawiadamia, że za chwilę zaczną – zwrócił się do Konstantego Janek. – Minutowa nawała ze wszystkich luf i naprzód, bo z pociskami krucho.

– Trzysta granatów – wyjaśnił porucznik i nieoficjalnym, koleżeńskim tonem spytał: – Weźmiecie stację?

– My mamy zadanie tylko ten dom – pokazał Łażewski.

– Historia ukaże – filozoficznie stwierdził Szawełło.

– No to na miejsca! – rozkazał Kos.

– My z Tomaszem ze trzy eleganckie dziury na parterze zrobimy – podżartowywał Gustlik wchodząc do czołgu. – Ino gibko skokejcie.

Franek Wichura, z wymontowanym z czołgu erkaemem, stanął obok Kosa.

– Piosenka pierwsza klasa. Nawet Szarika nauczyłem śpiewać.

– Ząb – głąb.

– Nie głąb, tylko rąb. Możesz się fachowca spytać – wskazał na Staśkę.

– Dobra, zupełnie dobra piosenka – przyświadczył podchorąży.

Kos machnął ręką, żeby się odczepili, i podszedł do artylerzysty.

– Obywatel porucznik zna wszystkich oficerów brygady? – spytał go z naciskiem.

– Co do jednego – uśmiechnął się tamten.

– Czy jest u was porucznik albo kapitan...

Za ich plecami jakby ktoś bardzo szybko począł ogromne butle odkorkowywać, stęknęła ziemia, zaszumiało w powietrzu i ostatnie słowa Kos wykrzyknął już przez ten szum i świst:

– ...był przedtem dowódcą czołgu, a z cywila synoptyk, talii, co przepowiada pogodę.

Granaty haubic stromymi łukami spadły o kilkanaście metrów od ich stanowisk, po drugiej stronie ulicy; wybuchy złączyły się w jeden ryk. Padli obaj, bo w powietrzu gęsto zafurkotały odłamki. Tuż obok, ukryta w ruinach, szczeknęła ostro polówka piechoty. Osłonięty gruzami „Rudy” rąbnął pierwszym pociskiem w ścianę przeciwległego domu.

– Nie! – krzyczał porucznik wprost do ucha Jankowi. – Takiego nie było i nie ma, na pewno nie ma.

Kos wstał, za nim Wichura, Staśko... Zaroiły się gruzy przygiętymi postaciami piechurów. Zeskoczyła tyraliera na szeroką ulicę, pobiegła chyłkiem prosto w płomienie, w dym, w piekło artyleryjskich wybuchów.

Działa umilkły gwałtownie. Z domu naprzeciw zaterkotały świetlne serie z trzech miejsc naraz, z różnych pięter. Kos ze snajperki zdjął strzelca z dachu. Wichura serią z diegtiarowa zmusił do milczenia drugie piętro.

Najszybszy w biegu Łażewski już zdążył przeskoczyć asfalt i przytulony do ściany tuż obok tryskającej lufy, wsunął odbezpieczony granat w piwniczną strzelnicę. Błysnęło stamtąd, cisnęło kurzem, jękiem i dymem.

– Huraaa!

Przez wyłomy, w ślad za pociskami „Rudego”, z krzykiem wpadli do wnętrza spieszeni zwiadowcy, a tuż za nimi reszta. Między murami płonęła sterta gratów zapalonych trotylem, oświetlała wysoką bramę.

– Ubezpieczaj od piwnic! – rozkazał Magneto jednemu ze swoich, a sam rzucił się schodami na górę.

Wyprzedził go niski bezszelestny cień. Szarik umknął z czołgu, by wziąć udział w walce. Kiedy podchorąży wybiegł na podest, z ciemności trysnęła seria, lecz natychmiast poszła w sufit i umilkła, przerwana krzykiem i wściekłym warczeniem wilczura.

Gdzieś wyżej zapaliła się druga. Magneto odskoczył we wnękę, a Wichura z dołu, z opartego o poręcz diegtiarowa posłał wiązkę kul w kierunku błysków.

Żaden rodzaj działań bojowych nie przynosi tylu niespodzianek, co nocna walka w mieście. Dane rozpoznania tracą wartość już po paru minutach – puste przed chwilą ruiny mogą zostać po cichu obsadzone przez poważne siły ukryte w piwnicach lub przerzucone z sąsiedniej ulicy, a cios artyleryjski trafia w pustkę przy przesunięciu linii frontu o jeden rząd domów. Sytuacje zmieniają się błyskawicznie i nacierający musi pilnie baczyć, by nie dać się zaskoczyć kontratakiem, by nie wpaść w okrążenie.

Żeby być bliżej swych grup szturmowych, dowódca pułku obserwował atak przez strzelnice w założonych workami oknach drugiego piętra. Tu podciągnięto linie telefoniczne, tu zgromadzono odwodową kompanię fizylierów.

Lornetka była niepotrzebna. Z odległości kilkunastu metrów pułkownik widział tyralierę dopadającą murów, widział, jak żołnierze usiłowali się wedrzeć przez wybite granatami otwory, jak z ciemności biły w nich serie.

Tych, którzy choć na sekundę opóźnili skok, przycisnął do ziemi krzyżowy ogień broni maszynowej. Z górnych pięter i z dachów zamienionych w fortece domów poleciały granaty. Po asfalcie pełzali ranni, nieruchomieli na chodnikach zabici.

Z głębi, od strony widocznej między domami stacji, zagrzmiały armaty tygrysów wkopanych po wieże w jezdnię. Płonął róg widocznego nad budynkiem napisu: U–BAHNHOF.

Czołgom coraz gęściej odpowiadały nasze polówki, ale nawet bezpośrednimi trafieniami nie mogły ugryźć grubego czołowego pancerza na wieżach.

Pułkownik zagryzał wargi, milczał.

– Tak. Rozumiem... – krzyczał w słuchawkę szef sztabu i wyjaśniał dowódcy: – Rosomak zdobył jeden dom, ale na całej długości został zatrzymany... Tak, słyszę... – krzyczał znowu i meldował: – Na lewym skrzydle, nad samą Szprewą, kontratakują.

– Każ im się cofnąć na pozycje wyjściowe. Połóż ogień zaporowy z moździerzy. Cholerni fryce, przesiedzieli przygotowanie artyleryjskie w piwnicach i teraz wyleźli. A co z tym żółtym domem?

– Znowu w niemieckich rękach – odrzekł major spoglądając przez lornetkę. – Nie utrzymali czołgiści.

Meldunek majora był bliski prawdy, choć niezupełnie ścisły. Przeciwnik gwałtownym kontratakiem opanował parter, lecz piętra były jeszcze nasze. Podczas gdy grupy szturmowe Kosa i Łażewskiego parły schodami w górę, o kilkadziesiąt metrów od żółtego domu, z podziemi stacji, po szerokich schodach przeznaczonych dla podróżnych wybiegały szturmowe plutony SS.

Jedna z tych ciemnych kolumienek, omijając martwymi polami kierunki przestrzeliwane, wpadła w szeroką bramę, w której dogasał jeszcze pożar.

– Treppe hinauf! – dał rozkaz oficer.

W mroku klatki schodowej zawrzała znowu walka. Z dołu szły coraz gęstsze serie, z góry padały granaty. Nasi zmienili front i poczęli bronić drugiego piętra.

Niespodzianie strzelanina umilkła. Na zewnątrz gęstniał łoskot wystrzałów i eksplozji, a w żółtym domu zapadła taka cisza, że słychać było kroki i skrzypienie podłogi. W prostokąt światła padającego przez okno wszedł tyłem Zubryk, siadł, oparł głowę o półki z książkami.

– Panie Staśko – poprosił podchorążego – jakby trzeba było iść dalej, to zrób mi pan przysługę...

Głowa felczera uniosła się i stuknęła głucho o fornir, nim zdążył dokończyć zdania.

– Naturalnie – odrzekł grzecznie sierżant.

Przerzucił pistolet do lewej ręki, machinalnie wyjął parę tomów, oglądał okładki. Malutką książeczkę pełną rysunków i planów schował do kieszeni i spostrzegłszy Kosa, cofnął się, jak złapany na gorącym uczynku.

Janek podszedł do okna, ostrożnie wyjrzał i rozkazał Szarikowi:

– Skacz.

Pies węszył chwilę nad parapetem i nie usłuchał, bojąc się wysokości.

– Do czołgu! Paszoł, ty dzwońcu! – stanowczym, groźnym głosem powtórzył Janek i pchnął go lekko.

Wilczur się zdecydował, dał susa przez okno, wylądował na daszku nad klatką schodową. Stamtąd skoczył na ulicę i znikł w mroku poprzecinanym na krzyż seriami smugowych pocisków.

Niemcy wewnątrz domu skończyli widać przygotowania do ataku, bo kropnęli naraz ze wszystkich luf.

– Janek! – zawołał Wichura.

– Jestem – odpowiedział Kos strzelając z podrzutu do biegnącego w górę esesmana.

Kilka minut bronili drugiego piętra, lecz przeciwnikowi wciąż sił przybywało, a nasza piechota, choć odgrodzona tylko szerokością ulicy, w niczym pomóc nie mogła. Esesmani rozwalili pancerfaustami strop, wspięli się po ustawionych w piramidę stołach i szafkach, atakiem z flanki zmusili czołgistów do opuszczenia pozycji przy klatce schodowej.

Walka trwała nieprzerwanie. Jeśli na parę sekund milkły pistolety maszynowe, to tylko po to, by załomotać ze zdwojoną energią. Coraz krótszymi, bardziej oszczędnymi seriami strzelali Polacy, coraz dłuższymi Niemcy.

Niewielka grupa naszych cofała się skokami wciąż wyżej. Wreszcie, rzuciwszy granaty, by choć przez chwilę powstrzymać ścigających, wydostali się na strych. Ciasnym włazem wypełzali jeden po drugim na płaski dach, oświetlony przedrannym brzaskiem. Siedmiu ich było – chorąży Zubryk, Wichura, obaj Szawełłowie, Staśko, Kos i Łażewski.

– Dom się skończył – stwierdził Janek.

– Trzeba było w czołgu zostać, choć duszno – Wichura nasadą dłoni klepnął w czoło.

Od dołu szły w stronę włazu gęste serie, kule rwały drzazgi z desek obramowania. Felczer szeroko otwartymi oczami patrzył na właz i powolutku, łagodnie zemdlał, rozciągając się płasko na porudziałej blasze.

– Ot i przykro, że się granaty skończyły – kręcił głową Konstanty. – Mówiłem, Józku, bierz więcej.

– Siedem miałem – tłumaczył bratanek.

– Młody jak to młody, weźmie i porozrzuca – sierżant, dogadując, posuwał się coraz bliżej włazu i wykorzystawszy sekundę pauzy, oddał w dół długą serię z automatu.

– Panowie, żyjemy! – zawołał Łażewski wybiegając zza komina z pęczkami zdobycznych granatów w ręku.

Trzymał je za trzonki niczym tłuczki kartoflane i pospiesznie tłumaczył:

– Mieli tu, dranie, stanowisko grenadierskie.

Niedbałymi ruchami ciskał jeden po drugim w ciemny właz. Zagrzmiały wybuchy powtórzone echem betonowej studni schodów. Buchnął z dołu wrzask i jęki, a przez właz zafurkotało parę odłamków.

– Uwaga na oczy – wesoło uprzedził podchorąży, ruszając po następną porcję.

– Nie siedź, Józku, jak starsi noszą – zwrócił uwagę Szawełło.

– Magneto! – zawołał Janek, który z krawędzi dachu spoglądał w dół.

Podchorąży położył się obok i chwilę obaj obserwowali w milczeniu: podziemne pomieszczenia stacji wyrzucały coraz to nowe plutony odwodowe.

Widać stąd było wkopane w ziemię tygrysy, gęstą sieć rowów łączących i zasieki broniące piechocie dostępu.

– Jasne – powiedział Łażewski i przytrzymał za rękę Kosa, który podciągał snajperkę do przodu. – Daj spokój.

– Nieprędko nas wezmą.

– Prędko, bo brać nie będą. Podpalą od strychu. W Warszawie się nauczyli, jak takie fortece zdobywać.

Na początku ataku Ogoniok razem ze wszystkimi prowadziła ogień z pistoletu maszynowego. Pilnie wypatrywała blasków faszystowskich kaemów czy automatów i biła w nie krótkimi, mierzonymi seriami. Miała świadomość, że w ten sposób najlepiej pomaga Jankowi. Potem cele znikły, przybiegło paru rannych, którym nałożyła opatrunki, i od nich się dowiedziała o niepowodzeniu natarcia.

– Twardy orzech, panienko – tłumaczył wąsaty wiarus z medalem za Lenino na piersi. – Tu by trzeba zębów grubszego kalibru.

Z niepokojem patrzyła na żółty dom, do którego weszli znowu hitlerowcy. Załamała się, kiedy pies sam wrócił. Siadła w załomie muru obok czołgu, automat położyła na kolanach i zamiast pilnować „Rudego” płakała, obejmując lewym ramieniem łeb Szarika. Pies skomlał, usiłował pocieszyć, a nie potrafiąc wytłumaczyć sytuacji, lizał jej dłonie szorstkim różowym jęzorem.

„Rudy” raz po raz dawał ognia z armaty. Przez uchylony właz Czereśniak wyrzucił dymiące jeszcze łuski, spostrzegł dziewczynę.

– Czego płakać?

– Szarik wrócił, oni zostali.

– Ogoniok, ustań buczeć! – krzyknął Gustlik. – Psa odesłali, bo do latania po schodach niezdatny. Pilnuj, coby nom nikt w robocie nie wadził.

Skryli się obaj w wieży, znowu huknęła armata i granat wstrzelony przez dziurę w murze eksplodował głucho we wnętrzu domu.

Na górnym piętrze pojaśniały nagle okna, blask nie przygasał, lecz mocy nabierał i wreszcie skoczył na mur wesołym jęzorem, liznął tynk podziobany kulami, sięgnął rynny i gzymsu.

– Gustlik! Gustlik! – wołała Marusia wysokim głosem.

– Jestem tu.

– Eto ot snariada?

– Nie, nie od pocisku. Niemiec sam zapalił.

– Poczemu? – pytała dziewczyna. – Bo nasi na dachu? Dlatego?

Gustlik nie odpowiedział, tylko hełmofon zsunął na czoło, by osłaniał od blasku, i mrużąc oczy wpatrywał się w coraz smuklejsze, coraz bardziej zajadłe płomienie.

Kiedy Łażewski powiedział, że esesmani szturmować nie będą, tylko podpalą od strychu, Kosowi zrobiło się chłodno. Może wiatr poranny przewiał po spoconych plecach, a może strach sięgnął łapą i chwycił niespodzianie. Chwilę leżał nie słysząc niczego i może nawet nie myśląc.

O czym zresztą miał myśleć w sytuacji bez wyjścia? Ocknął się niby ze snu, kiedy mu podchorąży rękę na ramieniu zacisnął.

– Benzynę czujesz? Zaraz zapalą. Trzeba wiać.

– Którędy? Spadochron masz?

– Jest droga. Chodź!

Przeprowadził Kosa na drugą stronę dachu i pokazał pionową drabinę na ślepej ścianie.

– Przeciwpożarowa! – zawołał, bo nie dalej niż pół kilometra na wschód nurkujące bombowce zwalały ładunek i huk był okropny. – Wypatrzyłem jeszcze ze stanowisk wyjściowych. Wiedziałem, że może się przydać...

Pierwszego wyprawili starego Szawełłę, który się tylko przeżegnał i stwierdziwszy, że pierwszy raz w życiu widzi drabinę, „coby dziesięć stodół, jedna na drugą postawiwszy, można było po niej na nie wyleźć” polazł zręcznie jak kot.

Pierwsze płomienie wyskoczyły spoza rynny, kiedy za stryjem ruszył Józek. Za nim poszli podchorąży Staśko i Wichura.

– Zdążymy, nim podgrzeje – ucieszył się Łażewski i wtenczas właśnie zaczęły się kłopoty, bo chorąży stawił energiczny opór.

– O nie. Za żadne skarby! – Zubryk jak rak pełznął wstecz od prowadzącej w przepaść drabiny. – Na pierwszym piętrze do okna nie podchodzę...

Nie dokończywszy zdania rozpłaszczył się i zemdlał.

– Nie udźwigniesz. Na skwarkę trzeba będzie zostawić – mruknął wściekły Łażewski do Kosa.

Leżeli obaj przy zemdlonym na krawędzi dachu, a za nimi coraz ostrzej rozpalał się pożar. Płomienie objęły właz, strzelały wysoko w górę – klatka schodowa pracowała niby potężny komin.

W dole na szczeblach drabiny ciemniały schodzące coraz niżej postacie.

Na przeciwległym dachu błysnął pojedynczy strzał snajpera, po sekundzie dobiegł huk, a z dołu krzyk trafionego. Ktoś spadł z najniższych szczebli na rumowisko.

– Psiakrew! Obudził się gołębiarz i pozdejmuje nas ze ściany.

Kos, zobaczywszy błysk, natychmiast się złożył i zastygł nieruchomo z kolbą u policzka. Powoli ściągając spust wystrzelił spokojnie i odpowiedział Łażewskiemu:

– Ten już nie pozdejmuje.

Zza komina wychylił się trafiony, zawzięcie walczył z ciężarem własnego ciała. Wreszcie załamał się w pasie. Zjechał po dachu i spadł w paropiętrową przepaść.

Strzał obudził Zubryka z omdlenia.

– Ranny czeka – krzyknął Kos.

– Po prawdzie, to ja się strzałów boję – tłumaczył tamten półprzytomnie i dopiero po chwili pojął, co do niego mówiono: – Gdzie?

– Na dole.

– Dwadzieścia lat pracy – mruczał felczer i pokonując lęk zaczął pełznąć po gorącej już blasze – ale nigdy dotąd...

– Nogami w dół – przytrzymał go Łażewski.

– Dobrze – płaczliwie zgodził się Zubryk. – To też muszę nosić ze sobą? – spytał Kosa, wysuwając w jego stronę rękę z automatem.

– Nie, ja wezmę.

– Żeby tego Hitlera skurczybyka cholera najjaśniejsza wzięła... – nie przestając kląć chorąży zniknął za krawędzią ślepej ściany.

Pękła przepalona krokiew, szerzej buchnął płomień, sypnęło iskrami.

Podtoczyła się głownia, przepaliła mundur na rękawie. Kos syknął, odrzucił ją, trzepnął palcami po tlącej się bawełnie.

– Pora – powiedział do Łażewskiego.

– Sam spieprzaj – rzekł Magneto. – Ja ostatni. Mam trening z powstania.

Leżąc tuż obok krawędzi dachu, zwróceni do siebie główkami, przez sekundę patrzyli w oczy jeden drugiemu.

– Dowodzę – stwierdził Kos. – Idź.

Magneto wykonał rozkaz. Janek chwilę jeszcze musiał zostać na dachu, by dać Łażewskiemu czas na przejście choć paru metrów w dół – i to były chyba najtrudniejsze sekundy. Celowo powoli zakładał na plecy automat wzięty od Zubryka.

Próbował zagwizdać parę taktów piosenki o studziankowskiej bitwie.

Znowu załamała się krokiew, wyżej skoczyły płomienie. Na strychu eksplodował niewypał i wybuch cisnął w powietrze zmięte arkusze rozpalonej blachy, które zatoczywszy łuk zgrzytnęły po szczytowej ścianie.

Ten niespodziany dźwięk i łoskot do reszty przestraszył Zubryka.

Chorąży potknął się, zaplątał w metalowych szczeblach, puścił uchwyty z rąk.

Spadł, ale szczęściem z paru ostatnich i prosto w ramiona Wichury.

– Tutaj, panie doktorze! – wołał stary Szawełło kończąc opatrywać nogę podchorążego Staśki. – Złamana.

– Noga to nic – szepnął ranny do pochylonego nad nim Zubryka —i ale tu coraz bardziej boli – przycisnął dłonie do brzucha, a między palcami spływała krew prawie czarna w tym dziwnym świetle.

Felczer natychmiast wziął się do opatrunku, ręce miał szybkie i zwinne.

Pomagał mu Szawełło, dźwigając Staśkę, gdy trzeba. Ranny zaciskał zęby, oczy zachodziły mu bielmem bólu. Jak przez watę słyszał głos Zubryka:

– Wiem, że boli. Trochę musi. Ciesz się, bracie, że jesteś mężczyzną, bo jakby tak na ten przykład bliźniaki...

– Poetę, cholera, rąbnęli – mruknął Wichura do zeskakującego z drabinki Łażewskiego.

Podchorąży jednak nie podbiegł do rannego, lecz rozejrzał się uważnie dokoła – byli w ruinach między dwiema ślepymi ścianami domów zajętych przez wroga,. Póki nie ruszą stąd, nic im nie grozi. Chyba żeby Niemcy wybili strzelnicę.

Kos, zniecierpliwiony długim złażeniem, obrócił się na metalowym stopniu i skoczył z półpiętra w dół, przypadł obok Magneta.

– Zostać tu długo nie można, a przez ulicę dobrze będzie, jak co drugi żywy przeskoczy – rzekł podchorąży.

Nie odpowiadając, Kos odpełznął na bok i pochylił się nad rannym.

Opatrunek był skończony, bielały bandaże, połyskiwało czoło i policzki Staśki mokre od potu i łez. Janek otarł mu twarz tym, co znalazł pod ręką – garścią pakuł dobytych z kieszeni.

– Praktyki już nie nabiorę – mówił tamten zmęczonym głosem do Szawełły, a potem obrócił głowę w stronę Wichury – i słów do końca nie poprawię. Nie są złe – uśmiechnął się lekko i cicho zanucił: – W ciemności błysnął krwawy ząb, tygrysa bierz na cel i rąb...

– Trzeba by... – zaczął Janek.

– Nosze gotowe – przerwał mu Szawełło.

– Kos – oprzytomniał Staśko i z wolna, ale wyraźnie powiedział: – Trzymaj, to się przyda – podał mu niewielką książeczkę. – Podwędziłem w tym domu z biblioteki.

Janek bez słowa wetknął tomik za pazuchę, położył rękę na gorącym czole Staśki.

– Dźwignijcie go bliżej ulicy.

– Zostanę. Nie warto. Mniej będzie bolało.

– Nie mądrz się – uciął szorstko.

Przebiegł na skraj ruin, wpatrywał się chwilę w stanowiska wyjściowe do ataku i podniósł do strzału automat Zubryka.

Obok pancerza „Rudego” Gustlik stał na baczność przed pułkownikiem. Nieco w tyle, obok przedniego włazu, Saakaszwili, Czereśniak i Marusia z psem.

– Melduję, obywatelu pułkowniku, że zadanie było wykonane, dom zdobyty. Ino że potem od dołu z piwnic wyleźli Niemcy i naszych do wierchu przegnali.

Pułkownik podniósł głowę, patrzył na objęte płomieniem górne piętra i dach budynku.

– Dam wam dwu ludzi do załogi.

– Nie trza.

– W cuda wierzycie?

– Nie. W kamratów.

– Dam na tymczasem.

– Nie trza. Załoga pełna.

– Z psem?

– Też żołnierz... Atestat na jadło mo...

Jeleń urwał i ręką dał znak pułkownikowi, by nic nie mówił, bo z przeciwnej strony ulicy, z ruin, zaczął postukiwać w dziwnym rytmie pistolet maszynowy: ta-ta-ta, ta-ta... Gustlik odczytywał z coraz szerszym uśmiechem na twarzy: kreska-kropka-kreska, potem trzy kreski, trzy kropki.

– Kos – radosnym szeptem powiedział do załogi.

– Co takiego? – spytał pułkownik.

– Komandir nasz wraca – wyrwał się z szeregu Saakaszwili.

– Dowódca – tłumaczył Jeleń – pomocy chce. Do wozu! – rozkazał.

Zapomniawszy o dowódcy pułku, wskoczył na pancerz, na wieżę, wspiął się na palce i zawołał niczym przez megafon:

– Piechota... na moją komendę, ognia!

Ślązak zniknął pod pancerzem, zagrzmiała czołgowa armata. Niczym płomień po loncie przeleciała kanonada wzdłuż całego odcinka. Kropiły seriami pistolety maszynowe i kaemy. Westchnął rozbudzony moździerz i wyrzucił wysoko minę. Huknęła stojąca po sąsiedzku polówka.

W szarówce wstającego dnia wymknęła się z ruin maleńka grupka z noszami, pokłusowała przez ulicę. Nim przeciwnik się opamiętał i zrozumiał, o co chodzi, żołnierze wpadli do bramy.

Przygasł ogień, wyskoczył z wieży Jeleń.

– Wam dywizją dowodzić – nie bez złośliwości stwierdził pułkownik.

– Kiej nie dają.

Obaj roześmieli się i poszli na spotkanie powracającemu.

– Obywatelu pułkowniku, sierżant Kofc melduje powrót sześciu...

– Exitus – głośno wymówił pochylony nad rannym Zubryk.

– ...powrót pięciu żołnierzy z grupy szturmowej.

Pułkownik pochylił się nad poległym, patrzył chwilę w bladą twarz i okrył ją czapką.

– Dziękuję za męstwo – rzekł stając na baczność – choć wy nie utrzymaliście domu... – umilkł na chwilę i dodał: – a ja nie zdobyłem tego U–Bahnhof.

– Sposobem można zdobyć – powiedział Kos.

– Wiesz jakim?

– Chyba wiem. Dzięki niemu – Janek wskazał na leżącego nieruchomo Staśkę.

– Idziemy.

Odeszli obaj ku wielkiemu niezadowoleniu Marusi.

– Tak to jest, jak się kocha dowódcę – Saakaszwili podszedł bliżej do dziewczyny. – Mnie trzeba było. Czemu mnie nikt nie wybiera?

– Sam wybierz – Marusia prychnęła jak kotka.

Na malutkim podwórzowym trawniczku tuż pod murem Józef Szawełło saperką rozkopywał gruzłowatą, miejską ziemię. Wichura znalazł ułamany bagnet, wydrapał w kamiennym oblicowaniu krzyż i rył pod spodem duże drukowane litery. ST miał już gotowe, pracował nad A.

Stary Szawełło wrócił z Czereśniakiem, usadowił go na wywleczonej z wnętrza kanapie, krytej zielonym pluszem, sam kucnął obok i rozkazał:


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю