355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 8)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 8 (всего у книги 58 страниц)

12. Nowe zadanie

W historycznej książce bitwa staje się czytelna jak partia szachów, a może nawet jeszcze bardziej prosta. Uczeń z VIII klasy łatwo podpowie Hannibalowi:

– Pora ruszyć słonie, posłać jazdę w obejście.

Słuchając rad uczniów X klasy, Napoleon bez trudu wygrałby pod Waterloo. W parę lub kilka lat po wojnie wiemy przecież dokładnie o siłach i ruchach obu stron, o stanowiskach baterii i zdradliwych jarach przecinających pola.

Ale wówczas, gdy bitwa się jeszcze toczy, jest bardziej podobna do bokserskiego meczu, w którym przeciwnicy mają zawiązane oczy. Sztaby frontów i armii znają w przybliżeniu ruchy dywizji przeciwnika. Nieustannie pracuje zwiad naziemny i lotniczy, spadochroniarze z radiostacjami lądują na tyłach wroga i obserwują jego manewry, partyzanci przekazują wiadomości, nasłuch radiowy rozszyfrowuje tajemnice. Ale duży procent pewności uzyskujemy tylko w przypadku działań wielkich jednostek. Trudno natomiast wykryć w porę ruchy kompanii i batalionów.

Jak się dowiedzieć, czy za ścianą lasu, maskowana hukiem strzelających baterii, nie podchodzi do frontu kompania czołgów, nie przesuwa się skrycie batalion grenadierów? Któż wie, dokąd w tej chwili mierzy setka luf naraz i na jaki cel skierowane zostaną nadlatujące eskadry bombowców, w które miejsce zostanie zadany cios i kiedy? Być może na zegarku nieprzyjacielskiego dowódcy dochodzi właśnie godzina wyznaczona do ataku, być może pozostały do niej minuty czy sekundy.

W jednym miejscu i o określonej porze wróg stara się zebrać druzgocącą przewagę, uderzyć masą ognia i stali, przerwać front obrony i wyjść na tyły.

Wówczas gdy gdzieś zwiera się pancerna pięść, w innych miejscach dokonywane są demonstracyjne ataki lub też panuje cisza, jeśli ciszą można nazwać sytuację, w której przelatują nad głowami pociski i co pewien czas, jak pazury podstępnego tygrysa, drapią po przedpiersiu serie broni maszynowej. A jednak o tej sytuacji w komunikatach wojennych pisze się, że na takim to a takim odcinku frontu nic istotnego nie zaszło. I żołnierze nazywają te dni okresami ciszy.

Taka właśnie cisza po groźnej nocy zapanowała na leśnym wzgórzu, na którym wokół czołgu porucznika Semena broniła się kompania, dowodzona po śmierci jej dowódcy przez sierżanta gwardii Czernousowa. Przed nimi, osłonięty lasem, dogorywał pożar. Ponad nimi w stronę przepraw szły eskadry bombowców i zwalały na Wisłę swój ładunek trotylu, niosły się z gwizdem pociski i wybuchały na tyłach, blokując skrzyżowania dróg. Za plecami, gdzieś w głębi lasu, ujadały gwałtownie karabiny maszynowe i grzmiały działa. Z drugiej strony poręby strzelano od czasu do czasu, odpowiadali fizylierzy i erkaemiści, ale poza tym była cisza.

Na śniadanie zjedli konserwy i chleb, popili paroma łykami wody. Mieli jej niewiele, bo tylko dwulitrowy termos, przywieziony w czołgu. Robiło się coraz goręcej i duszniej. Prażyło sierpniowe słońce, wciskając się pod korony drzew, sięgając samej ziemi. Niebo było blade, przydymione, bez jednej chmury i mimo gorących próśb całej załogi, nawet Wasyl nie mógł im obiecać deszczu.

W wozie został tylko Jeleń, dyżurujący przy dziale i peryskopach, a reszta wyszła z czołgu i siedziała w głębokiej jamie, którą wykopali pod brzuchem maszyny, pomiędzy gąsienicami. Gwarzyli ze sobą niespiesznie, to wspominając nocny bój, to troszcząc się o nie znane im losy innych kolegów.

Wiedzieli tylko tyle od Czernousowa, że pozostałe dwa czołgi plutonu dowodzenia stoją na sąsiednich przesiekach, że przetrwały noc, że jeden z nich, dowodzony przez chorążego Zenka, tego samego, który ongiś w Sielcach werbował nowicjuszy do brygady, rozbił transporter opancerzony i podpalił niemiecki średni czołg T-IV.

Zbliżało się już południe, kiedy Janek, wyjrzawszy z kryjówki, skinął ręką na kolegów i chwytając erkaem, z którym teraz nie rozstawał się ani na sekundę, szepnął:

– Popatrzcie, tam ktoś się skrada.

Spostrzegli, że rowem dobiegowym od szczytu pagórka sunie coś zielonego, gładkiego, jakby pudło. Potem rów się skończył i zobaczyli żołnierza w hełmie, z termosem na plecach, przebiegającego od drzewa do drzewa.

– Ej, sojusznicy, ostrożnie, bo nam obiad postrzelacie – zawołał sierżant. – Zdrawstwuj, Marusia.

Żołnierze wyglądali z okopu i wołali również:

– Zdrawstwuj, Ogoniok.

Dziewczyna zgrabnie zeskoczyła do rowu, zdjęła termos z pleców i pistolet maszynowy z szyi. Najbliżsi szli już ku niej z menażkami, wyciągając łyżki zza cholew butów, ale wstrzymała ich:

– Poczekajcie, z głodu nie umrzecie. Jest tu kto ranny?

Ruszyła w stronę ziemianki, gdzie siedzieli pokaleczeni nocą fizylierzy.

Jedyny artylerzysta, który ocalał z działonu, mimo rozharatanej powyżej łokcia ręki, nie dał się również odprowadzić do szpitala. Zmieniła im prowizoryczne opatrunki, dezynfekując rany, bandażowała szybko i zgrabnie.

Potem, gdy wszystko już było gotowe, odkręciła pokrywę termosu i dzieliła porcje.

– Tankisty, a wy co, nie głodni? Dla was też wystarczy.

Jeleń, którego zawołano z czołgu, stanął, przypatrzył się uważnie Marusi, jej czarnym brwiom wygiętym jak mongolski łuk i westchnął:

– Żebych wiedzioł, że taka dziouszka z bandażem przyjdzie, to bych się som czym dziubnął.

Saakaszwili sięgnął pod drzewo, gdzie rosła kępa liliowych dzwoneczków, zerwał ich kilka i przyklękając podawał jedną ręką menażkę, a drugą bukiet.

– Dla pięknej dziewczyny piękne kwiaty.

Nie odpowiedziała mu nic, tylko uśmiechnęła się, ale widocznie galanteria Grzesia przypadła jej do serca, gdyż, kiedy już wzięli resztki mięsa i kaszy, przysiadła na dnie okopu czołgistów, obok Janka Kosa. Szarik, zazwyczaj nieufny wobec nowych ludzi, tym razem jednak, być może znęcony zapachem obiadu, położył jej głowę na kolanach i pozwolił się głaskać.

– Poczekajcie, nie musicie psu oddawać. Jeszcze dla niego coś z dna wyskrobiemy.

Podała wilczurowi kaczę z mięsem i zdziwiona patrzyła, że nie je.

– Weź – powiedział Janek.

– Nie tylko ładny pies, ale i mądry.

Siadając powtórnie obok Janka zsunęła pasek spod brody i zdjęła hełm.

Przycięte krótko włosy o barwie świeżo wyłuskanych kasztanów rozsypały jej się nad czołem.

– Priwiet pulemiotczyk, chwalą tu ciebie, nachwalić się nie mogą. Mnie nazywają Marusia, albo „Ogoniok”, bo jestem ruda. A ciebie?

– Janek.

– Janek? Ładnie. A to co znaczy? – dotknęła palcem naszywek na jego naramienniku.

– Kapral.

– A po naszemu?

– Mładszyj sierżant.

– Jasne. Widzę zresztą, że z ciebie nie tylko mładszy, ale całkiem młody sierżant.

Grześ westchnął i zostawiwszy Janka na polu boju przy Marusi, polazł do czołgu. Z okopu wychylił się artylerzysta z obandażowanym ramieniem.

– Dla dziewczyn co nowe, to i ciekawe. Czemu ty, Marusia, tylko z Polakami rozmawiasz?

– Ja nie ze wszystkimi. Z jednym.

– Podobał ci się?

– Bardzo – pogładziła Kosa po policzku i dodała: – Na mnie już pora. Do zobaczenia.

Zarzuciła pusty termos na plecy, powiesiła automat na szyi i niczym chłopak podciągnąwszy drelichowe spodnie, odeszła. Prowadzili ją jeszcze wzrokiem, gdy przemykała się od drzewa do drzewa. Potem zeskoczyła w rów i zniknęła im z oczu.

Nie minęło pół godziny, kiedy po stronie Niemców usłyszeli warkot silnika czołgowego i dwa wystrzały z działa. Pociski przeniosły górą, rozerwały się na szczycie pagórka.

– Odpowiemy?

– Nie. Oni chcą, żebyśmy zdradzili stanowiska. Pamiętacie, co mówiłem wczoraj o obronie? – przypomniał Kosowi Wasyl. – Ale chodźmy do wozu, bo Saakaszwili nam się zanudzi.

Jeszcze przed południem zrzucili mundury i wdziali tylko kombinezony na gołe ciała, ale mimo otwartych włazów pod pancerzem było piekielnie gorąco. Szarik pokręcił się, westchnął parę razy i z przednimi łapami opartymi na krawędzi włazu mechanika oglądał się na Janka, czy mu pozwoli dać nura w las.

– Nie bądź za mądry. Jak wszyscy w wozie, to wszyscy. – Kos obawiał się, żeby psa nie trafiła zbłąkana kula. – Kładź się tutaj.

Przejąwszy dyżur od Grzesia, Janek siedział na swym miejscu w hełmofonie podarowanym przez generała i co kwadrans włączał radiostację na podsłuch. Na fali brygady panowała cisza. Chcąc sprawdzić, czy dobrze jest dostrojony, lekko poruszył gałką, potem nieco szerzej i drgnął nagle, bo tuż przy samym uchu usłyszał chrapliwy głos:

– Achtung! Drei... zwei... ein... Bomben!

– S prawa protiwnik, idu w ataku, idu...

Rozległ się gwizd, potem szybko poczęły kapać drobne kropelki dźwięków alfabetu Morse’a i znowu odezwał się ludzki głos:

– Garit.

Janek nie wiedział, czy głosy te przychodzą doń z bliska, czy z daleka; nie pojął, kto płonie: czy mówiący, czy może jeden z bombowców.

– Wróć na podsłuch – rozkazał mu Semen.

Niechętnie nastroił odbiornik z powrotem na właściwą falę, znalazł tam ciszę, szmer jakiś, lekkie piski. Szarik zamruczał, obrócił się dwa razy dokoła siebie i, położywszy łeb na kolana Jankowi, szybko dyszał z wywieszonym jęzorem, podobnym do płata świeżej szynki. Patrzeć na niego było trudno, bo jeszcze bardziej dokuczało pragnienie. Semen kazał oszczędzać wody, ale pies o tym nie wiedział, wytłumaczyć mu było niełatwo.

– ...Pięć, Brzoza pięć. Brzoza pięć. Ja Oka, ja Oka... – glos Lidki dyżurującej na radiostacji brygady byt stłumiony odległością; jeszcze raz powtórzyła: – Ja Oka, odbiór, odbiór – i znowu zapanowała cisza.

Od tamtej pory, kiedy zwróciła mu rękawice, widział ją parę razy z daleka, zawsze w towarzystwie oficerów ze sztabu albo chorążego Zenka, więc nie rozmawiali ze sobą. Teraz już nawet nie miał w czołgu rękawic, które nosiła, bo oddał je razem z innymi niepotrzebnymi rzeczami szefowi sztabowej kompanii. Nawoływanie „Brzoza pięć” nie do nich było skierowane, ale przyjął je jako ostrzeżenie. Przetarł oczy wierzchem dłoni, strzepnął krople potu z czoła, poprawił się na siedzeniu.

Znowu kilka minut trwała cisza, potem zaczęły się trzaski i piski.

Odezwał się męski głos, ale słów nie można było rozróżnić. Ktoś kogoś wołał, Janek poruszył lekko gałką i zrozumiał.

– Ja Brzoza jeden, uwaga...

– Słyszę, Brzoza trzy... Brzoza dwa słyszy.

– Ja Brzoza jeden, od lewego naprzód... Lewy szybciej... Przed tobą...

– Widzę... Gotów.

– Mechanik wolniej... Ognia!... Gotów.

– Brzoza dwa, dostałem.

– Wolniej, podkalibrowym ładuj.

– Dwa się palą.

– Trzeci gotów.

– Trafienie, gąsienica, baki płoną!

– Z wozu.

– Ładuj, ładuj... O rany!

– Ja Oka, ja Oka. Brzoza pięć, czy słyszysz...

Głosy ścichły, uciekły gdzieś dalej i nagle zabrzmiało wyraźnie:

– Ogórki na grzędzie, skraj lasu, prawo pięć od komina...

Ktoś stukał w pancerz i wolał:

– Rebiata, wody chcecie? – nad włazem pokazała się twarz Czernousowa.

W obu rękach podawał im hełm pełny po brzegi.

Wasyl podziękował, przyjął i podając z rąk do rąk pili kolejno, po pięć łyków, licząc, żeby sprawiedliwie. Woda była letnia, miała błotnisty smak, który zostawał w gardle i na podniebieniu. Resztę na dnie oddali Szarikowi, który wychłeptał ją szybko, pomrukując z wdzięcznością. Potem zwrócili hełm.

– Wasyl, słyszałeś?

– Słyszałem, Brzoza to trzecia kompania.

– Bili się. Co się z nimi stało?

– Nie wiadomo, ale musiało być gorąco.

– U nas cisza. Może tam bylibyśmy bardziej potrzebni.

– Może.

Jakby w odpowiedzi na tę uwagę o ciszy, usłyszeli skrzypienie ogromnego, starego zegara, w którym pordzewiały nie nakręcane od lat wszystkie tryby. Jeleń, siedzący na skrzynkach z pociskami, zerwał się i czym prędzej zatrzasnął włazy. Zrobił to w samą porę, bo nagle zaszumiało powietrze i jak gęsta seria grzmotów zadudniły jeden po drugim wybuchy.

– Nebelwerfer – powiedział Gustlik. – Znom chachara, oglądołech go kiedyś z bliska. Ma sześć luf razem złączonych i jak wali, to już wali.

Salwa, która położyła się w przodzie przed nimi, była tylko sygnałem.

Teraz niemieckie moździerze poczęły ujadać, jak psy we wsi na przejeżdżający wóz. Odszczekiwały to z lewej, to z prawej, podniecały się nawzajem, a ogień ich, korygowany widać przez obserwatora, szukał leśnych okopów, kładł się coraz bliżej.

Odłamki, początkowo pojedyncze, dziabały po pancerzu coraz gęściej, tłukły z brzękiem i odlatywały furcząc jak trzmiele. Zapachniało ziemią i kurzem, a potem nagle wstrząsnęło całą maszyną i uderzyło ich w uszy falą huku.

– Dziabnęli nas – nie wytrzymał Saakaszwili i dorzucił jedno z nielicznych, znanych mu polskich słów: – Niech ich cholera...

– Zdarza się – powiedział spokojnie Wasyl. – Nie szkodzi. Nasz koń ma mocną skórę.

– Wyjdę, zobaczę – niepokoił się mechanik. – To chyba na żaluzjach silnika.

– Zamknięte miałeś?

– Zamknięte.

– To zaczekaj, niech przestaną.

– Dobry koń – powtórzył Janek. – Właściwie trzeba by nasz czołg jakoś nazwać.

– Może Gniady – doradził Jeleń. – U mojego starzyka był gniady, nie bardzo wielki, ale dobry, wytrzymały...

– E, tam... Gniady do czołgu nie pasuje – sprzeciwił się Kos.

– Aleksander Macedoński miał słynnego Bucefała – powiedział z uśmiechem Wasyl – a Roland podczas bitwy w dolinie Roncevaux dosiadał Wejlantyfa, rączego rumaka...

– No właśnie, to może by i nasz wóz jakoś nazwać, albo uroczyście, albo jak człowieka.

– Ty byś pewnikiem chcioł, żeby się nazywoł Lidka lebo Marusia, bo terozki już som nie wiem – odciął się Jeleń.

– Daj spokój – przerwał mu Wasyl. – W ogóle zamknijcie twarze i posłuchajcie.

Miny rwały się rzadziej i bardziej w lewo. Podczas przerw między wybuchami usłyszeli lekki warkot.

– To nie czołg.

– Poczekaj, już nic nie słychać. Może się tylko zdawało?

Z prawej burty, od strony lasu, ktoś zastukał w pancerz.

– Czego? – wrzasnął Jeleń. – Nie leźcie tam na darmo, póki minami biją.

– Otwórzcie – odezwał się znajomy, melodyjny baryton.

– Jejku kandy! – jęknął Jeleń, pospiesznie otwierając właz. – Pan generał przyszli w taki ogień...

Dowódca brygady stał na pancerzu ze swą nieodłączną fajką w dłoni i uśmiechał się.

– Nie szkodzi, mnie nie trafią. Ale nie jestem sam i chciałbym z wami pogadać, to może wleziemy do środka. Zmieścicie dwu gości? Jednego grubego i jednego chudego.

Generał mimo swej tuszy zgrabnie wszedł do wnętrza wieży, ale temu drugiemu, drobnemu chłopu w marynarce, musieli pomagać, bo zawisł we włazie i nie mógł nogami trafić na oparcie. Wreszcie jednak wciągnęli go i zamknęli włazy.

– Niech będzie pochwalony – pozdrowił tamten z ciemności.

– Na wieki wieków – odpowiedział grzecznie Gustlik, włączając światło.

Zobaczyli teraz, że chłop jest szpakowaty, od paru dni nie golony.

Siwiejąca szczecina sterczała mu na brodzie i na chudej szyi, poznaczonej węzłami żył.

– Oj, ciasno tu u was – powiedział.

– Chałupka ciasna, ale własna. Wojować z nami gazdo będziecie? – Jeleń protekcjonalnie poklepał go po plecach.

– Oj, ostrożnie, panie, pomaleńku, bo to wiecie, jak ruskie przyszły do czworaków i powiadają, że będą odstępować, to myśmy z żoną akurat chleb piekli. Szkoda było zostawić, tośmy jeszcze czekali, póki się nie dopiecze, a potem jak Niemiec zaczął bić, to my gorące bochenki do worka, moja stara wzięła krowę na postronek i dawaj uciekać. Ze strachu to nic nie czułem, ale jak już potem trafiliśmy między naszych, jak spotkałem pana generała, i pan generał kazał zabrać samochodem, co po pociski szedł, moją starą i krowę za Wisłę, to ja jej dałem worek i dopiero czuję, że całe plecy poparzone.

Posmarowała mi je jedna taka żołnierka i ja bym też poszedł za Wisłę, ale z wdzięczności, skoro jeżeli trzeba pomóc...

Generał, nie przeszkadzając chłopu w opowiadaniu, otworzył torbę połową, przesunął się tak, by światło padało na arkusz mapy i powiedział:

– Chodźcie tu wszyscy. Chcę was zorientować, o co chodzi.

Stłoczyli się wokół, pochylili głowy śledząc koniec ostro zatemperowanego ołówka.

– Niemcy za wszelką cenę chcą zlikwidować ten przyczółek. Ściągnęli nowe siły spod Warszawy. Wczoraj w południe spadochronowo–pancerna dywizja „Hermann Göring” przerwała front. Tu, w tym miejscu. Wdarli się przez las, wbili klinem między stanowiska dwu radzieckich dywizji, zajęli wioskę Studzianki, folwark i cegielnię...

– Ja własne z folwarku, myśmy tam ten chleb piekli – wtrącił chłop.

– Potem, w nocy, Niemcy przeformowali szyki i uderzyli ku wschodowi, przez las – ciągnął dalej generał – ale natknęli się właśnie na wasze zasadzki i na czołgi pierwszej kompanii. Zatrzymaliście ich, o tym wiecie. Z rana poszli wzdłuż rzeczki, o tutaj, wzdłuż Radomki, zdobyli Chodków, ale nasza druga kompania odrzuciła ich z powrotem. Po południu ruszyli ze Studzianek na północ. Zaatakowała ich ze skrzydła trzecia kompania.

– Myśmy słyszeli – ożywił się Kos. – Przez radio słyszeliśmy.

– Tak. Poszli bez zwiadu, bez piechoty, ale nie było czasu na przygotowanie. Na wojnie nie zawsze tak, jak w regulaminie. Tarajmowicza zabili, Gajewskiego, Dackiewicza, Gusławskiego... O wszystkich nawet nie wiem jeszcze. Ponieśli duże straty, ale zatrzymali „Göringa”. A jutro rano będzie na tym brzegu drugi pułk. My będziemy mogli atakować.

Szarik, który od dłuższej chwili łaził wokół, znalazł wreszcie lukę i wpychając się między Jelenia i Kosa wysunął mordę nad mapę. Jedno ucho opuścił, drugie postawił i patrząc w twarz generała uważnie słuchał.

– Chodziło mi o to, byście znali ogólną sytuację. Ale dla was jest inna robota. Popatrzcie w to miejsce.

Generał pokazał na mapie oznaczone czerwonym kolorem pogięte kółko na południu za liniami niemieckiego frontu. Zewsząd, w stronę owego kółka, skierowane były ostre granatowe strzałki.

– Tam bije się okrążony batalion gwardii kapitana Baranowa. Dwa dni już walczą, bo dostali rozkaz, że cofać im się nie wolno. Teraz, gdy wykonali zadanie, trzeba, żeby przebili się do swoich. Słychać ich jeszcze, jak walczą, ale amunicji już mają niewiele i brak łączności. Jeśli zostaną na miejscu – zginą, trzeba pomóc. Jak myślicie?

Generał uważnie patrzył na twarze załogi, przenosząc wzrok z jednej na drugą. Niewielka żarówka rzucała z góry ostre, podłużne cienie. Janek skinął.

Jeleń powiedział: „Tak jest”. Saakaszwili podrapał się po głowie i oświadczył: „Jasne”.

– Trzeba do nich dotrzeć – rzekł Semen.

– Plan taki – ciągnął dalej generał. – Dwa wozy plutonu dowodzenia będą markowały atak na tej przesiece, pohałasują na całego, ściągną ogień na siebie. Wówczas wy, bez desantu, ruszycie przez las. Niemcy wojują według map, a my w swoim kraju mamy więcej dróg, niż można na papierze oznaczyć... Teraz pan ma głos, panie Czereśniak, tylko pomalutku.

– Ja pomalutku, pomaleńku... – chłop tarł szczękę, zarost zaszeleścił mu pod dłonią. – Znaczy tak: ścieżka wedle trzech buczków, co stoją nad przesieką, a tam zaraz dalej leszczyna. Jak iść prosto, to będzie jedna polanka, potem druga i trzecia, ale trzecia z błotem, lewą stroną trzeba obejść, i zaraz góreczka niewielka, na niej jeżyny. Za tą górką to już nie da rady przez las, bo tam się kończy, i takie krzaczki, jałowce rosną na piachu. Stamtąd jak popatrzeć, to widać chojniak, ten co to Ewinowem nazywają, i trzy chałupy w rzędzie ponad drogą. To tam.

– Powtórzcie jeszcze raz – poprosił generał.

Chłop powtórzył.

– Dobrze się wyznowocie w tym lesie – pochwalił Jeleń. – Gajowym byliście?

– Nie, ja to jestem studziancak. A las znam, bo jak najstarsi pamiętają, tośmy zawsze do puszczy po drzewo chodzili, tylko potem pan hrabia, znaczy się pan Zamoyski Stanisław, świeć Boże nad jego duszą, bo chyba już z siedemnaście lat będzie, jak się na aeroplanie zabił... To znaczy pan hrabia nie pozwalał, a myśmy do lasu po drzewo, nie żeby kraść, bo do lasu zawsze prawa były, ale właśnie nie przesiekami, tylko ścieżką wedle trzech buczków przez leszczynę, żeby się leśniczemu na oczy nie nawinąć...

– Poruczniku Semen, jest teraz godzina 17.27.

– Tak jest, 17.27 – Semen zbliżył rękę do żarówki, przesunął nieco minutową wskazówkę.

– Tu podejdzie pluton naszych rusznic, żeby dopomóc gwardii, a wy odskoczycie za pagórek, przejdziecie na skraj sto dwunastej działki. Tam zatankują wasz wóz na polanie, uzupełnicie pociski i pojedziecie do trzech buczków, o których już wiecie. Tamte dwa wozy zaczną na dziesięć minut przed siódmą. Zaczną ostro, a wy odczekajcie, aż się dobrze rozpali cała awantura, i potem naprzód. Spieszcie się, żeby za widna wyjść do celu, bo inaczej jak nie Niemcy, to okrążeni gwardziści was po ciemku postrzelają. Nie mamy jak zawiadomić kapitana Baranowa.

– Jakby się spóźnili, to postrzelają? – spytał ze strachem chłop.

– Tak, panie Czereśniak.

– Nie poznają swego?

– Niemcy, jak ruski czołg chycą, to też nim jeżdżą – wyjaśnił Jeleń.

Usłyszeli w tej chwili, że ktoś wszedł na pancerz.

– Tankisty – poznali po głosie Czernousowa i otworzyli właz – podeszły wasze rusznice i jak raz Niemcy przed nami zapalili ściółkę, dymi na całą przesiekę. Korzystajcie, póki niczego nie widzą. Spasibo, czto pomogli.

Do zobaczenia.

Jeden przez drugiego wyciągali doń ręce, ściskali dłoń. Ostatni pożegnał się generał. Sierżant zeskoczył i stał na nasypie okopu, nie odrywając dłoni od hełmu. Dopiero gdy zawarczał silnik, przestał salutować i jak zwykle pogładził wąsy.

Ruszyli na tylnym biegu, czujnie wpatrując się w dym przez celowniki i peryskopy. Odchodzili z wolna, gotowi w każdej chwili do otwarcia ognia.

Dopiero gdy pagórek osłonił ich od strony frontu, rozwinęli się i poszli szybciej przesieką. Za nimi jechał generalski willys z szoferem i dwoma fizylierami, trącając niższe gałęzie srebrną anteną radiostacji.

Skręcili w lewo do polanki, gdzie zobaczyli czołg uzupełniający paliwo i amunicyjną ciężarówkę zamaskowaną między drzewami. Dowódca tankującego wozu, szczupły chorąży Zenek, machał ku nim ręką, pokazując, gdzie mają stanąć.

Janek patrzył na niego niechętnie. Początkowo trudno mu było zapomnieć, że nie chciał go wziąć do brygady, a potem jeszcze, że koło Lidki się kręcił, masło i herbatniki jej nosił z dodatkowej oficerskiej porcji, którą w załodze Semena dzieliło się równo na wszystkich. I oschły był, bardzo pilnował salutowania, meldowania, które u czołgistów stosowane było raczej odświętnie, a nie na co dzień.

Wóz stanął, Semen zeskoczył pierwszy na ziemię.

– Czego on chce? – mruknął Kos do Grzesia, pokazując mu chorążego Zenka, który podszedł i stanąwszy na baczność witał się z Semenem.

Nie dowiedzieli się tego, bo zaraz trzeba było brać się do pracy, a tamci rozmawiali kilkadziesiąt kroków dalej.

– Wiem już o wszystkim – powiedział chorąży. – Masz trudną robotę. Będę trzymał palce za twój wóz i za załogę.

– W ogóle wojna rzecz niełatwa. Ty też masz przecież parszywe zadanie. Będziesz ściągał ogień na siebie.

– Co za porównanie! My pohałasujemy, wrócimy, a wy musicie się przedzierać na tyły, prosto w paszczę tygrysów i panter... Pół godziny temu mój mechanik złapał w lesie jakąś wypłoszoną kurę. Dałem ją fizylierom, żeby oskubali i wsadzili do wrzątku. Na rosół zdążę. Słuchaj, Wasyl, mam wielką prośbę, zamieńmy się. Ja powiem generałowi, poproszę.

– Daj spokój, z jakiej racji.

– To trudno powiedzieć. Rozumiesz, ty tu przyszedłeś, żeby uczyć, a bitwa na naszej ziemi.

– Nie chciałbym być takim nauczycielem pływania, który chodzi po brzegu, boi się zamoczyć nogi, a uczniów spycha na głęboką wodę.

Wykluczone. Nie mówmy już o tym – ostatnie słowa Semen powiedział surowo, twardo, ale zaraz uśmiechnął się, chwycił tamtego za ramię i dodał:

– Dziękuję ci, Zenek.

Przez ten czas załoga nie próżnowała. Jeleń, że najsilniejszy, dźwigał jedną po drugiej skrzynki amunicji armatniej dla czołgu i strzeleckiej dla okrążonych piechurów. Grześ podawał je stojącemu na pancerzu chłopu, a tamten ostrożnie opuszczał do włazu, gdzie odbierał ładunek Janek, rozlokowywał we wnętrzu maszyny. Mechanicy z kompanii technicznego zaopatrzenia uzupełniali paliwo i oliwę, technik obchodził czołg dokoła, sprawdzał traki i bandaże na kołach nośnych.

Generał, widząc powracającego do wozu Wasyla, zawołał:

– Teraz już jest komplet, a pan, panie Czereśniak, na pewno się zmęczył. Pojedziemy, na nas pora.

Chłop zlazł niezgrabnie na ziemię, podszedł zapinając marynarkę i zatrzymawszy się o dwa kroki przed dowódcą brygady powtórzył:

– Na nas pora, panie generale.

Nie ruszył się jednak z miejsca i nasadą otwartej dłoni szorował w dół i w górę po zarośniętej szczęce.

– Już jedziemy, o czym jeszcze myślicie?

– Ja tak myślę, czy oni te buczki znajdą. Nietutejsi przecież.

– Chyba znajdą.

– Ja bym tak może pokazał.

– A plecy nie bolą?

– Oj, bolą! Ale czy tu stoję, czy tam bym poszedł, to na jedno wychodzi.

– Kto wie, może macie rację, że nie byłoby źle.

– A pan generał dałby mi potem papier jaki na drzewo. Znaczy się, żeby chałupę postawić, bo czworaki spalone.

– Papier na drzewo dam. I ziemię też dostaniecie.

– Ruskie, co u nas byli, to też tak powiadali. Tylko co to cudzą ziemię obiecywać. Czy hrabina ich posłucha?

– To nie Rosjanie, to nasz rząd tak mówi. Folwarczni dostaną ziemię.

– Bo to prawda? Jak była tamta wojna, też mówili, a potem nie dali.

– Ale teraz dadzą. To prawda.

– Może i prawda... To jakby ten papier, to ja do buczków doprowadzę, tylko że dalej...

Opuścił prawą rękę i teraz lewą zaczął się trzeć po drugiej szczęce.

– Co dalej, panie Czereśniak?

– Tak mi się widzi, że dalej zabłądzą. Nie wychodzi inaczej, tylko do jałowców pokazać.

– Tam już Niemcy.

– Ja wiem, że Niemcy, ale ja bym w środku tego wozu pojechał. Tylko że musielibyście mi jeszcze coś dodać.

Szarik, który napotkawszy znajomych zdążył się tymczasem pożywić i wychłeptał do syta wody z leja po artyleryjskim pocisku, widząc, że jego załoga pracuje, przybiegł do generała i uradowany, że nie musi siedzieć w czołgu, począł się łasić. Generał przytrzymał go za łeb i, wyciągnąwszy w bok lewą rękę, zawołał na jednego ze swych fizylierów.

– Zabierz fajkę. Pies dymu nie lubi.

Mając obie ręce wolne, głaskał zwierzę, namyślał się.

– Coś trzeba by wam dodać, powiadacie. No to co? Świniaka może czy pieniądze?

– Czy to ja na jarmarku, żeby pieniądze czy świniaka targować? – oburzył się Czereśniak. – Karabin byście musieli dać.

– A potraficie strzelać?

– Jakżeby? Za pierwszej wojny to i ja byłem młody, u cara Mikołaja wojowałem. Ale i bez tego bym potrafił. My, tutaj mieszkający, naród leśny, jak powiadają – puszczański, i bez wojska wiemy jak strzelać.

– Dobrze. Dojedziecie z nimi do jałowców, a jak stamtąd wrócicie?

– Zwyczajnie, piechotą.

– A Niemcy?

– Jak mnie leśniczy nie widział, to i Niemiec nie dojrzy. A jak dojrzy, to będę miał przecież karabin. Niemiec straszny, jak on z karabinem, a u pana generała, na ten przykład, ręce gołe. A kiedy by tak, na ten przykład, pan generał miał karabin, to już nie taki straszny. Ja zresztą mam z nimi rachunki...

Nie dokończył, bo wspomniał właśnie, jak na wiosnę tego roku zabrali mu Niemcy świniaka i złość go taka wzięła, że już dalej słowa z siebie nie mógł wydobyć.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю