355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 5)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 5 (всего у книги 58 страниц)

Pomyślał tak, ale już po chwili nie był pewien, czy ma rację.

Gustlik i Grześ leżeli w trawie obok siebie. Saakaszwili wypytywał Jelenia.

– No, nie bądź leń, wymyśl mi jakieś miejsce, żebym wiedział, skąd pochodzę. Przyjdziemy do Polski, ludzie spytają: „Gdzieżeś się rodził, żołnierzu?” Co ja im powiem? Tłumaczyć skąd i jak – za długo, czasu nie starczy. Ty mi wymyśl jakieś dobre miejsce w waszym kraju i powiedz, jak tam jest: czy góry, czy rzeka, jaki las, jakie domy stoją. Kiedy mnie spytają, to będę miał co powiedzieć.

Szarik hasający po łące podbiegł do Kosa, począł się łasić do nogi.

Wasyl stał oparty o przedni pancerz czołgu, grzebał ręką w kieszeni spodni i wreszcie wyjąwszy przybrudzoną nieco kostkę cukru podał ją chłopcu na dłoni.

– Masz, possij, to ci tak gorzko w gębie nie będzie. Spochmurniałeś jak front burzowy.

Janek wziął cukier, uśmiechnął się niepewnie i spytał:

– Chodzi już zegarek? Popchnąłeś kółeczko?

Porucznik przymknął prawą powiekę i spojrzenie jego stało się bardzo niebieskie.

– Tak. Zdaje się, że tak. Teraz będzie chodził jak należy.

Od strony poligonu zza horyzontu poczęły wysuwać się czołgi. Obok nich w kolumnie szła piechota, wracając po skończonych ćwiczeniach do obozu.


8. Przemarsz

Tak się złożyło, że pierwszy nie ćwiczebny, ale naprawdę bojowy alarm, kierujący brygadę pancerną na front, ogłoszono 15 lipca, akurat w rocznicę Grunwaldu. Był to naturalnie przypadek, ale czasem przypadek również coś znaczy.

Cały dzień trwał marsz. Czołgi okryte gałęziami, zamaskowane jak wielkie krze, szły długą kolumną i komuś patrzącemu z boku zdawać się mogło, że to lasy wyrwały z ziemi korzenie i suną na zachód. Nie widzieli tego polscy czołgiści zamknięci pod pancerzem, okryci kurzem jak płaszczem rycerskim. Górą, ponad obłokami podobnymi do białych kalafiorów, strzegły tego marszu myśliwskie samoloty.

Nie oni jedni szli na front.

Ongiś, dokładnie przed 534 laty, w stronę Grunwaldu szło rycerstwo polskie, litewskie, a z nim smoleńskie pułki. Teraz w szerokiej fali radzieckiego morza domyślisz się, choć nie odróżnisz, ludów zamieszkujących ogromny kraj sięgający od Bałtyku do Oceanu Spokojnego.

Przeciw hitlerowskim dywizjom szli ciemnowłosi, krągłolicy Ukraińcy z pól spopielonej pszenicy i od zalanych wodą kopalń Zagłębia Donieckiego. Szli Białorusini, płowi, wysocy, z pól spalonego żyta, z ciemnozielonych lasów, z miast obróconych w gruzy. Szły kraje wojowniczego Kaukazu – Gruzja, Armenia, Azerbejdżan. Szedł skośnooki Tatar, smagłoskóry Uzbek i Kazach.

Szli najliczniejsi, pierwsi wśród równych, Rosjanie.

W morzu tym, jak rzeka czy prąd, barwą wody jeno a nie kierunkiem odmienny, płynęły polskie baterie, dywizjony i brygady artylerii, które pierwsze miały podać głos.

Korpusy i armie przysuwały się coraz ciaśniej, bliżej do frontu. Mocniej napinała się sprężyna, gromadząc siłę do przerwania zasieków z drutów kolczastych, wielokrotnych linii okopów, betonowych bunkrów.

Nie wyszukasz, nie dostrzeżesz w tej masie pojedynczego czołgu, którym jadą czterej pancerni i pies. A wołać „Grab jeden” nie wolno: jak najsurowsza panuje w eterze cisza radiowa. Tylko armaty na linii frontu hałasują, wyrzucają pociski, by zagłuszyć idący z daleka warkot silników, szmer groźnego przypływu.

Minie jeszcze trzy dni narastającej, coraz groźniejszej ciszy i wreszcie jak fala z dalekiego morza w stronę lądu idąca, która łamie się przy brzegu i stroi grzebieniem piany, ryknie atakujący grzywacz. Skoro świt, na jeden znak, na wezwanie salwy gwardyjskich moździerzy – rakietowych wyrzutni, odezwą się tysiące dział 1 Frontu Białoruskiego, który miał już wkrótce stać się polskim frontem, i ruszy wszystko na zachód. Nie, nie wszystko. Tylko te dywizje, które jak ostrze grota uderzają pierwsze.

Gdy wszystkie drogi, wszystkie ścieżki i pola, które te ścieżki dzielą, pokryły się ludźmi, armatami i czołgami, do brygady pancernej radio przyniosło nazwę Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego i pierwsze jego słowa jak oddech bliskiej ojczyzny. Byli tuż za tarczą frontu na ziemi bezludnej, spalonej, gdzie ani wioski, ani chaty nie uświadczysz, tylko czasem popielisko i sterczący komin. Wszędzie zaś leje pocisków jak dzioby po ospie wojny; pogięty, sczerniały metal; działa martwe, pochylone lufami ku ziemi.

Stąd za tymi, którzy pierwsi sforsowali Bug, mieli ruszyć w gotowości do uderzenia, gdy tamci stępią broń, wykruszą się w bojach.

Już ruszają. Rozjeżdżoną drogą pełznie ta sama pancerna kolumna, tylko gałęzie na czołgach zmienili, by były świeże i zielone. Ludzie stoją w otwartych włazach, twarze mają ciemne od kurzu, ale mimo to można poznać Semena, Jelenia i Kosa do pół pasa wychylonych z wieży. Saakaszwili siedzi na dole, prowadzi maszynę, wypatrując drogi przez otwarty właz. Mijają akurat grupę spalonych tygrysów, które widocznie próbowały kontrataku i trafiły pod lufy dział.

– Ale natłukli tego draństwa – Kos przekrzykuje warkot silników.

Semen kiwa głową, a po chwili pokazuje oczyma w inną stronę. W bok od drogi, koło rozwalonego komina, stoi T-34 zatrzymany pociskiem w biegu. Wieża z opuszczoną lufą, jak pochylona na ramię głowa nieżyjącego człowieka, pancerz pokryty szarym kopciem i tylko gwiazda jest nieco ciemniejsza.

Taki sam jak nasz – myśli Janek, czując nagły chłód lęku w piersi. – Kim byli ci, którzy w nim zginęli?

Za przykładem Semena podnosi rękę do czoła, salutuje.

Po lewej, równolegle do czołgów, idzie kolumna piechoty. Gdzieniegdzie między ludźmi widać zielone brezenty samochodów ciągnących działa. Piecze lipcowe słońce. Białe, kłębiaste chmury wiszą na niebu rzędami, układają się w pasy poprzeczne do osi marszu.

Nagle, gdzieś na przedzie, budzi się trzask karabinowych wystrzałów.

Terkot broni maszynowej pełznie szybko naprzeciw jak płomyk po loncie.

Jasno, dźwięcznie naszczekują rusznice przeciwpancerne. Buczą sygnały czołgów.

– Do wozu, luki.

Zsuwają się błyskawicznie w dół, zatrzaskują zamki. Janek wskoczywszy do wieży łapie uchwyt peryskopu, odpycha go, żeby przez szkła widzieć niebo.

Najpierw cały prostokąt wypełnia błękit, potem zjawia się biały kłąb chmury, jej ciemniejsza podstawa i wreszcie są: jeden i drugi za nim, nieco z boku. Lecą nisko, tuż nad drogą, błyskawicznie rosną w oczach – owale kadłubów, kręgi śmigieł, skrzydła załamane jak rozpłaszczona litera „W”, a dołem koła podobne szponom, obute w łapcie owiewek. Nawet tu, we wnętrzu wozu, słychać ich ryk, potem, obok i z tyłu, wybuchy bomb. Odlot, wyciszenie i radość, że niebezpieczeństwo minęło.

Dudnienie własnego silnika, jazgotanie gąsienic wydaje się teraz ciche i miłe jak szum chłodnego strumienia. I właśnie wówczas wóz nagle unosi się, wstrząsa, światło w peryskopie czerwienieje, przez skórę, wprost do mózgu, wali się huk. Jankiem rzuca w dół na mechanika i, nie wiadomo jak, Szarik ląduje im na kolanach. Silnik gaśnie, czołg nieruchomieje.

– Zdrowi?... Pytam, czy zdrowi? – niepokoją się słuchawki głosem porucznika.

Tak, wszyscy są zdrowi, tylko oszołomieni, a pies nie kryje przestrachu.

Janek, patrząc na niego, przestaje się dziwić i zaczyna odczuwać lęk.

– Z wozu, na lewą burtę – rozkaz nie daje czasu do rozmyślań.

Teraz dopiero, stojąc na ziemi, widzą swój znieruchomiały czołg obok drogi i zerwaną gąsienicę, która leży z tyłu jak długi wąż, zjeżony zębami na grzbiecie.

– Zjechałeś Grześ. Ręka ci drgnęła – spokojnie stwierdza Semen.

Rzeczywiście, wóz stoi dobre trzy metry za linią czerwonych chorągiewek, wytyczających prawą stronę drogi. Jedna z nich, przewrócona, sterczy spod zerwanej gąsienicy.

– Widzę, że lecą, popatrzyłem do góry...

– Nie wolno. Na szczęście to nie była mina przeciwczołgowa, tylko jakaś mniejsza. Janek do wozu, po erkaem. Nie gap się, to nie ćwiczenia.

Grigorij na miejsce, a my z tobą Gustlik, do roboty.

Dwu ludzi do naciągnięcia ciężkiej, stalowej gąsienicy to mało. Mijają ich dziesiątki wozów, tysiące ludzi, z których każdy mógłby dopomóc, ale kolumnie nie wolno stanąć. Jeden czołg nie może powstrzymywać następnych. Gdyby im czegoś było potrzeba, mogą wzywać pomocy: rannymi ludźmi zaopiekują się sanitariusze, rannym wozem – kompania technicznego zabezpieczenia idąca na końcu kolumny. Jeśli jednak sami dadzą radę, nie powinni zatrzymywać nikogo.

Stalowa lina już jest nawinięta na koło wiodące, jej koniec zaczepiony do gąsienicy i Semen wybiega przed czołg, by pokazać mechanikowi, że może powoli ruszać prawą burtą. Jeleń zrzuciwszy kombinezon, mundur, koszulę wczepił się pół nagi na końcu metalowego węża i teraz, kiedy ogniwa poczynają drgać, wprowadza go na kierunek. Kos, bezczynny ze swym erkaemem, przekłada broń do lewej ręki, by mu pomóc.

Wówczas od czoła, od zachodu, od tej strony, w którą idą za słońcem, po raz drugi słychać narastający trzask palby. Janek biegnie za czołg, opiera na pancerzu nóżki karabinu maszynowego i mrużąc oczy patrzy w niebo. Zza kłębów cumulusa, jak z zasadzki, pojawiają się znowu dwie maszyny, ostro nurkują w dół. Może to te same, może inne.

Wpiera nogi w piach, przytula kolbę do policzka, prowadzi samoloty na końcu lufy. Gdy urastają do wielkości jastrzębi, wybiera pierwszy, bliższy, kładzie muszkę nieco powyżej środka srebrnego kręgu śmigła, tam gdzie za owiewką kryje się człowiek.

Chłopak czuje, jak z czoła na policzki spływają mu krople potu. Wycie silnika i gwizd powietrza dartego skrzydłami stają się coraz wyższe, budzą skurcz gardła. Na dziobie samolotu poczynają migotać wystrzały. W tym samym momencie Janek naciska spust, widzi rudą trasę, przenosi ją nieco niżej.

Z lewej i z prawej krzyżują się ściegi ognia radzieckiej piechoty. Jęczy bity pociskami metal czołgu, tryska piach. Przez ułamek sekundy widać żółty brzuch nurkowca i dwa czarne krzyże. Samolot załamuje tor lotu, wykręca pół beczki i nagle, paręset metrów za nimi, w bok od drogi, tryska wybuch, wyrasta chmura czarnego dymu.

Janek z erkaemem w garści biegnij do Semena, szarpie go za rękaw i pyta:

– To ja?

Tamten odsuwa go na bok, mówi spokojnie:

– Do roboty, czas leci.

Nad kolumną jak dwie błyskawice migają myśliwce z ostrymi nosami i gwiazdami na skrzydłach.

Znowu dudni silnik czołgu, gąsienica pełznie po piachu, wsuwa się pod koło napędowe i wreszcie pierwszy ząb chwyta. Semen podnosi drugą rękę do góry i krzyczy:

– Obiema, obiema burtami!

Wóz rusza, wpełza na gąsienicę i teraz już tylko trzeba wymienić pęknięty trak, spiąć rozerwane miejsce. To robota Jelenia. Wasyl szczypcami trzyma bolec, a Gustlik łomoce po nim ciężkim młotem.

Kos stoi przy czołgu i nie wierząc oczom, dotyka palcami dziobów i krech na pancerzu.

– Poskrobał po samym wierzchu. Wystarczy na początek, ale potem będzie takich znaków więcej – wyjaśnia mu porucznik.

Mocują z powrotem linę, zbierają narzędzia i znowu pada komenda:

– Do wozu!

Niedługo to trwało, ale kolumna już ich minęła i gdy ruszają z miejsca, muszą się bokiem wepchnąć między ciągniki wlokące ciężkie działa o długich lufach. Jadą teraz samotnie wśród artylerzystów i może dlatego wydaje im się, że jakby wolniej.

Kos wmontował karabin maszynowy na miejsce, prawą ręką targa za kudły Szarika, któremu ckni się w ciemnym kącie, i myśli stale o tym samym: Ja czy nie ja? Żeby tatuś to widział...

Dopiero chyba po godzinie Jeleń stuka go nogą w plecy i pochyliwszy się pokazuje ręką, żeby przeszedł na drugą stronę wieży, gdzie siedzi dowódca.

Twarz Wasyla pokryta jest kurzem, po którym strumyki potu żłobią kręte ścieżki. Porucznik bierze chłopca za ramiona, przyciąga do siebie i prosto do ucha mówi:

– Nie wiem, czy to ty. Rozumiesz? Nie wiem. Kropili do niego wszyscy, ale ważne, że nie zamykasz oczu. Podobasz mi się.

Teraz już Wasyl nie trzyma Janka za ramiona, ale obejmuje, przygarnia do piersi i całuje w policzek, a potem krzyczy:

– Otrzyj się, bo cię wymazałem.

Jeleń, który wylazł na wieżę i siedział majtając nogami w powietrzu, bębni po pancerzu i woła:

– Chłapcy, widać rzekę i most. To chyba ten Bug, czy jak?

Lezą na górę wszyscy trzej. Rzeczka jest niewielka, kręta, brzegi ma porośnięte krzakami wierzby i olszyną.

– Rzeczywiście, chyba Bug.

Są już na podjeździe, nie więcej niż pięćdziesiąt metrów od mostu, kiedy dziewczyna w granatowym berecie ostrzegawczo podnosi czerwoną chorągiewkę, a żółtą kategorycznie pokazuje w bok. Saakaszwili nie ma ochoty skręcać i czołg sunie wprost na regulującą ruch dziewczynę, ale tamta go się nie boi: wie dobrze, że ona tu jest najwyższym dowódcą. Robi parę kroków na spotkanie i stuka trzonkiem w pancerz, jak kanak w skórę słonia.

Proporcja jest zresztą inna, czołg waży tyle, co dziesięć słoni.

Muszą zjechać na bok, stanąć i z żalem patrzą, jak działa jedno po drugim przeprawiają się na tamten brzeg.

– Czemu ona nas wygnała?

– Nie nasza kolej – wyjaśnia Wasyl. – Będziemy tu stać, póki tamci nie przyjdą. Chyba żebyś ty, Gustlik, jakoś z nią pogadał. Powiedz że bracia Polacy, i jak tam jeszcze potrafisz.

Jeleń zlazł na ziemię, podszedł do regulującej ruch dziewczyny i stanąwszy na baczność zasalutował.

– Dzieuszko kochano, puść nas.

– Nie mogę, nie wolno. Jak oni przejdą, to może będzie miejsce.

– Nasi już na drugiej stronie. My przecież som Polacy, do domu wracamy. Kto tu pierwszy mo prawo?

– Ty. Jak chcesz, to cię pocałuję, ale czołgu puścić nie mogę.

Jeleń pokraśniał i wrócił. Wspiął się na pancerz, rozłożył ręce:

– Sroga baba, taki owczorz, co tylko swoje owce przepuszcza.

Z dołu wylazł do wieży Saakaszwili i wtrącił się do rozmowy:

– Ech, ty, dżigit, dziewki się zląkłeś, uciekłeś i co teraz będzie? Do wieczora tu stać, czy jak?

– Wiecie co? Ja mam myśl – powiedział Janek i pochyliwszy się ku reszcie załogi, począł wyjaśniać coś szeptem, chociaż i tak nikt ich przecież nie podsłuchiwał.

– No to co, Wasyl, zgoda?

– Zgoda, niech będzie.

– Obywatelu poruczniku – oświadczył służbiście Kos – melduję swoje odejście w celu wykonania zadania bojowego.

Polazł w głąb czołgu i po chwili przez przedni właz wyskoczyli obaj z Szarikiem przed wóz. Janek rozejrzał się, nauczony doświadczeniem sprawdził, czy gdzieś blisko nie widać czerwonych chorągiewek, oznaczających skraj pola minowego, a potem wybrał sobie malutki pagórek ze sterczącą kępą wikliny, o parę metrów od drogi.

Czołgiści patrzyli z wieży na rozpoczynające się przedstawienie. Szarik najpierw parę razy aportował kawał patyka, potem odszukał zakopaną w piasku chustkę Janka, o której, ze względu na zbyt ciemną barwę, trudno byłoby powiedzieć, że mogła służyć do nosa.

Paru czerwonoarmistów, saperów od budowy mostu, obejrzało się.

Pogadali między sobą wskazując palcami i wreszcie podeszli, żeby lepiej zobaczyć. Grupka widzów szybko rosła. Ktoś zaczął pokrzykiwać, żeby stanęli szerzej, bo nikt nie jest przezroczysty. Bawili się wesoło, rzucali uwagi, dawali Jankowi rady, jak ma postąpić, gdy pies nie od razu mógł pojąć, o co chodzi. Potem ktoś przyniósł „szczup” – długi patyk zakończony drutem, służący do nakłuwania ziemi w poszukiwaniu min i Szarik popisywał się skokami.

Z radiostacji, której maszt sterczał z krzaków opodal, wyszedł pułkownik lotnik i również począł się przyglądać. Dziewczyna regulująca ruch coraz częściej z uśmiechem odwracała głowę w tamtą stronę.

Nikt nie zauważył, że już od pewnego czasu z rur wydechowych czołgu tryskają białe kłębuszki spalin. Silnika nie było słychać – głuszyły go artyleryjskie ciągniki wciąż jeszcze idące przez most. Żołnierze przykucnięci na działach, niczym wróble na gałęzi, patrzyli także w stronę Janka i machali do tyłu, pokazując swoim nadjeżdżającym kolegom, co się dzieje na pagórku pod olchami. Kierowca jednego z ciągników zagapił się, zwolnił i tego tylko było trzeba.

Czterysta pięćdziesiąt koni ryknęło całą mocą, czołg wspiął się po nasypie, wpakował na podjazd i już dopadł mostu. Dziewczyna spostrzegła, podbiegła parę kroków, ale machnęła ręką i zawróciła. Janek czmychnął jej za plecami i kłusem doganiał czołg, a za nim, wesoło szczekając, biegł rozradowany niespodzianą zabawą pies Szarik – piąty, ale nie najmniej ważny członek załogi.


9. Radość i gorycz

Parę kilometrów za bugiem z polnej drogi wjechali na szosę.

Szeroka była, brukowana kostką, wysadzana po obu stronach wierzbami. Za drzewami leżały pola barwne, pocięte wąsko jak paski z kolorowego papieru.

Wojna przeszła tędy tak szybko, że nie zdążyła ich stratować i spalić.

– Bardzo śmiesznie, oj bardzo śmiesznie – pokrzykiwał Saakaszwili przyzwyczajony do szerokich, kilometrowych pól w Związku Radzieckim. – Jeden krok – kartofle, drugi krok – żyto, trzeci krok – wchodzisz w kapustę.

Nie przestając podziwiać nowego krajobrazu, nacisnął sygnał i zajadle nim bucząc dodał gazu. Ciągnik jadący przed nimi pospiesznie skręcił w prawo, armata zjechała nad sam rów, zostawiając wolną drogę.

Czołg, jak wiadomo, nie poduszka, ma skórę dostatecznie twardą, by każdy inny pojazd na szosie czuł przed nim respekt. Poczęli już mijać działo, ale w słuchawkach rozległo się szczęknięcie przełącznika i mechanik usłyszał głos Semena:

– Dżigit, zdejmij nogę z gazu i na miejsce w kolumnie. Nie zakłócaj porządku marszu.

Grześ, choć niechętnie, usłuchał natychmiast, zwolnił i mieląc gąsienicami jechał grzecznie w tempie ciągników. Nie mógł jednak wytrzymać, więc rozpiąwszy laryngofon na szyi, żeby go nikt nic słyszał, zagadał sam do siebie.

– Porządek marszu, miejsce w kolumnie... Jadę teraz jak stary osioł na targ. Wielka rzecz, ciągną te rury, nie spieszą się, a my możemy być potrzebni do uderzenia. Artyleria zawsze się pęta po tyłach. Ja tu pracuję, a oni wleźli sobie na wieżę, wietrzyk im dmucha, widoki oglądają.

Te ostatnie słowa wypowiedziane były naturalnie nie pod adresem artylerzystów, ale na temat reszty załogi, która łącznie z Jankiem Kosem siedziała w otwartych włazach.

– Widoki oglądają, a ja jak kto głupi sam na dole i jedno co widzę, to tylko tę rurę armatnią...

Choć lufa nie mogła tego ani zobaczyć, ani ocenić, mechanik pokazał jej język.

Zdarza się czasem w życiu, że nie mając odwagi powiedzieć komuś czegoś prosto w oczy, wolimy samotnie wykrzykiwać swe myśli, by inni nas nie słyszeli. Najczęściej dzieje się tak wtedy, gdy człowiek nie ma racji. Grześ właśnie nie miał racji, wymyślając na artylerię i tempo jej marszu, ale druga część jego wypowiedzi była słuszna – rzeczywiście, gdy ktoś siedzi na wieży czołgu na wysokości dwu i pół metra nad ziemią, więcej widzi niż przez właz mechanika.

– Spójrzcie, tam w prawo – porucznik pokazał ręką.

Daleko przed nimi, na czele artyleryjskiej kolumny, poczęło dziać się coś nowego. Ciągniki zjeżdżały z drogi, armaty toczyły się przez rów i wachlarzem szły polami, tratując żyto i kartofle. Kilkaset metrów od szosy traktory jak na komendę zawróciły, obracając działa. Obsługa zeskakiwała z armat, dźwigała ich łoża ku górze i odciągając przodki, sprawiała baterie do boju.

– Co oni robią, dlaczego? – spytał Janek.

– Las. Podziwej się na las, tam dalij – krzyknął do niego Jeleń.

Od horyzontu wcinał się w pola granatowy jęzor boru. Dołem spomiędzy pni tryskały ogniki i przed armatami poczęły nagle skakać kłęby kurzu, podobne do wyrastających krzaków. Przy działach uwijali się kanonierzy, dowódcy baterii stali nieco z tyłu, unosząc ku górze ręce. Widać było potem, jak jeden opuścił ramię w dół, najbliższe działo błysnęło, huknął wystrzał.

– Co to za hałas? – spytał Saakaszwili, ponownie włączając się w sieć telefonu wewnętrznego.

– Jakaś okrążona grupa – odpowiedział Semen. – Artyleria do nich łupi.

Czołg szedł na nie zmienionej szybkości, pancerniacy byli jak w ruchomej teatralnej loży. Patrzyli na dalsze jadące do boju działa, widzieli w oddali baterię, która przystąpiła do walki. Oficer skorygował dane i teraz już ze wszystkich czterech luf tryskał ogień, nad polem toczyły się grzmoty salw.

Stamtąd, z boru, biły moździerze, przesuwały ogień coraz bliżej ku działom i nagle zobaczyli), jak wybuch trysnął między armatami, dwu kanonierów padło i jasnym ogniem poczęła płonąć opona, którą gasiła reszta, sypiąc łopatami ziemię. Dudnienie własnego motoru nie pozwalało słyszeć krzyku, wszystko odbywało się jakby na niemym filmie.

Skręcił ostatni idący przed nimi ciągnik i nagle szosa zrobiła się pusta.

– Pojedziemy z nimi, pomożemy? – spytał Kos.

Jakby w odpowiedzi na jego słowa czołg również począł skręcać, celując między dwie wierzby, w nieco szersze przejście.

– Wróć na kierunek, zwiększyć szybkość – powiedział spokojnie Semen, a potem dodał, zwracając się do Kosa: – Bez rozkazu nie wolno.

Okrążeni po to się bronią, by powstrzymać tempo natarcia. Do likwidacji przeznaczone są specjalne siły. To nie nasza sprawa, my mamy iść naprzód.

Pędzili teraz ponad czterdzieści na godzinę, ciepły wiatr owiewał im twarze, wyciągał spod czołgowych hełmów kosmyki włosów i bawił się nimi. Prażyło słońce, ślepiło w oczy.

Minęli pozycje dział, droga opadła niżej, weszła w wykop i już nie było nic widać, tylko grzmoty i huki goniły za nimi, jak głos oddalającej się burzy.

Niebo było pogodne, z rzadka znaczone kłębiastymi, niewielkimi cumulusami.

Szybko dognali kolumnę brygady, minęli samochody ze zmotoryzowaną piechotą, kompanię moździerzy, baterię przeciwpancerną, przegnali działa szturmowe i wreszcie odnaleźli swoje miejsce w szyku. Z niewielkiego pagórka zobaczyli teraz jadących przed nimi i za nimi, całą kolumnę rozciągniętą na pięciu kilometrach szosy.

Od przodu podano chorągiewkami sygnał postoju. Bojowe wozy skracały lekko odległości, zatrzymywały się, zjeżdżając na prawą stronę. Tak szczęśliwie wypadło, że czołg Semena przystanął akurat we wsi. Zza pobielanych domków krytych słomianymi strzechami, z ogrodów, zza płotów biegli ludzie. Ledwie pancerni stanęli, otoczyli ich zewsząd, podeszli do samych wozów.

Janek i Gustlik, zeskoczywszy na ziemię, wpadli wprost w objęcia witających. Jakaś smukła, opalona dziewczyna, w białej sukience w kwiatki, objęła Kosa, ucałowała go w oba policzki, podała pęk georginii. Zaczerwienili się oboje i oboje cofnęli pół kroku.

Jakaś kobieta chwyciła Janka za rękaw.

– Ludzie! Taki młody, a już wojuje.

– Chłopaki, a skądżeście?

– Jo żech je z Ustronia, stamtąd Wisła wypływo...

Jeleń uczciwie wykonywał pracę, szedł wzdłuż ciasnej ściany ludzi, nie wybierał, nie przebierał, tylko kolejno, tak jak stoją – dziewczyna, kobieta czy chłop – obejmował za ramiona i całował.

– Kto jeszcze, z kim żech się jeszcze nie witoł? Już wszyscy? – odsapnął i otarł pot z czoła.

– A ten czarny, zamazany, czego nic nie mówi? – stary chłop pokazał w stronę czołgu, gdzie przez właz, wychylony do pasa, wyglądał żołnierz polski, Grigorij Saakaszwili. – Ten to musi nie nasz.

– Nasz, od Sandomierza – wyjaśnił z przekonaniem Jeleń. – Jeny tata kominiorz i tymu je taki czorny. A nie mówi, bo go ze wzruszenia zatkało.

– Maszyna to nie dziewczyna – wypowiedział Grześ jedną z maksym, których się dobrze nauczył po polsku i na wszelki wypadek dał nura do czołgu, zniknął pod pancerzem.

– To teraz już Polska będzie? – spytał stary.

– Ludowa Polska – wyjaśnił Janek.

– To niby jaka, że ludowa?

– Fabryki wezmą robotnicy, a ziemię dworską chłopi:

– Za pieniądze?

– Bezpłatnie.

– Albo to prawda? W osiemnastym roku też tak mówili, a potem panowie nasze rady wojskiem rozegnali.

– Teraz wojsko nasze, nie rozgonią.

– Może i nie rozgonią, może rozgonią – chłop drapał się w głowę.

– Mleczka się napijcie. Chłodne, wyciągnęłam bańkę prosto ze studni – kobieta zanurzyła w wiadrze szczerbaty kubek, zdobny chabrami, podawała czołgistom.

Jeleń wypił jeden, drugi, poprosił o trzeci.

– A nie słyszeliście czasem... – ośmielił się Janek. – Może był tu w waszych okolicach porucznik Stanisław Kos?

Prosili, żeby im powtórzył nazwisko, pogadali między sobą, wspominali, ale okazało się, że nie słyszeli.

– A gdzie on, panie, wojował, ten porucznik?

– Na Westerplatte.

– Panie drogi, toż tam nikt żywy nie został. Wyginęło siedem tysięcy naszych co do jednego...

– Niemożliwe – zaprzeczył Janek. – Na Westerplatte i pięciuset na pewno nie było.

– Tak się mówi, panie, a jak co policzyć, to inaczej wypada..

Wyrostek w krótkich portkach przelazł dziurą w płocie na szosę, taszczył za sobą ułamaną gałąź, czerwoną, od dojrzałych czereśni wiszących gronami i cisnął ją na wieżę. Wasyl chwycił w locie, pomachał mu ręką i powiedział:

– Dziękuję pani bardzo.

– Nasz dowódca zaraz o gaździnce pomyśloł, z której ogrodu chłapiec gałąź wyłomał – objaśnił Jeleń.

Przez właz mechanika wysunęła się ciekawa, kudłata morda.

– O rany, psa ze sobą wożą. Też we wojsku służy?

– A jakże, Szary, do nogi – Janek skinął mu ręką i wilczur uradowany wyskoczył na szosę.

– Nawet psa przywieźli... Polskiego psa przywieźli – poszło po kręgu z ust do ust. – Słyszycie, jak szczeka? Zupełnie jak mój Azor.

– Drogę, dajcie drogę Marcinowej.

Tłum się z wolna rozstąpił. Prowadzili pod rękę starą kobietę o twarzy pomarszczonej, oczach pokrytych bielmem. Stąpała powoli, trzymając ręce wyciągnięte, rozstawione na krzyż. Ludzie umilkli i słychać było, jak tamta powtarza szeptem:

– Chłopcy nasi, żołnierze, synkowie...

– Ona nie widzi – wyjaśnił stary chłop, ten sam co nie dowierzał, że Saakaszwili spod Sandomierza pochodzi. – O tam, popatrzcie, druga od skraju wsi chałupa jej stała, ale teraz nie stoi, Hitler spalił. Dajcie co, żeby zobaczyła, że Polaki przyszły, żeby mogła dotknąć.

Wasyl z wieży cisnął polówkę, Kos chwycił ją, i podał. Staruszka wodziła dłońmi po suknie, po daszku, trafiła palcami na metal.

– Orzełek... Boże bądź miłościw... Nasi żołnierze, Bóg dał doczekać...

– Julka! – zawołała kobieta, wylewając resztkę mleka z wiadra do kubka. – Przynieśże psu miskę maszczonych kartofli, koło pieca stoją. Ino biegiem.

Julka uwinęła się szybko, Szarik jeszcze szybciej i w samą porę, bo postój się skończył, od czoła zamachano chorągiewkami i poszło wzdłuż kolumny dudnienie uruchamianych silników, przybierające jak fala.

– Do wozu!

Ruszali ostrożnie, powoli, żeby kogo nie trącić. Chłopi zdejmowali dzieciaki z pancerzy, za uszy, za czupryny wyciągali spod gąsienic.

Kolumna szła znowu na zachód. Z daleka, zza horyzontu widać już było pobłyskujące w słońcu co wyższe wieże Zamku lubelskiego i kościołów.

Janek Kos siedział na miejscu mechanika, prowadził wóz. Nie wierzył w te siedem tysięcy poległych na Westerplatte, ale posmutniał. Markotny Saakaszwili na jego siedzeniu w kącie bawił się z psem. Wasyl z wieży prześliznął się koło podstawy działa do nich, przykucnął między siedzeniami.

– Mechanik, czemuś nos opuścił na kwintę?

– Dla psa duża radość, małe zmartwienie. Był Szarik, a teraz Szary i w porządku. A co ze mną? Nie umiem mówić po polsku, jak będzie?

– Te kwiaty i czereśnie nie tylko dla nas. Takie same rzucają na radzieckie czołgi.

– Wiem, ale jakoś mi niewyraźnie. Ojciec kominiarz spod Sandomierza... Jaki Saakaszwili lepszy, ten prawdziwy czy ten udawany?

– Daj spokój, teraz brak czasu, żeby każdemu po drodze tłumaczyć, ale ludzie sami pojmą, zrozumieją – ciągnął spokojnie Semen. – Wyszkolimy polskich czołgistów, zakończymy wojnę, odjedziemy... Zrozumieją na pewno.

– Jak odjedziemy, zrozumieją? To późno.

– Może później, może wcześniej. Teraz wszystko jedno, nie o to chodzi, idziemy na front.

Nie od razu jednak brygada poszła na front. Stali za Lublinem, pod miastem i pełnili w nim służbę chroniąc fabryki i składy, patrolując dniem i nocą ulice. Byli w Lublinie ludzie, którzy stawali od razu do roboty, nie pytając o płacę, przynosili z domu narzędzia, uruchamiali silniki i obrabiarki.

Tym trzeba było pomóc. Byli i tacy, którzy łamali wierzeje magazynów, brali to, co wczoraj należało do Niemców, a dziś zdawało się nie należeć do nikogo. Tym trzeba było przeszkodzić. Nocą nad miastem krzyżowały się reflektory przeszukując, czy po niebie nie skradają się obce samoloty. Nocą po mieście krzyżowały swe trasy patrole, przeszukując ulice, czy nie skrada się nimi swój, a przecież obcy.

Po pierwszych powitaniach, w których widać było tylko kwiaty, czereśnie i mleko, uśmiechy i wyciągnięte dłonie, tłum zyskiwał twarze rozmaite. Jedni powiadali: „Nowa armia, nowa władza, ziemię daje chłopom”. Inni mówili:

„Nowa armia, nowa władza, ziemię właścicielom rabuje”.

Na kilka godzin przed wyzwoleniem miasta, wówczas gdy radzieckie oddziały dopadały już pierwszych domów, hitlerowcy wymordowali na Zamku lubelskim więźniów i zakładników. Brygada pancerna delegowała pluton honorowy na ich pogrzeb. Janek chciał pójść, prosił, by go zwolniono, ale porucznik nie puścił. Twierdził, że jest robota przy wozie, że trzeba wszystko do jak najlepszego porządku doprowadzić. Okazało się potem, że nic szczególnie ważnego nie było, więc może po prostu nie chciał puścić.

Zeszło tak w obozowisku na różnych zajęciach chyba ze trzy dni, aż wreszcie kiedyś po obiedzie Kos, który o wszystkim pierwszy wiedział, przybiegł do swej załogi i zameldował:

– Idzie samochód na Majdanek. Ta ciężarówka, co kuchnię ciąga. Kto chce, może pojechać zobaczyć.

– Nie mam ochoty – odrzekł Semen. – Widziałem podobne rzeczy, potem przez dwa dni jeść nie mogłem.

– To zostańcie, a ja bym chciał. Tam było wiele ludzi, więc może... A wracając zajrzelibyśmy na cmentarz.

– Nie, sam nie pojedziesz. Jeśli tak, to wszyscy razem.

Pojechali. Oglądali druty, na drutach białe tablice z niemieckimi napisami, czaszkami i skrzyżowanymi kośćmi. Za drutami stały długie, niskie baraki, pełne dziwacznej woni i brudu. Oglądali ogromne, jak kilka stodół, magazyny ludzkich włosów, zsypanych na sterty okularów i lalek. Lalki były najstraszniejsze – jedne eleganckie, w starannie uszytych sukienkach, z przyklejonymi rzęsami do powiek, inne zwykłe, szmaciane, z oczyma i buzią narysowanymi węglem. Na samej górze siedział pluszowy miś bez prawej łapy i z wyłupanym okiem. Te lalki były groźniejsze nawet od pieców, w których palono zwłoki. Zrobili kilka kilometrów po obozie, patrząc i nic nie mówiąc.

Gdyby ktoś nieznajomy spojrzał teraz na twarz Janka, nie domyśliłby się, że to żołnierz, w którego papierach zapisano lat osiemnaście, a tym bardziej tego, że to chłopiec, który naprawdę miał szesnaście lat.

Jeleń zaciskał w pięści swe ogromne dłonie, aż mu bielały palce, Grzegorz szeptał coś po gruzińsku, a Wasyl mrużył lewe oko i spojrzenie jego stało się ciemne, jak chmurna noc.

Koło obozowej kancelarii spotkali człowieka w pasiaku, z łatą i cyfrą na niej wypisaną.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю