355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 6)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 6 (всего у книги 58 страниц)

– Pan tu był? – spytał Janek.

– Byłem.

– Znał pan wiele ludzi?

– Wiele, ale rzadko nazwiska; częściej tylko numery.

Chłopiec o nic już nie pytał. Zawrócili ku bramie, od której szło ku nim zawodzące wilcze wycie – Szarik przywiązany za obrożę do klamki auta objawiał swoje niezadowolenie i niepokój, czuł śmierć w powietrzu.

Gdy wspięli się do pudła ciężarówki, zobaczyli w kącie kucharza, kaprala Łobodzkiego. W tamtą stronę jechał w szoferce, a teraz wyszedł z obozu wcześniej od innych, siedział pod brezentem i odwróciwszy twarz płakał.

– Co ci je? – spytał Jeleń.

– Zostaw – starszy żołnierz ze zmotoryzowanej piechoty pociągnął, Gustlika za rękaw. – On z Lublina, pusty dom zastał. Nawet nie pusty, ale gorzej, bo obcy ludzie w nim mieszkają. A jego rodziny nie ma. Podobno dawno już ich zabrali i właśnie tutaj...

Samochód ruszył, jechał gładką szosą ku miastu i im dalej byli od drutów kolczastych, tym więcej słońca wpadało pod brezentową budę, tym energiczniej i śmielej szarpał nią wiatr. W Lublinie już przyzwyczajono się do obecności wojska, ale niektórzy ludzie jeszcze przystawali, machali rękami za ciężarówką. Inni szli obojętnie, zajęci własnymi sprawami.

Miasto było niewielkie, wkrótce zostało w tyle. Zjechali na polną drogę wiodącą do folwarku, wokół którego w laskach i w zaroślach rozmieszczone były czołgi.

Minęli jasnozielony brzeziniak, rosnący tuż nad drogą i wówczas Jeleń spytał:

– No jak, wysiadomy? To już je tu.

– Nie warto – pokręcił głową Kos.

– Som żeś przecie chcioł – zdziwił się Gustlik.

Jak zwykle, zadecydował w ich imieniu Wasyl, energicznie zabębnił po blaszanym pudle szoferki. Kierowca przyhamował, stanął i Semen podał komendę.

– Załoga z wozu.

Zeskoczyli wszyscy – czterej pancerni i pies. Ciężarówka ruszyła, odjechała, a oni poszli dróżką obok brzeziniaka, w stronę, gdzie widać było niewysoki murek z kamienia i żelazną, otwartą bramę. Wyszedł im na spotkanie przygarbiony człowiek w drelichu powalanym gliną.

– Do kogo?

– Kto żeś je? – zapytał go równie nieuprzejmie Jeleń.

– Ja grabarz – zmienił ton tamten.

– My do tych, co tu zostali od września trzydziestego dziewiątego roku.

– A to prosto, prościutko alejką. Nigdzie zbaczać nie trzeba, pójdziecie przez sam środek, aż do końca cmentarza i oni pod murem w dwóch rzędach leżą na piaseczku.

Spostrzegł Szarika, który susami wypadł spomiędzy brzóz i zaczął się łasić do czołgistów.

– Ten pies to z panami? – zaniepokoił się. – Z psem nie wolno, cmentarz przecież – oczy mu biegały, twarz poczerwieniała z gniewu czy oburzenia. – Tam ludzie leżą na poświęcanej ziemi, wieczny odpoczynek racz im dać Panie...

– Dobrze, on tu zostanie – powiedział Kos i odprowadziwszy Szarika w cień muru, tuż koło bramy, rozkazał: – Waruj.

Zdejmując polówki weszli na cmentarz i ruszyli szeroką aleją biegnącą przez środek. Cicho tu było, spokojnie, tylko ptaki odzywały się nieśmiało w gałęziach drzew, wiatr szeleścił liśćmi i poskrzypywał blaszanymi wieńcami.

Słońce stało już nisko, ślepiło w oczy, barwiło na różowo co jaśniejsze kamienie krzyży.

W połowie drogi zobaczyli starą brzozę, którą pocisk ściął parę metrów nad ziemią. Jej korona leżała skośnie, oparta czubem o mogiły, liście były zeschnięte, ale jeszcze nie pożółkłe. Dalej, tam gdzie pocisk sięgnął ziemi, jaśniał żółtym piachem lej, widniała krzywa szczerba w murze.

Mogiły żołnierzy z Września były niziutkie, nieznaczne, ustawione w równych szeregach jak pluton na zbiórce. Krzyże takie same, jednakie, zbite gwoździami z palików, nawet nie okorowanych.

Szli wzdłuż tego szeregu, pochylali się, żeby odczytać na drewnianych tabliczkach zatarte deszczami napisy; dłońmi osłaniali oczy od czerwonego słońca. Napisy były krótkie: „nieznany”, „nieznany”, potem jakieś nazwisko, znowu „nieznany”, znowu nazwisko. Przy ostatnim Janek się wyprostował i cicho powiedział:

– Nie ma.

– Jakby było, to źle, a jak nie ma, to dobrze – oświadczył Saakaszwili.

– Nie masz się czego martwić. Tu ojca nie znalazłeś, żywego znajdziesz.

Słuchaj, Janek, ja ci powiem, uważnie słuchaj lewym i prawym uchem...

Pociągnął Kosa za rękę popod murek i przysiadłszy tam w cieniu na ugiętych nogach, tak jak to robią Gruzini w górskich aułach tkwiąc w kucki pod ścianami swych domów, począł mówić:

– U nas w Gruzji powiadają: była dziewczyna, był chłopiec, kochali się. Chłopiec dał pierścień dziewczynie. Szli górami wysokimi. Z lewej skała, z prawej przepaść głęboka, ścieżka wąska. Dziewczyna oparła rękę o skałę, pierścionek się zsunął, potoczył po ścieżce i wpadł w przepaść. Żal było dziewczynie pierścionka, żal było chłopcu dziewczyny. Ścieżkami kozic zbiegł na sam dół wąwozu, gdzie strumień płynął, gdzie kamienie zmielone przez wodę, jak ziarna leżą. Szukał uparcie, cierpliwie. Szukał rok, szukał drugi, szukał trzeci...

Nie wiedząc, ile czasu jeszcze gruziński chłopiec z opowieści Saakaszwili będzie poszukiwał pierścienia, czołgiści przysiedli obok Grzesia na piasku, a on ciągnął dalej:

– ...Szukał wiele lat. Wąwóz duży, pierścień mały. Wreszcie znalazł, bo kto szuka uparcie, ten znajdzie. Zaniósł pierścień do domu dziewczyny.

Czekała na niego, ale siwa już była i przygarbiona. Z żalem powiedziała do chłopca: „Cóż nam teraz po pierścieniu, kiedy życie jak strumień popłynęło do dalekiego morza, kiedy w źródle czasu niewiele już wody zostało”. Tak mówiła i wkładała powoli pierścień na palec. Kiedy włożyła, pomłodnieli nagle oboje – on i ona. Patrzy chłopiec na dziewczynę, na jej wargi czerwone jak pęknięty owoc granatu, na jej włosy czarne jak skrzydło kruka na śniegu.

– Saakaszwili wstał, objął Janka za ramiona i dodał: – Kto szuka wytrwale, ten nie tylko znajduje, ale jeszcze los mu w nagrodę godziny cofa na zegarze.

– Pora na nas, wieczór niedługo – powiedział Wasyl, roześmiał się swoim zwyczajem wesoło i szybkim krokiem ruszyli we czterech z powrotem.

Brama była przymknięta, grabarz się gdzieś zapodział i co dziwniejsze, nie było również psa.

– Gdzie nasz Szarik? – zaniepokoił się Grześ. – Może go ten człowiek ukradł?

– Nale, prędzy by Szarik kopidoła ukrodł, niż kopidół jego – mruknął Jeleń.

Janek kucnął, osłaniając oczy od słońca, rozglądał się po cmentarzu.

– Jest, nie zginął – ucieszył się – ale tkwi tam nieruchomo, jakby coś zwietrzył, jakby zwierza jakiego wystawiał.

– Gwizdnij – poradził Gustlik.

– Poczekaj – wstrzymał go Wasyl. – Przygotujcie broń.

Dowódca i mechanik mieli pistolety, a Janek i Gustlik automaty.

Przesunęli je na piersi, odbezpieczyli. Jeleń z niezadowoleniem burknął:

– Umrzyków bydemy strzyloć?

– Zobaczymy. Ostrożność nie zawadzi – odpowiedział mu spokojnie Semen i rozkazał: – Wy dwaj, po lewej stronie alei, a my z Jankiem po prawej. Kryć się za mogiłami, zachować odstępy. Dam znak, to poszczujesz psa.

Zdziwieni rozkazem ruszyli jednak ostrożnie, przygięci ku ziemi, szybko przebiegali od drzewa do drzewa, od grobu do grobu.

Szarik tkwił nieruchomo na sztywnych nogach, wpatrzony w duży, kamienny grobowiec, złożony z ciosanych płyt piaskowca, podobny do kaplicy. U szczytu stał anioł z utrąconą ręką. Mury miały po obu stronach okienka, z przodu grubą kratę, robioną chyba u wiejskiego kowala. Za kratą widać było płytę z resztkami złoconego napisu.

Wasyl skinął ręką, ale Kos nie posłuchał. Zamiast poszczuć psa, szepnął mu „waruj!” i Szarik niechętnie opadł na ziemię za szeroką mogiłą. Janek przepełznął do swego dowódcy i szeptem powiedział:

– Krata odchylona i ziemia z buta leży na kamieniu. Tam jest człowiek.

Jakby na potwierdzenie tych słów we wnętrzu grobowca zamajaczył cień, skrzypnęły zardzewiałe zawiasy i wyszedł grabarz. Mrużąc oczy od światła zobaczył psa i żołnierzy, pokiwał głową.

– Panowie tutaj, a mieli oglądać pod murem. Widać piesek przyprowadził. Dobry pies. Panom jeszcze czego trzeba?

Szarik wyszczerzył kły i warknął.

– Jak niczego nie trzeba, to chodźmy, panowie, bo noc niedaleko i zamykać pora.

Pies warknął powtórnie, obejrzał się na Janka i dwukrotnie szczeknął w stronę grobowca.

– Kto tam jeszcze jest w środku? – spytał Kos.

– W środku? Nikogo nie ma – grabarz nie oglądając się szedł do środkowej alejki.

Naprzeciw niezdecydowanie ruszył w jego stronę Jeleń.

– Tam jeszcze ktoś jest – powtórzył Janek.

Zrobił krok naprzód w stronę kraty i w tej samej chwili z okienka grobowca huknął strzał. Kula gwizdnęła tuż obok, strąciła blaszany wieniec z krzyża na sąsiedniej mogile.

Odruchowo wszyscy czterej przypadli do ziemi. Wasyl wypalił pierwszy i krzyknął: „Ognia!” Załoskotały dwa automaty, lecz niespodzianie odpowiedział karabin maszynowy, przy dusił seriami do ziemi.

– Pozór! – krzyknął Jeleń.

Cisnął granat i silny wybuch targnął powietrzem, strącając z wierzchołka nadtłuczonego anioła. Nim dym opadł, unieśli głowy, by znowu rozpocząć ogień, ale przez kratę tamci ze środka wysuwali na bagnecie kawałek białej szmaty.

– Wylezejcie, raus! – krzyknął Jeleń.

Komenda została zrozumiana właściwie i jeden po drugim z grobowca wyszło siedmiu Niemców, rzucając broń na ziemię.

– Wszyscy? Alle? – spytał Gustlik.

Unosząc ręce ku górze, zgodnie kiwali głowami.

– Dobra jest – powiedział Wasyl. – Tyle że grabarz nam zwiał.

– Jeszcze nie zwiał – odrzekł Kos. – Goń, Szarik, goń!

Wilczur rzucił się w pościg, a tymczasem Niemcy wyszli na alejkę, czekali cierpliwie. Jeleń zebrał broń, chwyciwszy rzemienie w garść, zarzucił ją sobie na plecy jak ochapkę drewna. Wyszli przez bramę na pole i tam zobaczyli grabarza leżącego na ziemi. Szarik siedział nad nim z obnażonymi kłami i cicho warczał.

– Do nogi, Szarik! – rozkazał Kos. – A ty wstawaj!

– Nie ugryzie? – dopytywał się tamten lękliwie.

– Nie.

– Na pewno?

– To ty, pieroński kopidole, z Niemcami trzymosz? – Jeleń podszedł i wolną ręką uderzył na odlew.

Grabarz miękko zwalił się na ziemię.

– Co robisz? – krzyknął ostro Semen i oczy mu pociemniały. – Jeńca bez broni...

Janek przybladł. Niespodziane uderzenie, niespodziany okrzyk dowódcy wytrąciły go z równowagi.

– Po co ich wszystkich prowadzić? – zawołał wysokim, łamiącym się głosem. – To ci, co włosy zbierali i lalki. A ten, ten drań, dlaczego on z nimi? Dlaczego? Przecież Polak.

– Polocy som rozmaici. Ja jego bym pirszego zabił – burknął Gustlik.

– Kapral Jeleń, kapral Kos – ostro uciął porucznik, ale nie wydał żadnego rozkazu i tylko miękko, już po swojemu spytał: – Chcecie być do nich podobni?

Wzdłuż brzozowego lasku wyszli na drogę, skręcili w stronę folwarku.

Przodem, równym rzędem, jeden za drugim kroczyli Niemcy i grabarz, bez komendy trzymali ręce splecione na karkach. Szarik biegał wokół nich, to z lewej, to z prawej, jak owczarek pilnujący stada. Dla niego jednego sprawa była oczywista i prosta.

Wasyl, idąc z rewolwerem w ręku, patrzył w piasek pod nogi i myślał o tym, że nienawiść jest zaraźliwa jak dżuma czy ospa. Ten chłopiec powinien grać w siatkówkę, chodzić na wagary, podpowiadać na lekcjach, uczyć się i wieczorami odprowadzać dziewczyny do domów, trzymając ich dłonie w swoich, kradnąc pocałunki w cieniu drzew. Jest inaczej. Nie gra w siatkówkę, nie uczy się, chce strzelać i zabijać.

Janek również szedł ze spuszczoną głową. Patrzył na buty idących przed nim Niemców i widząc, jak miękko, ostrożnie stawiają nogi, myślał, że są inni niż wówczas w Gdańsku, gdy łomotali obcasami o bruk i krzyczeli pod melodię werbli: Die Strasse frei den braunen Batalionen. Dziś byli podobni do ludzi, ale przecież...

– Może to oni zabili mi matkę i ojca? – szepnął cicho, nie spoglądając w stronę Semena.

– Być może zabili i mego – odpowiedział Wasyl.

Kos zamilkł. Pierwszy raz usłyszał, że ojciec Wasyla nie żyje, choć tyle czasu byli już razem z sobą, tyle dni spędzili w jednym czołgu, tyle nocy obok siebie przespali. Ale to on doradzał i pocieszał w sprawach najbliższych sercu, a tak się jakoś złożyło, że oni pytali go tylko o wojenne przygody lub o kształty i nazwy chmur, o to, jaką wróżą pogodę. I nie pomyśleli nawet, skąd dostaje listy, a od kogo listów nie dostaje.

Zbliżali się do folwarku. Spostrzegli ich już ludzie i między domami podniósł się krzyk:

– Szwabów, szwabów prowadzą!

– Kos z lewej, Grigorij z prawej – rozkazał porucznik. – Uważajcie, żeby ich nie pobito.

Szli chwilę w milczeniu, a potem Semen jeszcze raz podał komendę:

– Szybszy krok. Zdaje się, że dziś wyruszamy. Wozy się na drodze w kolumnę wyciągają.

Wszyscy obrócili głowy i między kłębami kurzu dostrzegli płaskie sylwetki czołgów, które w rudym świetle zachodzącego słońca wydawały się pokryte rdzą.


10. Zachodnia granica

Kolumna szła nocą, bez świateł, na zwiększonych odstępach między wozami. Nieśli się przez mrok w niskim ryku, chrobocie stalowych łusek, jak długi, pięciokilometrowy smok z bajki wyczarowany albo raczej może jak jeźdźcy okuci w zbroje, którzy ziemię od smoka uwolnić jadą.

Mijali wioski ciemne, bez jednego światła w oknach, ale przecież nie śpiące, patrzące ku nim zza płotów cieniami ludzi, powiewające zerwanymi z głowy czapkami i chustkami. Ciskano im niewidocznym, choć wiadomym i bliskim, kwiaty pozbawione przez noc barw, ale tym piękniejsze, bo kolorów ich mogli domyślić się z zapachu.

Do północy wóz miał prowadzić Saakaszwili i Wasyl kazał Jankowi spać.

Kos przyjął rozkaz bez uśmiechu. Dawniej, na początku, nie pojmował, że można śnić w dudniącym silnikiem czołgu, że można zasypiać na rozkaz i budzić się na komendę. Ale przecież nauczył się tego, a najważniejsze zrozumiał, że nie należy się budzić przed pobudką, że nie można wstać wcześniej, by się potem nie spieszyć, że nie można wieczorem marzyć z otwartymi oczyma w ciemności, bo czas jest liczony i siły są liczone. Czas i siły należą nie do ciebie, lecz do załogi, do czołgu, do pancernej brygady.

Teraz więc spał, ale budził się i znów zapadał w drzemkę. Wpół na jawie, wpół we śnie widziała mu się Polska jako marzenie i Polska jako prawda, jako rzeczywistość. Pierwsza zdawała się piękniejsza, nie było w niej takich ludzi jak grabarz i jak ci, co w Lublinie twarze odwracali, by na żołnierzy nie patrzeć. Druga była bardziej chropawa, mniej przyjazna. Nie mógł dać rady i rozstrzygnąć, która z nich lepsza. Kiedy zasypiał, wydawała mu się bliższa ta z marzenia; kiedy się budził i czuł pod plecami kabłąk metalu, skórę siedzenia, a tuż przed sobą dotykał gładkiej kolby erkaemu, kiedy przez otwarty właz nadciągały smugami zapachy z pól – lepsza wydawała mu się ta druga, trudniejsza, lecz prawdziwa.

Snuła się we śnie radość, że idą na front, gdzie okopy wyraźnie dzielą przyjaciół od wrogów, dobro od zła. Razem z tą radością splątany był lęk, jeszcze nie o siebie, o własne kruche ciało, ale o to, czy potrafi być równy załodze, czy nie nawali jak podczas ćwiczeń, na których generał powiedział:

„przegraliście bitwę” i Wasyl pokazywał zegarek.

Przystanęli na krótko w szczerym polu, pośród łąk. Z ziemi, jak pozbawione gałęzi, okorowane pnie, sterczały ku górze lufy baterii przeciwlotniczej. Saakaszwili obiegł czołg dokoła, macał dłońmi bandaże na rolkach, czy się nie poodparzały, a potem wrócił i zaraz ruszyli znowu.

Janek siadł za sterowniczymi dźwigniami, a Grześ, zająwszy jego miejsce, skręcił się w kłębek. Położył waciak pod głowę i spał smacznie.

Przez otwarty właz, jak przez drzwi domu w górach Kaukazu, wchodziły gwiazdy do wnętrza czołgu i do jego snu.

Motor pracował równo, szosa była pusta i gładka. Trzeba tylko pilnować czerwonego światełka na czołgu jadącym przed nimi. Kos siedział prawie bezczynnie. Od czasu do czasu poprawiał kierunek ściągnięciem drążka; zakręty zdarzały się rzadko.

Przypomniał sobie dawny bardzo wieczór. Wracał z matką i ojcem ze spaceru motorówką po Zatoce Puckiej. Tak jak dziś słychać było spokojną pracę silnika i jak dziś lekki wiatr owiewał jego rozgrzane czoło. Siedzieli na dziobie, patrząc na coraz bliższe światła Gdańska. Nagle z jakiegoś wojennego okrętu wystrzeliła rakieta i Janek się przestraszył, drgnął. Matka przytuliła go mocniej: „Nic się nie bój. Póki jesteś z nami, nic ci się nie stanie”. Ojciec powiedział: „Nie rozpieszczaj go. Zawsze z nami nie będzie.

Musi się nie bać świata, również wówczas, gdy jest sam”.

Nagłą falą przypłynęła tęsknota. Wiedział, że matka nie żyje, a ojciec zaginął na wojnie. Do tej pory nie odnalazł najmniejszego śladu, nie ustalił nawet w przybliżeniu, co się z nim stało. Sam jest, zagubiony na dnie nocy.

Prowadzi czołg w stronę frontu, na spotkanie bitew. Jeśli zginie, to nikt, absolutnie nikt...

– Co u ciebie, Janek? – rozległ się w słuchawkach głos Semena.

– W porządku. Temperatura wody i oliwy normalna...

– Nie o to pytam. Co poza tym?

– Dziękuję. Wszystko dobrze.

Gdy pociemniało przed świtem, znowu zmienili się miejscami. Teraz Janek również zapadł w sen głęboki, ciężki, a usypiając czuł tylko stwardniałe od pracy mięśnie ramion i nóg.

O szarówce wjechali do lasu i nim niebo z granatowego stało się niebieskie, nim drzewa odzyskały skradzione nocą liście, przypadli pod koronami sosen, znieruchomieli i ucichli. Coraz dalsze silniki gasły, obstępowała ich cisza, a z bliska, od zachodu, przyszedł nerwowy łoskot dział i moździerzy. W pauzach chwytali suchy trzask serii. Od czasu do czasu szedł górą falujący pomruk silników i zwalał się nagle w dół rykiem wybuchających bomb. Nawet tych bomb Kos nie słyszał i spał z twarzą wtuloną w sierść Szarika, który, bojąc się go zbudzić, jedną łapę trzymał sztywno ku górze.

– Janek... Janek, obudźże się! Spisz jak stary żołnierz. Obudź się i wyłaź. Generał przyszedł.

Tym razem zbiórka odbyła się inaczej niż zwykle – nikt nie formował szeregów, siadali grupkami w cieniu, opierając się plecami o pnie drzew.

Generał stał przy grubej, prostej sośnie; palił fajkę i spokojnie czekał, aż się zbiorą.

Patrząc na czołgi ukryte w lesie, na swych pancerniaków, ważył w myśli groźną siłę, jaką stanowi osiemdziesiąt parę wozów bojowych i przeszło dwa tysiące zbrojnych, którymi dowodził.

Prawie czterdzieści lat temu ojca jego aresztowała carska żandarmeria na barykadach Łodzi. Zesłany wraz z rodziną znalazł się daleko, na Syberii.

Rodzice nie doczekali, ale teraz syn wraca do ojczyzny i to z nie byle jakim posagiem.

Z przyczółka na zachodnim brzegu Wisły jest do Warszawy sześćdziesiąt kilometrów, a jeszcze sto kilometrów dalej – Łódź. Naturalnie uderzenie nastąpi nie od razu, trzeba zebrać siły. Teraz gra toczy się o utrzymanie tego skrawka ziemi, ważnego jako odskocznia. Ale potem, gdy front ruszy, pragnąłby być ze swą brygadą na ostrzu pancernej strzały, załomotać gąsienicami o bruk, po którym ojciec szedł do przędzalni, z którego rwał kamienie w dniach rewolucji.

Generał zobaczył, że nadciągnęła ostatnia załoga, wydmuchnął kłąb dymu, wystukał popiół o obcas i zrobił pół kroku naprzód. Skośny promień słońca, jasny jak w południe, ale jeszcze nie upalny, prosto z rosy wyjęty, padł mu na ramiona i włosy.

Janek dopiero teraz spostrzegł, że dowódca jest w nowiutkim, świeżo odprasowanym, być może nawet po raz pierwszy założonym mundurze.

Srebrne wężyki na rękawach i naramiennikach świeciły nie przydymione kurzem. Jak na święto – pomyślał.

– Święto dziś, chłopcy – powiedział generał. – Idziemy za Wisłę...

Usłyszeli nagły, narastający gwizd, potem bulgot dartego powietrza nad głowami. Za lasem, w stronie drogi, którą przyjechali, błysnął ogień, huknęły wybuchy. Wronę lecącą ponad drzewami poderwało ku górze, zawirowało nią jak czarnym krzyżem, a potem spadła bezwładnie ku ziemi, zabita hukiem.

Generał nie obejrzał się, ciągnął dalej:

– Za Wisłą gwardia zdobyła przyczółek. Hitler rzucił na nią jedną dywizję, drugą. Odparli je, osadzili na miejscu. Rzucił trzecią, pancerną, nazwaną imieniem Hermanna Göringa. Tam teraz, chłopcy, ciężko, bardzo ciężko.

Urwał na chwilę, nie chcąc przecież powiedzieć, że owa dywizja ma ogromną przewagę: trzy razy tyle czołgów i siedem razy więcej ludzi niż nasza brygada.

– Niemiec bez przerwy bombarduje przeprawy, tłucze z artylerii, rzuca coraz to nowe siły do ataku i spycha gwardię ku rzece. Dowództwo wzięłoby pewno jakąś radziecką jednostkę pancerną do pomocy, ale nie ma żadnej pod ręką. Dowódca Frontu nas posyła na przyczółek. Słusznie, tak być powinno, bo tamtędy droga do Warszawy prowadzi... Wiem, że dla wielu będzie to pierwszy bój. Ale ja wam wierzę. Wiem, że dorównacie gwardii, że nie przyniesiecie wstydu. Szykujcie wozy, wkrótce idziemy na przeprawę.

Od chwili już nadciągał górą niespokojny, niski ryk silników, potem załomotała artyleria przeciwlotnicza i nad głowami czołgistów pojawiły się bombowce rozluźniające gwałtownie szyk. Z przeciwnej strony, od słońca ześlizgiwały się ku nim ostrodziobe jastrzębie myśliwców. Dobiegł na ziemię trzask podobny do darcia płótna, jeden z samolotów zadymił i wszystkie naraz, nie czekając wyjścia nad cel, sypnęły w dół bomby.

Metalowe krople zamigotały w słońcu, rosły coraz gwałtowniej. Padli na ziemię, wtulili twarze w mech i zaraz poczuli, jak drgnęło, zakołysało się wszystko. Bomby sięgły ziemi nieco dalej, za lasem. Gorący podmuch przyniósł ich huk i smród trotylu, a tuż potem w skośnych promieniach słońca zawirował kurz i grudy ziemi.

– Wkrótce na przeprawę – powtórzył generał stojąc w tym samym miejscu. – Idziemy na tamtą stronę. Zapamiętajcie, że drogi z powrotem nie ma. Gdzie my, tam granica ojczyzny. To wszystko.

Strzepnął z rękawa kurz, ruszył przed siebie, ale przystanął jeszcze i zawołał porucznika Semena.

– Wozy dowództwa przeprawiają się po pierwszej kompanii.

Pójdziecie pod wioskę Ostrów, gdzie stanie sztab brygady, jako odwód. Ale nie będę was trzymał na rozjazdy, nie stać nas na to. Jeśli zajdzie potrzeba, ruszycie na pomoc.

– Tak jest, towarzyszu generale.

– Dobra... A jak tam Janek? – zapytał. – O tym zestrzelonym samolocie i o jeńcach wiem. O łobuzerce na moście nie chcę wiedzieć.

Uważaj na chłopaka, bo młodziutki a gorący, byłoby go szkoda. I jeszcze jedno: chodź ze mną do samochodu, dam ci hełmofon dla niego. Sam go nosiłem, ale mam drugi. A w tym dobre słuchawki, chciałbym z wami utrzymać łączność lepszą niż na ćwiczeniach.

Parę minut później Janek przymierzył generalski prezent. Pasował, jak ulał, ale nie mógł się nim cieszyć, bo cała załoga szykowała czołg. Podczas wielokrotnych przemarszów i postojów w wozie nazbierało się sporo rozmaitych rzeczy, jakichś kubeczków, szmatek, pudełek. Teraz to wszystko usuwali, żeby się nie telepało, nie przeszkadzało w walce, żeby luźniej i swobodniej, żeby mniej żeru było dla ognia. Tylko Szarkowi po dyskusji zostawili w kącie waciak.

Sprawdzili jeszcze raz broń, amunicję, silnik. Nawet stara paliwowa pompa, którą niby na tymczasem postawili przed ćwiczeniami, sprawowała się dobrze. Wasyl pilnował porządku i kolejności, więc skończyli szybciej niż inni.

Po obiedzie nie mieli już roboty. Wleźli pod czołg, ułożyli się w trawie.

Na dworze był suchy, sierpniowy upał, który koło południa wkradł się między drzewa, ale tutaj było nieco chłodniej; od gąsienicy do gąsienicy przewiewał lekki wiaterek.

Leżąc na wznak Janek patrzył na płaski spód czołgu, do którego przylepiły się grudki ziemi. Wokół okrągłego włazu awaryjnego wędrował zdziwiony żuk.

– Pod koniec 1942 roku, a dokładnie 17 grudnia, 24 korpus pancerny, w którym służyłem, przeprawił się przez Don pod Wierchnim Mamonem i wszedł w wyłom w szykach przeciwnika – zaczął Wasyl odgryzając słodki, żółtawy koniec źdźbła zerwanej trawki.

– Zaczekaj – przerwali mu wszyscy trzej i obracając się na brzuchy podpełzli bliżej, by widzieć jego twarz i słyszeć każde słowo. – Teraz mów.

– Poszliśmy ostro naprzód gromiąc wszystko, co przegradzało nam drogę. W ciągu pięciu dni czołgi pokonały dwieście czterdzieści kilometrów.

23 grudnia silne grupy hitlerowców usiłowały nas wstrzymać, ale zepchnęliśmy je i zdobyli wieczorem miejscowość Skosyrska. Wykruszyło się wiele maszyn, straciliśmy wiele ludzi; brygada zmotoryzowanej piechoty została w tyle, brakowało paliwa i amunicji...

– Mieliście prawo odpocząć, zebrać siły. Maszyna nie człowiek, bez paliwa nie ruszy – wtrącił Saakaszwili.

– Myśmy też tak myśleli – uśmiechnął się Semen – ale dowódca, generał major Badanow, zdecydował inaczej. O drugiej w nocy ruszyliśmy znowu naprzód, przeszliśmy cale trzydzieści kilometrów i o wpół do ósmej rano, na sygnał salwy dywizjonu gwardyjskich moździerzy, zaatakowaliśmy niespodzianie miejscowość Tacinska. Zdobyliśmy na stacji transport cystern z paliwem i pięćdziesiąt samolotów, ogromne składy żywności, a na lotnisku trzysta pięćdziesiąt samolotów: bombowców, myśliwców i transportowych, które nie zdążyły wystartować. W tym dniu Niemcy wyszli na nasze tyły.

– Nale! – westchnął Jeleń. – Trzeba było wszystko rozłomać, spolić i uciekać.

– Trzeba było utrzymać to, co zdobyte – pokręcił głową Semen. – Tacinska leży na linii kolejowej prowadzącej z zachodu na Stalingrad.

Wkopaliśmy się w ziemię i bronili. Hitlerowcy rzucili przeciw nam te jednostki, które miały z zachodu iść na pomoc Paulusowi, atakowali raz po raz. Na trzeci dzień przerwały się do nas trzy cysterny samochodowe z paliwem i sześć ciężarówek z amunicją pod osłoną pięciu czołgów T-34, nadeszła brygada zmotoryzowanej piechoty. Walki były coraz gorętsze, ale gdy z ziemi wystaje tylko wieża czołgu, to ugryźć go niełatwo. Trwaliśmy tam cztery dni i dopiero piątego nocą, na wezwanie sztabu armii, wyszliśmy nagłym uderzeniem z okrążenia już jako pancerny korpus gwardii. Dostaliśmy tę nazwę właśnie za zdobycie Tacinskiej...

– Nazwę i zegarek – przypomniał sobie Saakaszwili. – Na twoim zegarku jest napis...

– Taki korpus to siła – powiedział w zamyśleniu Janek.

– Siła – zgodził się Wasyl – ale nie dlatego, że liczny. W Tacinskiej mieliśmy już tylko czterdzieści cztery czołgi średnie i dziewiętnaście lekkich T–70, czyli połowę dzisiejszego stanu naszej brygady... Opowiadam wam o tym, bo może jeszcze dziś oddamy pierwsze strzały do wroga.

Porucznik uniósł głowę z trawy i swymi różnobarwnymi oczyma spojrzał po twarzach załogi.

– Chłopcy, pamiętajcie o dwu rzeczach, najważniejszych dla czołgisty – mówił powoli, starannie wymawiając każde słowo. – W natarciu decyduje szybkość. Jak ruszyłeś z miejsca, wal na całego, nie oglądaj się na boki, nie marudź. Szukaj tam wroga, gdzie się ciebie nie spodziewa... A w obronie – wkopuj się w ziemię po uszy, podpuszczaj blisko i bij na pewniaka...

Patrzyli nań z uwagą, a Jeleń lekko poruszał wargami, jakby powtarzając dla siebie te rady.

– Zresztą wszystko wypróbujemy w robocie – roześmiał się dźwięcznie Wasyl. – A teraz korzystajmy z okazji, spróbujmy się zdrzemnąć.

Nie wiadomo, ile dni upłynie, nim będziemy mogli zasnąć po raz drugi.

Zamknął oczy, począł równo oddychać. Od strony przepraw dobiegały wybuchy pocisków, za Wisłą pohukiwała nerwowo artyleria. Janek Kos próbował myśleć to o jednym, to o drugim, ale w rytmie posapywania i oddechów przyjaciół splotło mu się to wszystko w jeden warkocz i zasnął.

Zbudzili się o zmierzchu, obmyli twarze wodą z wiadra, wdziali kombinezony, ściągnęli je pasami. Gońcy, przebiegający od wozu do wozu, prócz rozkazów przynosili wieści:

– Most rozbity... Pierwsza kompania przeprawia się promem. Jest dwóch rannych telefonistów... Podobno gdzieś ukryty niemiecki obserwator przez radio kieruje ogniem... Czołgi dowództwa na przeprawę!

Resztki dziennego światła trzymały się jeszcze rudej kory sosen, ale dołem mroczniało coraz bardziej, migotały zielono i czerwono sygnalizacyjne latarki. Jechali najpierw skrajem lasu, potem przez mostek, droga weszła między łoziny, w sypki piach. Spełzli ze skarpy w dół, mijając szkielet spalonego samochodu i rozbite, powalone na bok działo z urwanymi kołami.

Pociągnęło rzeczną wilgocią i Wasyl podał komendę:

– Z wozu!

Poszli przodem do pomostu z nie okorowanych pni, a za nimi saper z latarką w ręku cofał się tyłem, pokazywał drogę mechanikowi. Saakaszwili prowadził pewnie, ostrożnie wspiął się na belki i mieląc gąsienicami wszedł na prom. Czołg chorążego Zenka już stał na przedzie po lewej, a ich wóz ustawiono po prawej z tyłu – jak dwa czarne znaki na karcianej dwójce pik.

Ledwo umilkł silnik, zaterkotała motorówka, wyprężyła stalową linę, która drgając ciapnęła jeszcze parę razy o rzekę i między pomostem a burtą począł rozszerzać się pas wody.

Prom był zrobiony z dwu barek spiętych ze sobą. Prócz czołgów władował się nań pluton fizylierów i drużyna rusznic przeciwpancernych, wskoczyło paru radzieckich żołnierzy dźwigających skrzynki z amunicją.

Milczeli wszyscy, jak gdyby rozmowa mogła ich zdradzić przed wrogiem, jak gdyby cisza mogła uratować.

Wschodni brzeg rozmazywał się już w ciemności, zachodniego można się było tylko domyślać po czarnych szczytach topoli, wrysowanych na rude od pożarów niebo. Przegwizdały górą dwa pociski, werżnęły się w wodę, ale znacznie wyżej od nich, ku południowi. Zobaczyli pionowe fontanny rozświetlone na chwilę wybuchem.

Nad Wisłę od zachodu zaczął się nasuwać warkot bombowych silników.

Po narastającym i gasnącym dudnieniu poznali, że nie nasze.

– Żeby wom tak w piersiach grało, ancychrysty przegrzeszone – zaklął Jeleń.

Z obu brzegów otworzyła ogień artyleria. Jak oszalałe kury po zniesieniu jajka, zagdakały szybkostrzelne 37-milimetrowe działka. Wysyłały ku górze zielone i czerwone paciorki serii, które szły najpierw stromo po liniach prostych, a potem zmęczone lotem, zaginały tor i gasły w krótkich błyskach.

Basem, jak ciężkie cepy po klepisku, biły przeciwlotnicze działa kalibru 85.

Nie można było śledzić drogi ich pocisków i tylko wokół widocznych już teraz samolotów wyskakiwały nagle kolczaste kłębki ognia, obłoczki czarnego dymu.

Prom płynący po Wiśle zamknięty był w tych krechach świetlnych i w huku, jak na dnie klatki. U szczytu jej narodził się gwizd, opadł w dół i wcześniej niż wybuch trysnęła za promem woda, runęła całym ciężarem na pomost, rozleciała się bryzgami. Janek zagarnął powietrze rękami jak pływak, którego znienacka bije po głowie fala, zachwiał mu się pokład pod nogami, z całej siły chwycił gąsienicę, żeby nie spaść. Z drugiej strony czołgu podbiegli ku niemu Wasyl, Gustlik i chorąży Zenek.

– Jesteś?

– Jestem.

– Jak mokra kura – śmiał się chorąży. – Z takimi smykami tylko kłopot. Opowiem Lidce, będzie miała zabawę. On razem z nią do armii przyszedł, w jednej grupie...

– Ale cię, Janek, chlapnęło – przerwał Zenkowi Semen. – Do nas nie sięgło. Zrzucaj wszystko ze siebie... Wszystko, wszystko. Jeleń, wyżymaj, ale ostrożnie, żeby nie porwać na drobne kawałki. Kładź na płytę silnikową, to wyschnie. Grześ!


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю