355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 40)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 40 (всего у книги 58 страниц)

Mając obie ręce zajęte, uśmiechnął się usprawiedliwiająco w stronę wysokich szarż, szurnął nogami, kłaniając się radiotelegrafistce, i pokłusował na schody.

Zadanie bojowe zostało postawione, część oficjalna wizyty generała skończona, więc Lidka, leciutko poprawiwszy włosy, podeszła do Kosa stojącego wciąż jeszcze u okna z listem w ręku, którego nie zdążył przeczytać.

– Serwus, Janek – wyciągnęła rękę. – Niepokoiłam się bardzo.

Radiogramy takie przychodziły...

– Cześć. Jak widzisz, wszyscy cali – odrzekł z uśmiechem i zwracając się do generała spytał: – Skąd napis na pancerzu?

– Wichura malował, a ja nie broniłem. Widzę, że ty najmniej się cieszysz.

W jednej chwili prysnęło opanowanie, które utrzymywało młodego sierżanta na miejscu. Janek wsunął list do kieszeni, przepraszającym gestem dotknął ramienia dziewczyny i tak jak stał, prawie bez rozmachu, skoczył przez okno na pancerz wieży.

Szarik, pilnujący do tej chwili swego pana, wyjrzał, zaskomlał i oceniwszy, że ta droga jednak nie dla niego, pobiegł szczekając w kierunku schodów.

Podchorąży Łażewski, który od dłuższej chwili obserwował Lidkę i mundur pod pasem wygładzał, teraz jednak także wychylił się przez parapet, jakby miał sam ochotę skoczyć.

– Huraaa! – grzmiał na dole tryumfalny okrzyk załogi.

– Nie cieszy się pani razem z nimi? – zagadnął Daniel. – Tak ładnie pani z uśmiechem.

– Cieszę się – przełknęła łzę w gardle. – Nawet bardzo.

– Trzy czołgi gotów bym spalić za taki uśmiech.

– Niech obywatel podchorąży do jesiennych chłodów zaczeka, teraz za gorąco – parsknęła na niego niczym kotka.

– Huraaa! – wołał basem Gustlik, a Tomasz przeraźliwie świstał na palcach.

– Dzieci – powiedział z dezaprobatą porucznik Kozub.

– Smarkacze – przytwierdził dowódca.

– A jak nawalą?

– Nie, Hiszpan, nie nawalą.

Ze ściany obwieszonej zegarami odezwał się czysty, wysoki dźwięk kurantu.

– Nie nawalą – powtórzył generał. – Lepszych zagończyków pancernych ze świecą w Rzeczypospolitej szukać.

Z dołu, z podwórza zagrał czołgowy silnik i tętent pięciuset koni pokryj wszystkie inne dźwięki.

Początek ofensywy obwieszczają artylerzyści. Z luf armatnich, haubicznych i moździerzowych, z szyn rakietowych wyrzutni ciskają w pozycje przeciwnika dziesiątki, setki i tysiące ton nadzianego trotylem metalu; na głębokości prawie dwudziestu kilometrów od linii frontu rozdziobują okopy, rozbijają bunkry, niszczą stanowiska ogniowe. Lotnictwo wydłuża ten cios, rozszarpuje węzły drogowe i kolejowe, burzy mosty, rozprasza wykryte zgrupowania odwodów, poluje na sztaby.

Jakakolwiek by jednak była, silna, długa i straszna, ta ogniowa burza, to kiedy ruszy piechota, tu i ówdzie odżyją milczące dotąd betonowe forty, odezwą się nie wykryte baterie, z zasypanych schronów wypełzną fizylierzy.

Piechur musi te pozycje podpalić, zniszczyć i zdobyć, sięgając granatami i serią maszynowego pistoletu tam, gdzie nie trafił artyleryjski granat czy bomba. Wspomagany przez artylerię polową, moździerze, działa pancerne i czołgi bezpośredniego wsparcia, żołnierz kruszy punkty oporu, odpiera narastające w sile kontrataki i w setkach starć przepiłowuje linie obronne, które zachowały jeszcze prężność i zdolność oporu.

Dowódcy w napięciu śledzą ten etap walki, wiedząc, że zbliża się chwila, kiedy pod kolejnym ciosem, równym co do siły stu poprzednim, pęknie jakaś główna arteria, załamie się wytrzymałość psychiczna obrońców. Chwili tej nie wolno przegapić. Wówczas właśnie, nie wcześniej i nie później, należy z maksymalną energią i mocą zadać cios, który zamieni odwrót przeciwnika w ucieczkę, a nasze natarcie w pościg.

W takiej chwili dowódcy frontów wydają rozkazy armiom pancernym, a dowódcy armii ogólnowojskowych – swoim pancernym brygadom, zmechanizowanym dywizjom i pułkom uformowanym w grupy szybkie.

W chrzęście pancerzy i tętencie setek tysięcy mechanicznych koni, niczym chorągwie husarskie ruszają wojska ciężkozbrojne. Jak burza lamią resztki obrony i gnają naprzód co silnik wyskoczy, opanowują drogi i mosty, błyskawicznym szarżami zdobywają komunikacyjne węzły, forsują przeszkody wodne, przełamują linie obronne, nim wróg zdąży je swymi wojskami obsadzić.

Pancerny pościg jest dla dowódców niczym żniwa dla chłopa, w ciągu godzin i dni przynosi plon hodowany przez miesiące żmudnych przygotowań.

Nic też dziwnego, że generałowie wiodą pułki okryte stalą na pierwszą linię i osobiście wprowadzają do walki, jak niegdyś hetman swój husarski odwód.

Parę kilometrów na zachód od Ritzen, gdzie asfaltowa szosa wyplątawszy się z lasu wbiega na pagórek, w głębokim wykopie rowu, tuż pod horyzontem, ukrył się opancerzony transporter. Nad nim spod maskowania błyszczał maszt radiostacji, a obok stał generał z lornetką przy oczach.

W miarę jak szosą podciągały nowe bataliony – czołgi, działa pancerne, piechota na transporterach i samochodach – rozwijał je w lewo lub w prawo i przez pagórek kierował do walki, w stronę skrzyżowania dróg, nad którym snuły się dymy pożarów i tryskały ciemne wybuchy.

Dywizjon artylerii polowej wjechał po zboczu wzgórza, odprzodkował na przeciwstoku. Holujące półciężarówki zawróciły w ukrycie. Prawoskrzydłowy działon rozpoczął przystrzeliwanie i w chwilę potem grzmiało salwami dwanaście luf.

Dłuższy już czas generał nie korzystał z radia. Nie miał zwyczaju poganiać swoich podwładnych i przeszkadzać im w gorączce walki. Słuchał tylko strzępów komend chrypiących w głośniku ulokowanej na transporterze radiostacji i patrzył. Pierwsze dwa dymy nad polem były czarne – to przeciwnik rozbił z ukrycia nasze atakujące maszyny. Teraz jednak wyrosły trzy, nie, już cztery jasne kity nad gorejącymi wozami napędzanymi benzyną.

Jeszcze chwila i grzęda wybuchów skoczyła na skrzyżowanie, szybciej popełzły naprzód nasze czołgi i transportery. A więc przełamali i poszli naprzód...

Generał odwrócił się, popatrzył na szosę za sobą, a potem odrywając lornetkę od oczu rzucił pytanie w stronę transportera.

– Masz łączność z Hiszpanem?

– Tak jest – odpowiedziała Lidka i ponad krawędzią pancerza podała słuchawkę z mikrofonem.

– Hiszpan, widzę cię. Skręcaj na zachód, dwa kilometry masz czyste, a dalej radź sobie sam.

– Ja, Daleki, zrozumiałem. Odbiór – zameldował głos porucznika Kozuba.

Chwilę generał i dziewczyna patrzyli, jak kolumna samodzielnego patrolu rozpoznawczego, nie dojeżdżając do wzniesienia, skręca w prawo: przodem szły motocykle najeżone lufami erkaemów, dalej dwa ciężkie jotesy z długimi lufami potężnych dział kalibru 122 milimetry, za nimi „Rudy” i znowu motocykliści. Ostatni jednak nie wykonał zwrotu, lecz pełnym gazem gnał naprzód w stronę stanowiska dowodzenia.

– Lidka... Stary puścił słuchawkę? – spytał niepewny szept w głośniku.

Generał oddał mikrofon radiotelegrafistce.

– Zdaje się, że fonogram nie dla mnie.

– Lidka, ale mamy fajny czołg. Słyszysz nas? – konspiracyjnym szeptem pogadywał Kos.

– Milczeć – odezwał się głos Kozuba.

Zerkając, czy dowódca nie patrzy, Lidka pokazała głośnikowi język i zdecydowała, że ten porucznik to gbur. Co by mu szkodziło, żeby jeszcze słowo lub dwa. Kto wie, kiedy znowu odezwie się załoga „Rudego”.

Motocykl zahamował w pisku opon, żołnierz zeskoczył z siodełka i przerzuciwszy okulary ponad daszek, podał kopertę.

– Od sierżanta Kosa – zameldował.

– Dobra. Doganiajcie – przyzwolił generał.

Kierowca pomrukując gazem zatoczył w tym czasie ciasny półkrąg i łącznik skoczył na swe miejsce, nim koła zdążyły znieruchomieć.

– Schowaj to do mojej torby polowej: – Dowódca podał dziewczynie papier. – Nie do meldunków. Do tej przedziałki, gdzie sprawy osobiste.

Wzięła do ręki otwartą już kopertę, nie odrywając oczu od żółtawych kłębów kurzu, które zakryły odjeżdżający patrol. Gonił za nimi motocykl osadzony niczym ciemny grot na siwych brzechwach pyłu.

Tuż obok wciąż jeszcze biły salwami polówki, unosząc smukłe lufy na wydłużanych celownikach. Od ostrego dźwięku bolało w uszach i skroniach.

W lewo od dział nowa kompania czołgów rozwijała się z kolumny w bojową linię wozów i zwiększając szybkość szła w kierunku Berlina.

Sześć kilometrów na północny zachód od owego garbu, z którego generał wyprowadzał do walki armijną grupę szybką, drogi gruntowe, pełznące między polami i kępami gęstych krzaków, skręcały wszystkie ku szosie, by razem z nią przejść między torfowiskami a pagórkiem. Pilnował tej ciaśniny murowany budynek na wzgórzu, którego okna z pomocą worków z piaskiem przekształcono w strzelnice.

W szosę wgryzały się z obu boków krótkie zapory: bite w odstępie półtora metra podwójne palisady belek, wypełnione wewnątrz kamieniami i piaskiem. By tędy przejechać, trzeba było na niskim biegu minąć pierwszą lewym poboczem, skręcić w prawo i znowu w lewo, aby nad rowem ominąć drugą. Dopiero po wypełnieniu całego zygzaka pojazd mógł dodać gazu.

Po zboczu biegła kopalniana kolejka z torfowiska, a na szynach czekały trzy rdzawe koliby wypełnione żelastwem i gruzem. Wystarczyło przeciąć linę, którą przywiązano ostatnią, by zjechały i zatarasowały przejście w barykadzie.

W cieniu wagoników siedział wartownik, siwawy i tęgi folkssturmista.

Zapewne podczas pierwszej wojny światowej przywykł do bliskich odgłosów frontu, gdyż mimo kanonady sen go morzył w to ciepłe popołudnie. Powoli opuszczał głowę coraz niżej, dziobał w piersi spiczastym nosem i mozolnie dźwigał ją w górę, by znowu za chwilę zadrzemać. Jednak gdy tylko bliżej rozległ się warkot motoru, zameldował, podnosząc słuchawkę do ucha:

– Das Motorrad.

Z bocznej drogi wyskoczył na szosę motocykl z przyczepą, gnał na dużym gazie, ostro przyhamował przed barykadą. Podczas gdy zgrzytnąwszy biegami sprawnie przemykał na drugą stronę, wartownik patrzył na pokrytych pyłem żołnierzy w stalowych hełmach i w narzuconych na ramiona pelerynach. Nie przeszło mu nawet przez myśl, że mógłby to być ktokolwiek inny niż swoi. Wyjrzał powtórnie przez barykadę i znowu pokręcił korbką:

– Motorrad... Nein, das zweite.

Pierwszy motocykl wjechał na szosę po drugiej stronie, drugi forsował barykadę, trzeci zbliżał się do niej. O tym trzecim nie zdążył już powiedzieć folkssturmista, gdyż przed budynek na wzgórze wyszedł podoficer, ziewnął i drapiąc się w piersi, osobiście popatrzył w dół. Przetarł oczy, jakby im nie chciał uwierzyć, a potem nagle chwycił za lufę pistoletu, który miał zawieszony przez plecy, przerzucił go na piersi i krzyknął:

– Alarm!

Nim zdążył wystrzelić, ścięły go kule. Sypnęło piaskiem z rozpruwanych worków, chroniących strzelnice. Z wnętrza odezwał się emge, potem drugi.

Seria wyszarpnęła z siodełka i zwaliła na ziemię jednego ze zwiadowców, ale budynek już był atakowany przez sześć motocykli. Podczas gdy bliższe prowadziły ogień, inne podjeżdżały skokami i przystając pod osłoną skarpy, rowu czy krzaków, zaczynały walić seriami.

Ten, który pierwszy sforsował barykadę, wjechał po stromym zboczu aż pod boczną ścianę wyjąc forsowanym silnikiem. Żołnierz z tylnego siodełka cisnął w okno granatem, poprawił raz jeszcze i z wnętrza buchnął dym.

Strzelanina ucichła, jak szablą ścięta.

Motocykle czołowego ubezpieczenia natychmiast poszły do przodu, a do przeszkody w niewielkich odstępach podjechały czołgi. „Rudy” pierwszy przewinął się między barykadami, jak tancerz wylazł na górkę i osłonięty z boku przez dymiący budynek, strzegł następnych wozów, węszył lufą na boki.

Odczekawszy, aż oba jotesy miną labirynt, zjechał w dół i popędził w ślad za nimi. Na końcu warkocza kurzu terkotał motocykl z ciałem poległego żołnierza owiniętym w pelerynę, przewieszonym na siodle i przyczepie.

Koło barykady został już tylko jeden pojazd i kapral podchorąży dopalający papierosa. Cisnął peta w kurz, przydeptał i przeciął linę bagnetem.

Wózki zjechały po szynach, wywaliły się z trzaskiem i zatarasowały drogę.

Łażewski skoczył na siodełko. Kierowca dodał ostro gazu i motor znikł w tumanach kurzu.

Gdy ucichł warkot, z dna rowu wstał wartownik, ostrożnie rozejrzał się na boki, potem, rwąc guziki, ściągnął kurtkę, wsunął karabin między belki palisady i w brudnej przepoconej koszuli pobiegł przez pagórek, dokąd oczy poniosą.

– Na czoło! – krzyknął Łażewski do ucha kierowcy.

Motor zwiększył tempo, wbił się w gęsty walec kurzu toczony przez gąsienice i wyprzedził „Rudego”. Chwilę czaił się za szerokim karkiem jo tesa, wziął go gnając dnem płytkiego rowu, a potem w miejscu, gdzie kolumna skręcała z szosy na trawiasty, mało jeżdżony trakt, obrośnięty ciemnymi kępami tarniny, wyskoczył przed drugiego.

– Pełzniesz jak karaluch w powidłach – podchorąży niecierpliwie trącił kolanem biodro siedzącego przed nim.

Żołnierz dodał gazu, wrzucił najwyższy bieg i obrócił rękojeść kierownicy do oporu. Silnik wył coraz ostrzej, brali wciąż większy pęd, który na byle garbie ciskał wszystkie trzy koła w powietrze. Daniel unosił się w siodełku jak jeździec przy skoku i nieustannie przepatrywał teren – pora było znaleźć ukrycie, w którym mogliby zapaść na parę minut potrzebnych dla rozpoznania trasy do lasu nad kanałem.

W prawo od drogi spostrzegł stare koleiny furmanek, suchą niebieskawość piołunu i odgadł raczej niż zobaczył stare żwirowe wyrobisko.

– Hamuj! – rozkazał i rękami wydał komendy gnającym za nim zwiadowcom.

Żwirowisko porośnięte było skąpą zielenią. Tylko w wilgotnych zagłębieniach ciemniały kępy olszyn i dywaniki soczystej, nieco wyższej trawy. Snuło się po tym ogromnym wykopie stadko krów pilnowane przez starego nie ogolonego pastucha, który stał nie dalej niż o pięćdziesiąt metrów i patrzył w stronę Łażewskiego nic na razie nie pojmując. Gdyby nie daleki pomruk samolotów pod obłokami, gdyby nie lekkie, idące od wschodu dudnienie ziemi bitej tysiącami granatów i chrzęst żwiru pod kopytami, cisza byłaby zupełna.

Nowy dźwięk skłonił pastucha tylko do podniesienia głowy. Warkot narósł błyskawicznie i przez krawędź wykopu, na stromą, dawno nie używaną i zarośniętą ostami drogę wyskoczył na pełnym gazie motocykl z karabinem maszynowym w przyczepie. Za nim drugi, trzeci i jeszcze dwa naraz.

Niemiec dopiero teraz zorientował się, że coś nie w porządku. Chwycił bat, chciał zgonić bydło i być może uciec, ale motocykle rozjechały się szerokim wachlarzem, we wściekłym ryku silników wspięły się ku krawędziom i zajęły pod nimi stanowiska, ubezpieczając wykop ze wszystkich stron.

W ślad za nimi pojawiły się czołgi, spełzły w dół, wepchnęły swe zielonkawe cielska każdy pod inną olszynową kępę. Wozy znieruchomiały, silniki zgasły i po minucie mogłoby się zdawać, że nie było tego gwałtownego najazdu, gdyby nie niskie smugi kurzu leniwie drzemiące w słońcu.

Chłop patrzył na najbliższy czołg z białą sylwetką orła na pancerzu, bezgłośnie poruszał wargami, usiłując odczytać napis, a potem siadł zrezygnowany z batem w ręku i gapił się na krowy, które, w pierwszej chwili spłoszone, wróciły znowu do swej najważniejszej pracy – do przeżuwania pokarmu.

Z wnętrza czołgu wysypała się jednocześnie cała załoga i bez słowa przystąpiła do ścinania grubych gałęzi olchy, do mocowania ich drutami na pancerzu.

Szarik, zmęczony długim bezruchem, pogalopował przed siebie, zawrócił, bez większej złości szczeknął na starego, ot tylko tak, by podkreślić, że obcego widzi, a potem zajął się zganianiem krów w ciaśniejsze stado.

Jeleń wyjął siekierę z rąk Czereśniaka i pokazał mu siedzącego pastucha.

Kiedy Tomasz podszedł, tamten uniósł ręce, żeby dać się Obszukać – widocznie i u swoich nieraz mu się to zdarzało.

W kieszeniach nie było niczego podejrzanego. Czereśniak szukał coraz wolniej, wyjął mu z ręki biczysko. To był zwykły chłopski bat: surowy rzemień na leszczynowym nie okorowanym trzonku. Tomasz siadł i przymrużywszy oczy tak, by niczego innego nie widzieć, popatrzył na krowy.

Trwało to chwilę tylko. Wymienili ze starym spojrzenia. Potem lekko westchnąwszy żołnierz wstał, wrócił do czołgu, przy którym trwała prowadzona półgłosem rozmowa między Wichurą i Jankiem.

– Miałem przyprowadzić i przekazać.

– Ale w tym wozie pięć miejsc. Zgodziłeś się podjechać.

– Tylko do stanowiska dowodzenia naszego generała.

– Tam przystanku nie było.

– Specjalnie mi to robisz, na złość. Przecież motor do transportera jeździł. A ja pod pancerzem nie lubię, mnie duszno...

– Wracaj, Franek, ja cię nie trzymam.

– Jak? Przez front...

– To posiedź tu trochę. Krowy popasiesz i naszych doczekasz.

– Cholera! – zaklął Wichura i szarpnął za maskującą gałąź. – Ja nie jestem pancerny.

– Popraw – rozkazał mu Kos.

– Dowódca, do mnie – wezwał go podchodzący z boku porucznik Kozub.

– Jestem.

Pod stromą skarpą motocykliści kopali grób dla poległego kolegi. Przykro zgrzytały łopatki o kamienie, gorzko pachniał roztarty ze żwirem piołun.

– Maskowanie?

– Skończone.

– To dobrze.

Po zboczu zbiegł podchorąży Łażewski, ciemny na twarzy od kurzu, w którym pot żłobił kręte dróżki.

– Droga do lasu wolna – zameldował. – Możemy ruszać.

– Pożywcie się. Zostaniemy do zmierzchu.

– Stracimy ze trzy godziny – obliczył Kos.

– Generał mówił, że każda minuta się liczy – wtrącił podchorąży. – Ja mogę we trzy, cztery motory...

Ręka porucznika ciężko położona na ramieniu przerwała zdanie.

– Od dawna w boju? – spytał Kozub Daniela.

– Od pierwszego sierpnia.

– A ty?

– Też tak mniej więcej. Od Studzianek. Już ponad dziewięć miesięcy.

– Ja od trzydziestego szóstego, dziewiąty rok – na króciutką chwilę, jak duża kropka między dwoma zdaniami, zapadło milczenie. – Te czołgi i motory można stracić w ciągu minuty, a chcę mieć je wszystkie w Kreuzburgu.

Porucznik odwrócił się i odszedł krokiem zmęczonego, wcześnie postarzałego człowieka. Obaj młodzi dowódcy stali chwilę speszeni – racje były po stronie Hiszpana, lecz przecież sprzeczne z ich chęciami. Najlepiej przestać o tym myśleć.

– Marudzi – mruknął Kos i widząc, że Gustlik z Tomaszem już rozłożyli pod drzewami czysty ręcznik, krają chleb i smarują go konserwą, zaprosił nowego: – Zjedz z nami.

– Chętnie – zgodził się podchorąży i spytał podchodząc do czołgu: – Powiadali w sztabie, że wy tę śluzę rozwaliliście?

– Prawda. A ty do nas przez Wisłę?

– We wrześniu. Z batalionu Parasol, z Czerniakowa.

Przysiedli razem z załogą. Czereśniak podał gościowi potężną pajdę, na palec grubo posmarowaną „drugim frontem”. Saakaszwili nalał kawy zbożowej z dwulitrowego czołgowego termosu.

– Macie łączność z generałem? – spytał Daniel po pierwszym łyku.

– Stary nie lubi gadania bez potrzeby – odrzekł Kos.

– Dawno go znasz?

– Jak myśmy z Gustlikiem przyszli nad Okę, to on już dowodził.

– A radiotelegrafistkę?

– Wcześniej. Jechaliśmy z Syberii jednym transportem.

– Ładna.

– Jak gdzie... Lubię tajgę, a zwłaszcza cedry.

– Ja o twojej dziewczynie, o Lidce.

– Dlaczego myślisz, że moja? – uśmiechnął się Janek.

Pochlebiły mu słowa Daniela. Choć niecelne, były w jakiś sposób przyjemne, podobne do pochwały w rozkazie.

– Przecież mam oczy – odpowiedział przełykając kęs chleba. – Widziałem, jak na ciebie patrzy. Zakochaną dziewczynę poznam na kilometr.

– A ty mniej patrz w jej stronę – doradził zadziornie Saakaszwili. – Tak czy owak Lidka na każdego z załogi może liczyć jak na brata.

Łażewski niespodzianie spoważniał i uważnie popatrzywszy na Gruzina, rzek krótko:

– Zgoda.

Rozmowa się urwała. Żeby ruszyć z miejsca, Gustlik zapytał:

– Czemu wołają cię Magneto?

– Pseudo. Że jak pokręcić, to iskra skacze.

Czereśniak wstał i z kawałkiem chleba poszedł w stronę pastucha, który od początku nie zmienił miejsca ani postawy.

– Ostro twoi jeżdżą – pochwalił Saakaszwili, pragnąc złagodzić wrażenie swoich zbyt ostrych słów. – Nadążyć trudno.

– Tych, co wolniej jeździli, dogoniły kule.

Przypatrywali się sobie uważnie – trzy godziny wspólnej akcji starczą za parę miesięcy znajomości.

Wrócił Czereśniak; podchorąży się skrzywił.

– Biłeś się o puszki jak tygrys, a teraz nie tylko mnie, ale i szkopowi dajesz. – Podniósł ku górze chleb z konserwą.

– Inna rzecz, jak siłą chcą wziąć, a inna, dać – odpowiedział Tomasz wskazując na Niemca. – Nad Wisłą szpadlem bym dobił, a tutaj dam chleba, niech ćpa.

– Nad Odrą to może on twojego nie chce. – Gustlik usiłował zbić z tropu ładowniczego.

– Przecie wziął – odpowiedział poważnie Czereśniak. – A my tu długo nie będziemy. Byle Hitlera do klatki wsadzić i od razu ku Wiśle ogłoble.

Pogwarzali coraz leniwiej i korzystając z osłony zwiadowców Łażewskiego, zadrzemali nawet na sto kilkanaście minut.

Obudził ich chłód. Sylwetki motocykli i czołgów, zatarte przez gałęzie maskowania, rysowały się jeszcze ostro, ale w zakamarkach żwirowego wykopu zapadł już zmierzch. Na tle skarpy, rdzawej od blasku zachodniego nieba, czerniał krzyż na świeżej żołnierskiej mogile. Koło pierwszego czołgu porucznik Kozub zebrał dowódców i mechaników na odprawę.

– Na każdym skrzyżowaniu orientujcie mapy. Lepiej tracić po pół minuty niż zabłądzić. W nocy zgubić się łatwo.

Ustalali różne warianty trasy, znaczyli punkty docelowe, kiedy od strony krów podszedł stary pastuch, zdjął kapelusz z postrzępionym rondem i oparty na trzonku bata powiedział nie podnosząc głowy, ale wyraźnie i głośno:

– Ich kann den Weg zeigen.

Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Nikt mu nie odpowiadał. Kozub nie kwapił się korzystać z tego pokazywania drogi. Niemiec odczuł niechęć i nieufność, zrobił jednak jeszcze krok naprzód i podniósłszy wyblakłe na słońcu oczy, tłumaczył, dobierając jak najprostsze słowa:

– Ein Sohn in Polen – nakreślił batem krzyż na piasku. – Der zweite auf Kreta, dritte und vierte in Stalingrad.

Trzonek bata obrysował prostokątem ten cmentarz złożony z czterech krzyży.

– Ich kann den Weg zeigen – powtórzył.

Kozub skinął głową. Kapral Łażewski wziął pastucha pod ramię, podprowadził do czołowego motoru i sadzając za sobą na siodełku, rzekł:

– Nach Kreuzburg.

Zagrał pierwszy zapalony silnik. Niemiec podniósł bat i pokazał przed siebie. Patrol ruszył pod górę. Wozy wyjeżdżając ze żwirowiska rysowały się chwilę na tle nieba zasnutego dymami wojny, a potem zapadły poniżej horyzontu i sunęły podobne ciemnym kępom skłębionych krzaków.

Godzina była przedwieczorna. Jechali przez zmierzch, czyli owo dziwne przemieszanie światła i mroku. Kształty przedmiotów się zacierają, są trudne do rozpoznania, choć jeszcze drogę widać dobrze i można iść pełną szybkością. Kozub korzystał z tego zapewne nie po raz pierwszy i nim pociemniało, doprowadził patrol pancerny między drzewa, na krawędź zielonej plamy zajmującej na mapie pół arkusza.

Las okazał się niespokojny. Stacjonowały w nim jakieś wojska, jakieś pojazdy pancerne zmieniały stanowiska i ciągniki wlokły po przesiekach działa. Te ruchy jednak, które w dzień natychmiast doprowadziłyby do starcia, maskowały w nocy ich własny marsz.

Nadleciały samoloty, rozsypały kilkanaście bomb niedaleko w przedzie, zwiększając przyjazne pancernym zamieszanie i rozgardiasz. Patrol przenikał coraz dalej na zachód. Gruntową drogą między pniami, oświetlonymi odblaskiem pożaru, szedł na czele zwiadowczy motocykl: na pełnym gazie rwał od osłony do osłony, niknął w cieniu na czas obserwacji, by potem znowu rzucić się do przodu. Gdy wjechał na pagórek, otworzył się przed nim widok na objęte ogniem zabudowania, obok których kręcili się żołnierze, usiłowali gasić pożar wodą noszoną w wiadrach.

Pastuch na tylnym siedzeniu pokazał Łażewskiemu, by zawrócił. Motor zakręcił w miejscu, cofnął się i wjechał w boczną przesiekę. Kaemista z kosza migając latarką dał znak następnemu, który ukrywszy motocykl w krzakach, wystawił posterunek regulujący.

Żołnierz wskazywał kierunek czołgom, które ryjąc głębokie ślady, obracały się, przesuwały odblask pożaru z czoła na lewy pancerz. Obok nich i za nimi przemykały bokiem cztery motory. Wreszcie jako ostatni, zabierając regulującego, wyjechał z krzaków ten, który przedtem szedł jako drugi.

Ten sam manewr powtarzał się na każdym zakręcie, przy każdej zmianie kierunku. Działali jak na pokazowych ćwiczeniach, wykonując surowy rozkaz porucznika Kozuba, który wszystkim oświadczył na żwirowisku, że za najmniejszą niedokładność odda winnego pod sąd wojenny.

Objeżdżanie bokiem pożaru trwało dość długo, lecz wreszcie motocykl Łażewskiego, rozpryskując wodę, sforsował błotnistą zapadlinę, wyjechał na lekkie wzniesienie i wówczas zobaczyli odblask ognia we własnych stop-sygnałach. Pastuch wskazał batem na lewo i znowu, posłuszne jego gestom, kolejno skręcały wozy rozpoznawczego patrolu na wąską krętą drogę, która biegła między kępami lasu, przez torfowiska, obok bauerskiej zagrody ślepiącej wygaszonymi oknami zza muru rozkruszonego bombą.

Przedzierając się wśród zarośli gęstego młodniaka czołowy motor podjechał do szosy, po której co chwila to w jedną, to w drugą stronę przelatywały ciężarówki, transportery, ciągniki z działami.

Łażewski zeskoczył z siodełka, pobiegł parę kroków w głąb lasu, by zatrzymać nadjeżdżający ciężki czołg. Wspiął się na pancerz i zameldował.

– Droga w poprzek. Znaczy, że kanał blisko.

– Blokujcie z obu stron i forsujemy.

– Żeby nie ten stary...

Podchorąży chciał dodać parę słów, ale Kozub zerknął na zegarek i uciął:

– Po tamtej stronie szosy natychmiast rozpoznacie przeprawę.

Zacisnąwszy zęby Łażewski zasalutował i bez słowa wrócił w sośninę nad szosą. Pomyślał, że choć porucznik ma dobrą szkołę wojny i żołnierz z niego doświadczony, to on, podchorąży Łażewski, wolałby drugi raz pod jego rozkazy nie trafiać. Cóż to za moda, żeby słowa nie dać powiedzieć. Może inni krócej wojowali, ale też co nieco wiedzą...

Czekał parę minut na dobry moment, pragnąc Kozubowi pokazać czystą robotę. Kiedy w stronę frontu przejechała sześciodziałowa bateria przeciwlotnicza, zrobiło się wreszcie luźno.

– Naprzód! – zawołał.

Z krzaków wyskoczyły na asfalt cztery motocykle i rozjechały się parami w przeciwne strony. Nim zniknęły z widoku, już na otwartą przestrzeń wypełzły wszystkie trzy nasze czołgi, kołysząc się przejechały karczowisko, sforsowały rów i wyszły na szosę.

Po prawej załomotała seria diegtiarowa, druga, trzecia. Błysnął daleki płomień zapalonego samochodu, ale już i reszta zwiadowczych motocykli przekraczała asfalt. Zjeżdżały jeszcze w las po przeciwnej stronie, kiedy Łażewski zamrugał sygnałową latarką, zwołując ubezpieczenie.

Obie pary nadleciały prawie równocześnie i znikły w cieniu między drzewami. Jako jedyny świadek skoku Polaków przez szosę został dopalający się wrak samochodu, wokół którego niczym ćmy wirowały czarne sylwetki niemieckich żołnierzy.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю