355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 31)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 31 (всего у книги 58 страниц)

W sekundę później „Rudy” dał ognia. Pocisk był dobry na kierunku, ale krótki – cisnął w górę fontannę przybrzeżnego błota i piachu.

Drugi granat z bunkra padł obok promu, odłamki poszarpały lewą burtę motorówki, zwiotczała nagle holująca lina, łódź zaczęła brać wodę.

Kos następne dwa pociski wpakował prosto w bunkier, skoczyły ku górze zdruzgotane belki.

Prom pozbawiony napędu począł się z wolna okręcać, armatnie odrzuty wcisnęły go z powrotem w dym. Usłyszeli za pancerzem okrzyki sierżanta Szawełły i zobaczyli, że piechota zrzuca na wodę gumowe pontony i prowizoryczne tratwy, pod przykryciem czołgowego ognia wiosłuje co sił ku zachodniemu brzegowi.

Zostawszy sami, dali jeszcze kilka serii z kaemu, położyli na brzeg sześć czy siedem odłamkowych. Widać było, jak piechurzy na swych okrętach osiadają na płyciźnie, jak biegną po kolana w wodzie, prowadząc ogień z automatów, a potem znowu wszystko zasnuł dym.

W gęstej chmurze prąd Odry unosił prom z czołgiem, obracając go z wolna. Trzask serii walczącego desantu stopniowo cichnął.

– Do Gdańska dowiezie – powiedział niespodziewanie Tomasz i roześmiał się z własnego dowcipu.

– Raczej do Szczecina – mruknął Kos i rozkazał: – Sprawdź Gustlik, co na promie.

Jeleń otworzył właz, ześliznął się po pancerzu i obiegł wóz dokoła, zaglądając w pontony.

– Nikogo – zameldował wychylonemu z wieży Kosowi. – Są dwa okute żelazem drągi – pokazał trzymane w ręku bosaki.

Zeskoczył Janek i Grigorij. Wyleźli przednim włazem Tomasz i Szarik.

– Wyniesie nas z dymu pod same lufy. Będą mieli jak skwarkę w zupie – stwierdził Saakaszwili.

– Rzeka skręca, prąd może rzucić pod brzeg – głośno rozważył Kos.

– Pod szwabski – wtrącił Gustlik.

– Byle dobić. Albo uda nam się zamaskować, albo... Darmo nas nie będą mieli. Szukajcie dna.

Tomasz i Gustlik z bosakami stanęli na pontonach, raz i drugi zanurzyli drągi w wodę.

– Jest – zawołał cicho Czereśniak, usiłując hamować bieg.

– Trzymam – odpowiedział mu Gustlik. – Grunt...

Na przemian wymacywali dno i zapierając się stopami w burty, kierowali prom na płyciznę.

– Brzeg z lewej podchodzi – szepnął Jeleń. – To nie nasz.

– Będzie nasz – rzekł Janek. – Nie mamy zresztą wyboru.

Podciągniemy – zwrócił się do Grigorija.

Położyli koło gąsienicy pistolety maszynowe, zrzucili buty i kurtki. Jeden po drugim, tuż u burty, zsunęli się do wody. Brodząc po piersi chwycili za przerwane linki holownicze. Szarik chwilę kręcił się po promie, potem skoczył do wody i popłynął w ślad za swym panem.

Nim minęła minuta, dowódca i mechanik wyszli na płyciznę i ciągnąc prom jak burłacy zbliżali się krok za krokiem ku majaczącym przez dym zaroślom.

– Wiklina jak las. – Janek ciężko dyszał. – Może przykryje.

Obejrzał się w stronę promu i zrozumiał, że jego nadzieje były daremne – z krzaczastego brzegu zatoczki, niewidzialni dla pochylonych nad bosakami Tomasza i Gustlika, skakali na pokład piechurzy w panterkach.

– Niemcy! – krzyknął ostrzegawczo.

Wraz z Grigorijem ruszyli przez wodę z powrotem do promu, na którym zostawili broń. Obok płynął Szarik. Na ich oczach rozgrywała się walka.

Słysząc krzyk Kosa, Gustlik odwrócił się i mocnym uderzeniem drąga podciął nogi dwóm pierwszym. Tomasz zepchnął trzeciego do wody. Jeleń sięgnął po automat przewieszony przez plecy, Czereśniak po karabin oparty o przedni pancerz, ale tuż obok mieli atakujących Niemców. Jeszcze pchnięcie, cios kolbą i padli zwaleni z nóg na pomost.

W stronę zanurzonych po piersi Kosa i Saakaszwilego zwróciły się lufy automatów.

– Komm, komm her! – wołał na nich Unterfeldwebel.

– Och, wie gross sind die polnische Fische – śmiał się inny z mokrych i bezbronnych.

Podczas gdy Niemcy pokrzykiwali, Janek mówił cicho do płynącego obok psa:

– Do domu, Szarik, Marusi szukaj... Paszoł..

Wehrmachtowcy podnieśli z pomostu Jelenia i Czereśniaka ze związanymi na plecach rękami. Wyciągnęli z wody Kosa i Saakaszwilego, skrępowali ich również.

Tymczasem Szarik dał nura między pontony pod promem, przepłynął na drugą stronę i równo pracując łapami sunął przez rzekę zasnutą dymem. Uszy położył po sobie, pysk niósł tuż nad drobnymi falami.

Minęła spora chwila, nim Niemcy zorientowali się, że psa nie ma.

– Wo ist der Hund, du Wasserheld, wo ist dein...

Trzasnął odciągany zamek pistoletu maszynowego, seria prysnęła po wodzie niedaleko Szarikowego łba.

– Warte mal – Unterfeldwebel powstrzymał gestem niefortunnego strzelca i podrzuciwszy do oka karabin Tomasza, począł uważnie mierzyć.

– Z mojego? – mruknął oburzony Czereśniak.

Szarpnął się do przodu, kopnął celującego pod kolano. Huknął wystrzał, kula poszła wysoko w niebo. Podoficer wstał i pokazując niknący we mgle łeb psi, rozkazał swoim:

– Feuer.

Trzasnęły gęste salwy, a Unterfeldwebel, zbliżywszy się do trzymanego za ramiona Tomasza, z rozmachem uderzył go pięścią w twarz.


39. Atak na śmierć

Na południe od Kostrzyna Odra staje się podobna Wiśle pod Grudziądzem. Płyną w niej nie tylko obie Nysy, Bystrzyca i Bóbr, chłodne od topniejących w Sudetach śniegów, nie tylko Mała Panew, biorąca początek na południe od Częstochowy, i Barycz ze Wzgórz Trzebnickich wypływająca, lecz Warta z Notecią, które zbierają wody z południowej części Pojezierza Pomorskiego, z Kujaw, z Ziemi Lubuskiej i szerokiej Niziny Wielkopolskiej, sięgają źródłami aż na Wyżynę Krakowsko-Częstochowską. Niechętna dopływom z zachodu, niesie Odra w stronę morza wody z połowy Polski zebrane, toczy je falą spokojną, lecz mocną zdolną ciężkie statki unosić.

Jaskółki nie od razu puszczają swe młode do lotu na drugi brzeg.

Kiedy Szarik dostał od Janka rozkaz powrotu, nie zdawał sobie sprawy, jak daleka droga go czeka – przeciwległy brzeg zasłonięty był dymem.

Rozumiał tylko, że stało się nieszczęście i łeb trzeba trzymać nisko nad wodą, a uszy po sobie położyć. Usłyszawszy świst i trzepot kul pierwszej serii, przyspieszył i począł zmieniać co chwila kierunek, by utrudnić celowanie. W wodzie nie można było tak ostro kluczyć, jak uczył go Kos na łąkach i w lesie, ale system był dobry – po pojedynczym wystrzale, który prześwistał wysoko górą, przyszły dwie gęste salwy i jedna legła w prawo, a druga – w lewo od głowy. Zaraz potem dal nura w gęstą smugę żółtawego dymu, który go przed strzelcami osłonił.

Szarik poczuł, że jest zmęczony, zwolnił i nabrał głęboko powietrza w płuca. Zakrztusił się, zapiekło w gardle. Wyskoczył ponad falę i wtenczas nadleciała garść kul wystrzelonych na ślepo, jedna ukąsiła go w łapę. Ugryzła tak mocno, że poczuł drętwienie mięśnia i ból sięgał barku. Stracił rytm, opadł, napił się wody i po raz pierwszy pomyślał ze smutkiem, że jeśli brzeg jeszcze daleko, to on, Szarik, nie dopłynie i sprawi przykrość Jankowi, Marusi, załodze...

Brzeg był daleko, lecz wilczur o tym nie wiedział, bo ponad wodą, lgnąc do fali, snuły się wciąż strzępy zasłony z przeprawowego odcinka. Być może lepiej, że nie wiedział. Łudząc się, że już za najbliższym pasmem dymu zobaczy piasek plaży i wkrótce potem zaczepi pazurami o dno, łatwiej opanowywał skurcze w mięśniach, ból w piersi i krtani, pokonywał strach, który chciał skomleć i wyć z rozpaczy.

Przyszła jednak chwila, w której mięśnie odmówiły posłuszeństwa i pękła napięta nić woli. Przymknął ślepia, wyprostował łapy i poszedł pod wodę.

Objął go chłód i ciemność. Trącił nosem o coś miękkiego, obrzydliwego, n ranną łapą zaczepił o drut kolczasty wleczony przez belkę wyrwaną z zasieku.

Oprzytomniał z bólu, odbił się i wypłynął na powierzchnię. Chwilę bezmyślnie trzepał łapami, obracany wkoło przez łagodny wir, a potem zrozumiał, że skoro się odbił od dna, to choć brzegu nie widać, musi tu hyc mielizna.

Rozejrzał się i o parę metrów pod prąd zobaczył niską, malutką wysepkę.

Zawrócił ku niej, płynąc z wysoko uniesioną głową, jakby był znowu w pełni sił. Kiedy jednak zgruntował i szedł, coraz bardziej wynurzając się z Odry, czuł, jak z każdym krokiem ciało jego wypełnia ciężar ołowiu. Odruchowo spróbował strząsnąć wodę z sierści, upadł i stracił przytomność.

Na wysepce ledwo mieściły się dwa wierzbowe krzaki i poczerniałe od wilgoci drewno, przyniesione wiosenną powodzią. Nawet ptaki nie uwiły gniazd. Obok prąd niósł powoli strzępy bitwy toczonej w górze rzeki: żołnierską polówkę, złamane wiosło, drewnianą łódź, pogruchotaną pociskami i wywróconą do góry stępką.

Minęło chyba pół godziny, nim zza drewna dźwignął się psi łeb i opadł.

Szarik leżał na boku w powoli schnącej kałuży, dyszał ciężko. Podciągnął skaleczoną łapę i popiskując począł zlizywać krew językiem. Był śmiertelnie zmęczony przeprawą, powieki opadły mu na oczy. Łeb ciężko wgniatał się w piasek.

Cały czas niedaleko dudniła i grzmiała bitwa, lecz teraz powiew wiatru przyniósł dźwięk bliżej i pies usłyszał wyraźnie huraaa! atakującej piechoty.

Uniósł głowę, zobaczył brzegi – daleko wrogi i blisko własny.

Wilczur zebrał wszystkie siły, obrócił się i wpełznął do wody. Stał chwilę na dnie zanurzony po barki, a potem odbił się, ruszył przed siebie i płynął coraz dalej od wyspy. Głowa jego niknęła za falami, wynurzała się i znowu zapadała w wodną dolinkę. Pomagał mu prąd, niósł w stronę polskiego brzegu, pomogła pod koniec szeroka piaszczysta płycizna.

Wydostawszy się na brzeg nawet nie próbował otrząsnąć futra z wody. Bał się, że straci czas jak na wyspie, a przecież Marusię trzeba odnaleźć możliwie najszybciej. Zostawiając za sobą mokry ślad, utykając na przednią łapę, powędrował od rzeki stromym jarem w stronę urwiska i lasu.

Wolno przekradał się krzakami, przypadał do ziemi, gdy obok szli ludzie obcy, ale dziś nikt nie zwracał na niego uwagi – wszyscy zajęci byli rozpoczętą przeprawą i walką toczoną na tamtym brzegu. Tyle że za każdym razem trudniej mu było wstać, mięśniami wstrząsały dreszcze, piekła rana, a głowa stawała się coraz cięższa.

Nie dostrzeżony dotarł do drogi, którą zaledwie wczoraj jechał ze swym panem do Marusi. Spojrzał w jedną, drugą stronę i wybrawszy właściwy kierunek, ruszył dalej. Potknął się o korzeń, ciężar łba zarzucił nim raz i drugi.

Upadł, chciał wpełznąć między krzaki, ale świat w oczach zmętniał mu i zgasł.

...Kiedy odzyskał przytomność i obrazy wróciły pod uniesioną powiekę, zobaczył nad sobą niewyraźne sylwetki dwóch ludzi. Mówili coś do siebie, jeden lekceważąco machnął ręką, a drugi podniósł automat do strzału.

Na widok lufy Szarik szarpnął łeb i warknął. Poznawszy sierżanta z żandarmerii, usiłował machnąć ogonem, ale mu się to tylko częściowo udało.

– Pilnuj, nie daj uciec – rozkazał sierżant żołnierzowi i odszedł szybkim krokiem.

Szarik pomyślał, że pewno po wodę poszedł i da mu pić.

Za chwilę podoficer wrócił z młodziutkim chorążym.

– Ten sam. Poznał nawet i chciał zamerdać.

– Miałem nosa, że tamten młody to szpieg – zdecydował chorąży. – Psa z meldunkiem posłał za rzekę. Dlatego taki zmachany i mokry. Weźcie go i przy wiążcie dobrze, a ja dzwonię do sztabu.

Oficer odszedł, a wilczur, pozwoliwszy zawiązać sobie rzemień na szyi, leżał na ścieżce, wypoczywał, czekając ufnie pomocy, i spoglądał na maszerującą drogą radziecką piechotę. Żołnierze szli rozmaicie odziani, jak to na froncie, kryli i równali nie tak jak na defiladzie, ale krok równo unosił falę hełmów kołysaną śpiewem.


 
My wintowku boje wuju
niezabudiem nikogda
 

– wyciągał zapiewajło. Szeregi czekały, aż przygaśnie ostatnia nuta, i chór podchwytywał:


 
Rozwiwajsia w rozsypnuju
Łutsze budiet bit’ wraga.
 

Za ostatnim szeregiem była przerwa, z dala nadciągał następny oddział i Szarik nagle stanął na nogi, szarpnął się, zaciskając na szyi rzemień, gdyż zobaczył na czele Czernousowa, a w pierwszej czwórce na prawym skrzydle, obok największych dryblasów, drobniutką sanitariuszkę Marusię-Ogoniok.


 
Ech jediet kozak, letit samolot
Krasnaja piechota...
 

– Odstaw! – niespodzianie rozkazał starszyna.

Maszerując nasłuchiwał uważnie, bo mu się zdawało, że szczekanie usłyszał. Ależ tak, gdzieś blisko zaszczekał i teraz skomli żałośnie pies.

– Kak dumajesz? – spytał, odwracając się w stronę Marusi.

– Na Szarika pochoże, towariszcz starszyna.

– Razwiedczyki... stoj! Wolno.

Zatrzymali się zwiadowcy, a Czernousow, gdy tylko zszedł z drogi, zobaczył leżącego pod sosną wilczura z linką na szyi, ze związanymi przednimi i tylnymi łapami.

– Kakowo czorta – zaklął starszyna.

Nie zwracając uwagi na wartownika przyklęknął i dobywszy noża rozciął rzemień.

– Starszyna! – okrzykiem starał się go powstrzymać nadbiegający chorąży. – Zostawcie. To niemiecki wilczur.

– Alzacki, nie niemiecki.

– W niemieckiej służbie.

– Oszejnik widieli? – Czernousow wskazał obrożę.

– Każdy może zrobić. Nie wasza rzecz, zostawcie.

Czernousow schował do pochwy nóż. Wstał i uważnie patrzył na młodego oficera.

– Sobaka nie niemiecka, nasza. Wot widitie...

Szarik dźwignął się, stanął chwiejnie na zdrętwiałych nogach i unosząc mordę, polizał zwiadowcę w rękę.

– Zostawcie, powiedziałem. Patrol!

Sierżant i szeregowiec stanęli u jego boku z rękami na pistoletach maszynowych.

– Da szto wy? Pugat’ zadumali?

Czernousow uśmiechnął się i włożywszy do ust dwa palce gwizdnął po zbójecku. Na ten znak zwiadowcy otoczyli swego dowódcę półkręgiem groźnych twarzy.

– No, jak? Jeszcze macie zamiar straszyć? – spytał chorążego, a potem zwrócił się do swoich: – Uznajotie sobaku?

– Kakże niet? Szarik! Nasz Szarik.

– Bieritie jewo na płaszcz–pałatku. Ustał i ranienyj.

Ogoniok opatrzyła już łapę rozciętą kulą i ułożyła psa w brezentowej kołysce, zawieszonej na dwu karabinach, a Czernousow, zasalutowawszy regulaminowo chorążemu, wrócił na drogę, mówiąc półgłosem do sanitariuszki:

– Widieła, kakoj naczalnik? Mołodoj, a dusza żandarmskaja.

– No poczemu sobaka zdies’? Czto s Jankom, s rebiatami? – niepokoiła się Marusia.

– Pożywiom, uwidim – odpowiedział zatroskany Czernousow i żeby ją pocieszyć dodał: – Może już pod Berlin dojechali?

Zwiadowcy bez komendy stanęli w szyku.

– Szagom... marsz.

Ruszyli, przybili trzy kroki i zaraz w pierwszej czwórce ktoś świsnął, podjął przerwany refren:


 
Ech jediet kozak, letit samolot
Krasnaja piechota do Bierlina dojdiot.
 

Do Berlina nie było daleko: od granicznego słupa, który na brzegu Odry ustawiła załoga „Rudego”, w linii prostej do samej Bramy Brandenburskiej wszystkiego sześćdziesiąt siedem kilometrów, a spod Cedyni to nawet mniej niż sześćdziesiąt. Szosą od Kostrzyna – dziewięćdziesiąt jeden. Tyle że wszystkie drogi i ścieżki zostały przegrodzone rowami przeciwczołgowymi, zaporami z betonowych i metalowych jeży, polami minowymi i okopami, a gdzie niżej – zatopione wodami rzeki.

Przylegające do Odry tereny ufortyfikowali hitlerowcy na głębokości czterdziestu kilometrów trzema pasami umocnień, składającymi się z dziesiątek pozycji, setek rejonów przeciwpancernych i tysięcy zamaskowanych działobitni oraz stanowisk dla niszczycieli czołgów.

Przekształcone w twierdzę centrum Berlina otoczyli trzema obwodami obrony, każdy z paru linii okopów, każdy setkami barykad przegradzający ulice.

Hitlerowskie dowództwo rozformowało wszystkie zapasowe jednostki, szkoły i akademie wojskowe, wszystkich wysłało do Berlina i nad Odrę, mało dbając o zbliżających się z zachodu Amerykanów i Anglików.

„Wojna rozstrzygnie się nie na zachodzie, lecz na wschodzie, przede wszystkim w pasie naszej 9 armii – pisali 3 kwietnia kierownicy hitlerowskiej partii do dowódców pułków i dywizji. – Oczekiwane natarcie bolszewików musi być odparte bez względu na okoliczności. Warunki po temu istnieją – posiadamy niezbędną ilość ludzi i uzbrojenia. Nasz wzrok winien być skierowany tylko na wschód, bez względu na to, co się będzie działo na zachodzie. Utrzymanie wschodniego frontu stanowi nieodzowny warunek przełomu w wojnie na naszą korzyść...”

„Walczcie o każdą ulicę, dom i ruinę, o każdą piędź ziemi.” – żądał rozkaż niemieckiego naczelnego dowództwa skierowany do miliona żołnierzy, którzy bronić mieli berlińskiego kierunku, wsparci przez 3300 samolotów, 1200 czołgów i 8000 artyleryjskich luf.

Kiedy rankiem 16 kwietnia ruszyły do natarcia dwa radzieckie Fronty, a w ich składzie dwie polskie armie liczące 186 000 żołnierzy, 320 samolotów, 500 czołgów i 3100 dział, nikt jeszcze nie wiedział, jak szybko zostaną przełamane linie obronne hitlerowców i za ile dni skończy się wojna.

Kiedy rankiem prom z czołgiem 102 na pokładzie, okruch w skalnej lawinie ofensywy, przybił do zachodniego brzegu Odry, byli jeszcze tacy niemieccy faszyści, którzy wierzyli w przełom wojny, w genialne posunięcie polityczne führera, skłócające aliantów, lub też w Wunderwaffe, broń cudowną, spalającą jednym wybuchem całe dywizje piechurów wroga lub też druzgocącą jego czołgi. Byli tacy, którzy wierzyli i starali się wszystko rzucić na szalę ostatniej wielkiej bitwy.

Na niewielkim poligonie Kandlitz, ukrytym wśród lasów na północny wschód od Berlina, przeciwpancerna półbateria prowadziła ogień do czołgu T-34. Raz po raz pociski biły w wieżę tak już pokaleczoną, że trudno było odczytać nie tylko numer taktyczny, lecz nawet rozpoznać, jaki nosiła znak: orła czy gwiazdy.

Chwila ciszy i znowu huk wystrzału, jęk stali rozszarpywanej pociskiem, przepalanej na wylot płomieniem eksplozji.

Na maszt sygnalizacyjnej wieży poczęła wspinać się flaga nakazująca przerwanie ognia, lecz raz jeszcze szczęknęło działo. Granat trafił niżej, zerwał blachy z błotnika, odsłonił resztki gąsienic na zardzewiałych kołach nośnych wraku, który stał wśród wysokich suchych badyli zeszłorocznego ostu.

Od wygodnej morskiej lornety, umieszczonej na statywie w obserwacyjnym bunkrze, podniósł uśmiechniętą, szczęśliwą twarz siwiejący już człowiek.

– Schauen Sie, bitte, meine Herren, patrzcie, proszę, panowie – rzekł z dumą. – Z tuzina dziesięć na wylot.

– Nieźle. Gratuluję wynalazku. – Tęgi brigadeführer SS wyciągnął rękę. – Ile pocisków może dać pańska fabryka?

– Miesięcznie możemy wyprodukować...

– Pytam pana, inżynierze, o produkcję dzienną. Pięćset czy tysiąc?

– Około trzystu.

– A jeżeli oddam wam do dyspozycji amunicyjny dział Konzentrationslager Kreuzburg? Pan zdaje się zapominać, że dziś o świcie na południowym i centralnym odcinku berlińskiego frontu bolszewicy rozpoczęli ofensywę.

Trzeci obserwator, smukły kapitan o blond włosach, dopiero teraz oderwał oczy od obiektywu swej lornety i zwrócił w stronę rozmawiających pogodną miłą twarz.

– Armie niemieckie nie cofną się znad brzegów rzek. Führer – wyprostował się, lekko stuknął obcasami wymawiając te słowa – wydał rozkaz: „Um jeden Preis an der Oder halten!”

– Przyzna pan, kapitanie, że nawet kilkaset pocisków nowego typu ułatwiłoby naszym wojskom wykonanie rozkazu wodza – wtrącił konstruktor.

– „Zeit verlieren, heisst alles verlieren!” – brzmi zdanie z tego samego rozkazu. „Stracić czas, to znaczy stracić wszystko” – rzekł oficer. – Przestawienie fabryki zahamuje produkcję, a przecież żadnemu z nas trzech nie wolno o tym zdecydować lekkomyślnie... Pragnąłbym, Herr Brigadeführer, zobaczyć, jak pociski działają na cele ruchome. Podkalibrowe rykoszetują łatwiej niż zwykłe. A jak zachowają się kumulacyjne? Nie wiem, czy ów przepalający pancerz płomień...

– Rozumiem – uciął esesman – lecz przesadna ostrożność pogrzebała już sporo akcji Abwehry.

– Podobnie jak niecierpliwość, która dość często uniemożliwiała innej organizacji...

– Skończmy na tym – stanowczo rzekł brigadeführer i zawołał: – Scharführer Wert! Ściągnijcie tu sprawny Te–vierunddreissig z jakiejś dywizji. Z wszystkimi bebechami, niech nie okradają przed oddaniem – tłumaczył adiutantowi, który pojawił się jak spod ziemi, a wysłuchawszy rozkazu stuknął obcasami i bez słowa ruszył do wyjścia.

– Panów tymczasem proszę na obiad.

– Z przyjemnością – ucieszył się konstruktor i zachęcony gestem wszedł pierwszy w wąską szczelinę wyprowadzającą z bunkra.

Kapitan lekko dotknął ramienia esesmana, wstrzymał go i cicho zagadnął:

– Jakie ostatnie meldunki o sytuacji nad Odrą?

– Nie jest źle, Braun – odrzekł zagadnięty. – Walki na pierwszej i drugiej pozycji. Nie przełamią trzeciej bez wprowadzenia jednostek pancernych.

– Na wprost Berlina...

– Utkną na Wzgórzach Seelowskich i nad Alte Oder – zapewnił brigadeführer, lekko popychając kapitana w stronę wyjścia. – Rosjanie czy Polacy potrafią bronić swego domu z zaciętością psa podwórzowego, ale nie mają w piersi rycerskich serc, które prowadziły daleko na wschód drużyny Wichmana, Albrechta Niedźwiedzia czy Henryka Lwa...

Obiad był prosty. W pustawej sali tuż obok działobitni jedli smażone mięso na blaszanych talerzach, siedząc przy stole obitym ceratą, ale trunków nie brakło – przywieźli je z sobą. Konstruktor wypił być może o kieliszek za dużo i głośniej, niż tego wymagało niewielkie towarzystwo, tłumaczył zalety swych pocisków.

– Ruch wirowy spowodowany gwintem przewodu lufy poważnie osłabiał zdolność przebijania pocisku kumulacyjnego, zmniejszając szybkość snopa gazów z dziesięciu kilometrów na sekundę do wartości... Granat bezwirowy jest stabilizowany pierścieniem wirującym na łożyskach wokół nie obracającego się korpusu...

– Szczegóły konstrukcyjne stanowią tajemnicę państwową – chłodno zauważył Braun.

– Masz rację, Hans – stwierdził inżynier.

Wychylił do dna swój kieliszek, nalał następny. Pobladły zarówno z przejęcia, jak i z przyczyny nadużycia alkoholu, wstał.

– Wissen Sie, wie unsere stärkste Wunderwaffe heisst? Unser Wunderführer – trącił o szkło siedzącego naprzeciw esesmana. – Prosit.

Obaj wojskowi ledwo umoczyli usta. Czas był nie najwłaściwszy do wygłaszania przesadnych pochwał. Nazywanie wodza genialnym inaczej brzmiało ongiś w Warszawie, Paryżu czy pod Moskwą, a inaczej w Kandlitz, prawie na przedmieściach Berlina.

Scharführer Wert wszedł cicho, pochylił się nad swoim zwierzchnikiem i złożył mu półgłosem meldunek.

– Sind alle hier? – dopytywał się tamten. – Wszyscy są tutaj?

– Jawohl, Herr Brigadeführer.

– Meine Herren – z uśmiechem rozpoczął esesman – mam dla was prawdziwą niespodziankę: koło naszych armat stoi nie tylko sprawny Te-vierunddressig z nietypowym podobno działem, zdobyty dziś rano nad Odrą, ale jego cała załoga.

– Załoga? – zdziwił się konstruktor.

– Tak. Powiedziałem, żeby z bebechami, żeby niczego nie demontowali, a oni przysłali z całą załogą – śmiał się wstając zza stołu. – Do pracy, an die Arbeit, meine Herren.

Narzuciwszy płaszcze na ramiona wyszli przed barak. W wiosennym słońcu bielał po lewej bunkier obserwacyjny z wąskimi ciemnymi szczelinami. W prawo od niego, w płytkich okopach, zieleniały na pozycjach dwa działa przeciwpancerne. Przy nich prężyli się na baczność kanonierzy obsługi i wysłużony, z protezą zamiast nogi, oficer kierujący doświadczalnym strzelaniem.

Tuż obok stał przykurzony czołg z napisem RUDY na burcie i jego załoga bez pasów i czapek, w mundurach noszących ślady niedawnej walki.

Szeregowiec miał ciemny krąg wokół podbitego oka, a na policzku bruneta, którego skórzana zatłuszczona kurtka zdradzała mechanika, krwawiła rozcięta skuła.

– Och, das sind doch Polen – wykrzyknął brigadeführer.

Cień przemknął po twarzy kapitana, leciutko drgnęły mięśnie szczęk.

Prześliznął się wzrokiem po twarzach żołnierzy i rzekł spokojnym, obojętnym tonem:

– Kein Unterschied, das ist derselbe Panzerwagen. Cóż za różnica, taki sam czołg.

– Die tapferen Polen vor Berlin – mówił do siebie esesman, krocząc z wolna i przypatrując się jeńcom. – Dzielni Polacy pod Berlinem. To bzdura, das ist doch Unsinn...

Zamilkł, przeszedł się jeszcze dwa razy tam i z powrotem wzdłuż krótkiego szeregu, ważąc decyzję, i począł wydawać rozkazy:

– Amunicję wyrzucić z czołgu, co do jednego pocisku i naboju. Gdzie są pasy i czapki? Dajcie tu. Chcę z nimi porozmawiać jak z żołnierzami...

Kanonierzy rzucili się spiesznie do wyładunku, jeden z nich przyniósł brakujące części umundurowania. Esesman wziął garnizonową rogatywkę rotmistrza i trzymając ją w wyciągniętej ręce podawał czołgistom.

Stali nieruchomo, patrzyli spode łba.

– Wer spricht deutsch?

– Ich – odpowiedział Kos.

– Jeder Feind, der die deutsche Grenze Übertritt, wird den sicheren Tod finden, każdy wróg, który przekroczył niemiecką granicę, znajdzie śmierć, ale chcę wam dać szansę. Jeśli jesteście mężczyznami...

Tomasz zachwiał się, oparł o ramię Saakaszwilego. Wdział czapkę i dopinając pas patrzył z nienawiścią na czarno odzianego esesmana. Nic nie rozumiał z coraz ostrzejszego, narastającego bulgotania. Mrugał opuchniętym, podbitym okiem, by widzieć lepiej, i starał się oddychać głęboko, żeby powstrzymać narastające w żołądku mdłości.

– Übersetze – zakończył brigadeführer.

Odstąpiwszy dwa kroki, popatrzył tryumfalnie na konstruktora i Brauna, a potem dorzucił cicho:

– Das ist ein guter Witz, to dobry kawał.

– Jawohl, aber ich meine, es wäre besser... Tak, ale sądzę, że byłoby lepiej... – zaczął kapitan i pochyliwszy się do ucha tamtego kończył swoją propozycję zupełnym szeptem.

– On obiecuje... – zaczął Janek zwracając się do załogi.

– Nie wierzę pieronowi ani pół słowa – mruknął Gustlik.

– Czekaj, muszę im wytłumaczyć – ciągnął Kos. – Obiecuje, że jeśli jeden z nas doprowadzi czołg z odległości kilometra na sto metrów do tych dział, będziemy wolni.

– Jak to? – zdziwił się Tomasz.

– Twierdzi, że przerzucą nas za linię frontu.

– Cztery minuty jazdy: Zdążą osiemdziesiąt pocisków wystrzelić – kalkulował półgłosem Saakaszwili. – Ale kaliber nieduży.

– Pociski specjalne. Tam stoi wrak podziurawiony jak durszlak.

– Powiadom wom, że ta esesmańska świnia cygani i jeszcze chce nas za błazna zrobić.

Od strony Berlina przytoczył się głuchy daleki grzmot, ale to nie było echo bombardowania, lecz zapowiedź burzy. Piętrzył się ogromny cumulus, pociemniały dołem, a górą formujący siwe kowadło. Niespokojny podmuch zaszeleścił w piasku pod nogami.

– Pojadę. Powiedz mu, że pojadę – rzekł Gruzin zaciskając szczęki.

– Grześ... – zaczął Kos, ale urwał, napotkawszy gniewne spojrzenie Saakaszwilego.

– Wer ist der tapferste? – spytał brigadeführer, podchodząc bliżej ze swymi towarzyszami. – Kto najdzielniejszy?

– Pojadę – wystąpił do przodu mechanik.

– Du bist ein Pole? – zdziwił się esesman.

– Dla ciebie Polak, cholera by cię wzięła – zaklął Gruzin.

Esesman uśmiechnął się, wskazał na kapitana i unosząc brwi, oświadczył:

– Mein Kollege schlägt vor... Übersetze, bitte.

– Jego kolega proponuje... – tłumaczył Kos.

– Die ganze Mannschaft soll hereingehen.

– Żeby cała załoga była w czołgu podczas jazdy.

– Cobyś zgnił, mamlasie – mruknął wściekle Gustlik.

Szansa była jedna na sto, że zdążą pokonać dziewięćset metrów, nim czołg stanie w płomieniach, nim zginą rażeni odpryskami rozszarpywanej stali pancerza. Potem zaś, gdyby los się uśmiechnął, jedna na tysiąc, że ów wysokiej rangi esesman z dwoma dębowymi liśćmi i srebrnym kwadratem na kołnierzu czarnego munduru, z trupią czaszką na czapce dotrzyma słowa.

Mieli więc po prostu zostać rozstrzelani w oryginalny sposób, wziąć udział w okrutnej zabawie – w ataku na śmierć.

Pierwszy ruszył łaciaty łazik z oficerami i konstruktorem. Za nim „Rudy” prowadzony przez tego samego Niemca, który transportował wóz z frontu na poligon. Załoga stała na pancerzu, trzymając się za uchwyty wieży.

– Chłopcy, odbijomy? – zaproponował Gustlik.

– Daleko nie odbiegniesz. – Kos spojrzał na półciężarówkę z uzbrojonymi żołnierzami, która zamykała kolumnę. – Pomyślałby drań, żeśmy się przestraszyli czołgowej śmierci.

– Źle mi się ta dziouszka wyśniła. Ślubu nie będzie.

Chwilę jechali w milczeniu, ciasno spleceni ramionami. Każdy myślał jednak o swoim losie.

– Medal to ojcu wyślą? – spytał Tomasz.

– Razem zawsze weselej, co, Grześ? – rzucił Kos.

Gruzin odwrócił głowę, w oczach miał łzy.

Z pierwszego samochodu zaczęli coś krzyczeć.

Kapitan stanął na siedzeniu i pokazywał ręką wrak. Wieża podziurawiona na rzeszoto wyglądała z bliska jak czaszka rozstrzelanego.

– Żeby ci ręka uschła, w imię Ojca i Syna – zamruczał Tomasz.

– Dużo masz ropy? – spytał Jeleń.

Saakaszwili skinął głową i lekko się uśmiechnął. Pomyślał, że to niewielka przecież różnica, czy „Rudy” gorzeć będzie godzinę, czy spłonie w parę minut. Kiedy występował o krok przed szereg i hardo odpowiadał czarnemu hitlerowcowi, zużył widać wszystkie siły i resztę odwagi. Czuł teraz, że mięśnie ma jak z waty, że serce łomoce, chcąc uciec z piersi, a chropawy orzech tkwi w przełyku nie pozwalając słowem przemówić.

Niemiecki mechanik przyhamował i starannie ustawił czołg na stanowisku wyjściowym. Od półbaterii zasłaniał go niewysoki dwumetrowy mur z betonu, poszczerbiony pociskami.

Janek musiał lekko trącić Grigorija i pokazać, że czas zejść z pancerza i stanąć przy gąsienicy, a potem patrzył na konstruktora, który siedząc na tylnej ławie łazika uśmiechał się głupio i ocierał pot z czoła. Przyglądał się także, jak brigadeführer gestami pokazuje Saakaszwilemu, że po sygnale ma wyjechać, skręcić i gnać wprost na działa.

Wszystko to obserwował obojętnie, jak wydarzenia, które go nie dotyczą osobiście, póki nie przypomniał sobie, że jest przecież dowódcą. Mechanik i Tomasz stoją obok niego, a Gustlik... Gdzie Gustlik?

Zza czołgu wytoczył się Jeleń osłaniający twarz dłońmi. Za nim wypadł niemiecki kapitan, ten sam, który zaproponował, by cała załoga była w wozie podczas jazdy, władował mu z doskoku drugi sierpowy i poprawił w żołądek.

Ślązak zgiął się, klęknął, z trudem wstał.

– Was ist los? – krzyknął esesman wstając z siedzenia łazika.

– Der Hund hat Patronen in der Tasche, ten pies miał naboje w kieszeni.

Kapitan poprawił mundur, strzepnął z kołnierza ślady kurzu i sięgnąwszy do kieszeni pokazał na otwartej dłoni sześć karabinowych naboi.

– Ach so – zdziwił się esesman. – Jedes Spiel hat seine Regel, każda gra ma swoje prawidła, których nie wolno łamać – kpiąco tłumaczył zwracając się do wykrzywionego, ciężko dyszącego Jelenia.

Warknął silnik i sztabowy łazik odjechał w stronę działobitni. Załoga, teraz już w komplecie, stała obok czołgu. Pilnowali jej żołnierze z automatami w rękach.

Czereśniak przyłożył dłoń do spuchniętego oka i bezgłośnie poruszał wargami. Saakaszwili otarł wilgotne czoło. Kosowi drgnęły ramiona od wewnętrznego dreszczu.

– Mocno cię sukinsyn zaprawił? – spytał szeptem Gustlika.

– Mo ręka – chwytając oddech odpowiedział Jeleń.

– Miałeś w kieszeni naboje?

– Nie. On mi wsunął.

– Drań.

– Nie bardzo.

– Bo co?

Od strony dział strzeliła w górę rakieta.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю