355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 46)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 46 (всего у книги 58 страниц)

54. Ucieczka

Kilka kilometrów za linią frontu, w osadach na uboczu od szos położonych, w leśnych dolinkach kryły się armijne szpitale. Wróg nie uznawał praw międzynarodowych, nie szanował znaków Czerwonego Krzyża, więc maskowały się jak najstaranniej przed lotnictwem i w warunkach polowych, w trudzie bezsennych nocy i dni walczyły o życie żołnierskie podziurawione kulami, odłamkami, wystrzępione, poprzetrącane kontuzjami.

Nie było tu luksusów ani nadmiaru lekarstw. Pierwszego kontrataku na śmierć dokonywano na prostych stołach opatrunkowych, w nierównym świetle żarówek rozjarzanych przez polowe elektrownie, pod osłoną namiotowych płócien. Narkozę stosowano w przypadkach prawdziwej konieczności, znieczulenia – rzadko. Tu żołnierz musiał ponownie zebrać całą siłę woli i odwagę, by opanować ból.

Nie pomagało wietrzenie – w opatrunkowym już po godzinie pracy robiło się gorąco, stał duszny, słodkawy zapach krwi i potu. Tyle że teraz, kiedy dywizje przeszły do pościgu, rannych było znacznie mniej niż podczas forsowania Odry i pierwszych dni na przyczółku. Ten z postrzelonymi mięśniami prawej ręki był już ostatni na dziś.

Podczas oczyszczania postrzału leżał spokojnie, tylko na zesztywniałej twarzy wzbierały jak rosa i staczały się w dół coraz cięższe krople. Ból nie ustąpił, lecz wreszcie przyszła ulga i żołnierz pozdrowił siostrę operacyjną niepewnym jeszcze uśmiechem.

Felczer Stanisław Zubryk wyprostował plecy nie bez trudu, otarł ręcznikiem twarz, a pochylona Marusia kończyła bandażować rękę usztywnioną w łokciu. Mimo iż sama miała jeszcze opatrunek na lewym przedramieniu, szło jej to zgrabnie, tylko że wolno.

– Koniec na dziś – z ulgą westchnął świeżo upieczony chorąży.

Zdjął biały fartuch wdziany na koszulę i odrzuciwszy płachtę u wejścia, by wpuścić więcej powietrza, począł ubierać się w mundur, dopinać pas.

– Piękna robota – pochlebiła mu Ogoniok.

– Praktyka, piętnaście lat. Sporo się szyło: po weselach, po chrzcinach, w okupację. Mnie znają nie tylko w Mińsku Mazowieckim, ale i w węgrowskim, i w garwolińskim, a nawet w łukowskim powiecie. Ale ja, panno Marysiu – przyciszył głos, jakby powierzał jej wielką tajemnicę – ja jestem specjalistą od zupełnie innych spraw. Jakby pani miała mieć kiedy syna lub córkę, to proszę tylko do mnie.

– Nu, czto wy... – zarumieniła się Ogoniok, ale oczy jej błysnęły radośnie.

– Serio, wprawna ręka. I szczęśliwa. Siedmioro trojaczków ma na koncie, bliźniąt już wszak nie licząc. – W miarę jak mówił, robił się coraz weselszy, lecz potem nagle posmutniał, o froncie wspomniawszy. – A tutaj...

Tak prawdę mówiąc, to ja się strzałów boję. Pokojowa natura, panno Marysiu.

Jakbym się nie starał, jakbym silnej woli nie koncentrował, to jak mi nad uchem hukną, zaraz mdleję...

Skinąwszy ręką sanitariuszce i pacjentowi, chorąży Zubryk wyszedł z namiotu na słońce. Obok Marusi został czujny Józek Szawełło, który trzymając w lewym ręku nożyczki i plaster, w prawym bandaże, asystował niczym druga siostra operacyjna.

– Proszę – podał agrafkę, rozpinając ją w palcach. – Cóż z tego, że wskazujący sztywny, jeśli środkowy się przygina.

Ogoniok spięła opatrunki i leciutko klepnęła rannego w ramię.

– Gotowe.

Żołnierz dźwignął się i usiadł na stole.

– Dziękuję siostrze – powiedział, wkładając całe serce w słowa.

– Nie za czto – roześmiała się, muskając go dłonią po włosach.

– I ja dziękuję – Szawełło pochylił nieco głowę, żeby Marusi łatwiej było sięgnąć.

– Za co?

– Że pani sierżant pozwala sobie operującej pomagać.

Nie doczekał się Józek pogłaskania, bo usłyszeli motory i zobaczyli w rzadkim brzeziniaku skręcającą ku szpitalowi kolumnę. Prowadziły ją zwiadowcze motocykle, sto metrów za nimi szły samochody, a na końcu kanciasty transporter opancerzony z grubą lufą enkaemu nad burtą. Nim Ogoniok zdążyła zdjąć biały fartuch, sanitarki, wjeżdżały już na dziedziniec między namiotami.

– Pytaj, czy ich kto nie spotkał – rozkazała Józkowi Marusia i wybiegła pierwsza.

Ze wszystkich namiotów wyglądali ranni, ze wszystkich stron kuśtykali na spotkanie. W błękitnawych, spłowiałych piżamach z flaneli stracili wszelkie podobieństwo do żołnierzy, ale serca i myśli pozostały przecież te same.

– Z której dywizji?

– Gdzie ranili?

– Który trauguttowiec?

– Jest kto z czwartej?

– Gdzie nasi?

– Artylerzyści do naszego namiotu!

Między te krzyżujące się pytania i okrzyki wpadł potężny baryton siwiejącego już szofera.

– Odczepcie się. Frontowych nie ma. Wszyscy więźniowie z niemieckiego konclagru.

Z czołowej sanitarki wysiadła doktor Irena. Stanął przed nią na baczność plutonowy, dowódca motocyklistów.

– Pozwólcie wracać, obywatelko chorąży.

– Co wam tak spieszno? Zjedzcie w szpitalu obiad.

– Tak jest – odpowiedział podoficer, zrobił w tył zwrot i zawołał do swoich: – Tankujemy tutaj żołądki!

Irena zauważyła wśród rannych rudowłosą głowę Marusi.

– Sierżant Ogoniok, do mnie.

– Na rozkaz.

Dziewczyna, choć tak jak inni miała szpitalną kurtkę, to jednak ubrana była we własną spódnicę i buty. Nosiła się z prościutką, lecz wyraźną elegancją. Lekarka patrzyła na nią badawczo i uważnie. Zdecydowała w myśli, że młody dowódca czołgu ma dobry gust, i wreszcie uśmiechnęła się ciepło.

– Spotkałam „Rudego” i załogę.

– Wszyscy cali?

– Wszyscy.

– I mają czołg?

– Mają. Bardzo mili chłopcy. Jesteśmy po wachtanguri.

– Po czym? – spytała zdumiona i trochę przestraszona sanitariuszka.

– Co znaczy wachtanguri?

– Gruziński bruderszaft. Piliśmy doskonałe wino, mówimy sobie po imieniu...

Irena ujęła Marusię pod rękę i opowiadając dalej, poprowadziła w stronę szpitalnego sztabu. Kiedy zniknęły obie między rannymi, Józef Szawełło, nasłuchujący ich rozmowy jednym uchem, znowu zakręcił się obok samochodów, zagadując sanitariuszy i szoferów. Po kilku bezskutecznych próbach trafił wreszcie na dowódcę motocyklowej osłony.

– Pan plutonowy pozwoli zagadnąć?

– Co zagadnąć?

– Zagadnąć, czy czasem okazji nie było poznakomić się z załogą sławnego czołgu „Rudy”.

– Jakże nie? – roześmiał się plutonowy. – Od paru dni, od samego Ritzen razem w boju. Teraz na „Rudym” do Berlina poszli, do dzielnicy Spandau, a z nimi dowódca naszego plutonu we trzy motocykle... Gdzie tu obiad dają?

– Ja pokażę.

Odsunęli się na bok, żeby przepuścić sanitariuszy dźwigających nosze z byłymi więźniami w stronę łaźni, a potem młody Szawełło podprowadził motocyklistę, pokazał dymiące kuchnie polowe.

– Józek! – usłyszał z daleka głos Marusi.

– Już pospieszam – rzucił się biegiem w tamtym kierunku.

– Ważna wiadomość. Przyprowadź stryja pod kasztan.

– Ja także chciałbym tam przyjść, bowiem...

– Możesz, ale już leć, nie marudź – machnęła ręką i wbrew własnym słowom zatrzymała go jeszcze na chwilę. – Nie wiesz, gdzie dowódca od tych motocyklistów?

– Ji.

– Co takiego?

– Ji obiad na kuchni.

Szybko odnalazła plutonowego i przysiadła obok niego na ławie.

– Priwiet – pozdrowiła go mrużąc oko. – Smaczne?

– Czołem – uśmiechnął się chłopak od ucha do ucha. – Kiedy na taką buzię patrzę, to i kamień jak ciastko.

– Zaraz wracacie?

– Jak tylko zjemy.

– Podwieziecie?

– Za całusa? Choćby do samego Berlina.

Zwiadowca otworzył szeroko ramiona, ale Ogoniok przytrzymała go za rękę.

– Jedzcie spokojnie. Ja tu niedługo wrócę.

Wywinęła się zgrabnie, pobiegła w stronę namiotu, by zabrać torbę polową i garść drobiazgów stanowiących jej cały majątek. Spieszyła się bardzo, lecz tuż u wejścia stanęła jak wryta zobaczywszy Lidkę siedzącą na ławeczce.

– Priwiet!

– Witaj.

Objęły się i ucałowały w oba policzki.

– Dobrze, że jesteś, Ogoniok, bo ja na minutkę. Nasz transporter odprowadzał rannych i zaraz ruszamy dalej. Chciałabym ci tylko powiedzieć...

– Już wiem, że wszyscy cali i zdrowi, że mają nowy wóz, że pojechali do Berlina.

– Kto ci mówił?.

– List dostałam – skłamała Marusia i nagle zamyśliła się na sekundę.

– Dokąd teraz jedziesz? – spytała radiotelegrafistki.

– Do sztabu armii.

– Kiedy generała zobaczysz?

– Wieczorem. Chciałam ci powiedzieć....

– Lidka, miłaja. Mam ogromną prośbę. Zabierz tę kopertę, oddaj generałowi i powiedz, że dowódca armii...

– Jakiej armii?

– Mojej, radzieckiej. Powiedz, że odwiedzał swoich rannych w szpitalu, że ja zameldowałam się z raportem i on od razu podpisał.

Lidka wzięła do ręki szary prostokąt, przeszyty na ukos białymi nićmi i zalakowany po rogach. Ważyła go chwilę w ręku, słuchając niecierpliwego buczenia transportera, a potem powiedziała cicho.

– Dobrze. Oddam generałowi. Cześć Marusia, bo kierowca się wścieka.

Odwróciła się i pobiegła, a Ogoniok została z wyciągniętą do pożegnania dłonią. Chwilę jeszcze patrzyła w stronę transportera, a potem szerokimi krokami ruszyła w stronę brzezinowego młodniaka, a stamtąd wąziutką ścieżką pod górę.

Nad zalesioną doliną, w której rozlokował się szpital, panowało płaskie wzniesienie. Na samym szczycie rósł rozłożysty kasztan, który z lepkich, świecących w słońcu pąków wypuścił już kudłate zielonkawe łapki liści. Pod drzewem leżał płaski głaz narzutowy. Na tym szarym granicie Marusia nieraz już siadywała w wolnych godzinach i patrząc na zieleniejące drzewo, myślała o wiośnie nadchodzącej po latach wojennej zimy, o swoich przyszłych losach.

Kiedy przybiegła, czekali na nią obaj Szawełłowie. Szybko wymieniwszy zdobyte informacje, pochylili się nad zdobyczną mapą samochodową, a kamień posłużył im jako stół do sztabowej narady.

– Mieliśmy wjeżdżać do Berlina od wschodu, ale teraz musimy zmienić zamiar – stwierdziła Marusia. – Spandau jest po tamtej stronie.

– Trzeba nam, znaczy się, wjechać od zachodu – potwierdził Konstanty Szawełło, wskazując kierunek końcem leszczynowego kija, który od czasu ranienia pełnił funkcję laski.

– Transport zapewniony. Motocykle czekają – pochwaliła się Ogoniok.

– Broń pożyteczna byłaby – rzekł Konstanty.

– Rzecz w tym, że bez munduru zaraz złapią – martwił się Józek.

– Mam plan – zaproponowała Marusia. – Gdyby towarzysz sierżant zabawił magazyniera...

– Plan niezły i ja magazyniera jak jeszcze zabawię – przerwał jej Szawełło, zdejmując i chowając do kieszeni okulary. – Tylko byłoby dobrze, żeby panna Marusia w naszym mundurze, polskim.

– Dlaczego?

– Na kontrolnych punktach sojuszników mniej o dokumenty pytają niż swoich...

Dwie czy trzy minuty radzili jeszcze nad szczegółami. Problem zasadniczy – uciekać czy nie uciekać – został rozstrzygnięty o cztery doby wcześniej, to znaczy w dniu, w którym zasklepiła się rana od uderzenia bagnetem na ramieniu Marusi, a sierżant Szawełło zaczął chodzić. Wszyscy troje byli zgodni co do tego, że nie po to lata całe wojowali, żeby teraz, kiedy deser na stole, wylegiwać się w szpitalu. Nie mieli jednak ochoty wiać byle gdzie. Żeby nie nadziać się na żandarmów i nie trafić do aresztu, trzeba było znać aktualny adres własnej jednostki. Szybkość i precyzja skoku dawała szansę dotarcia na front. Wypytywali więc wszystkich szoferów, którzy wwozili rannych, ale poszczęściło się im dopiero dziś.

Po naradzie w kasztanowym cieniu pierwszy pobiegł w dół Józek, podtrzymując w garści przyluźne spodnie szpitalne. Minąwszy bokiem cały szpital połowy, dotarł w rejon magazynów gospodarczych i wśliznął się do wielkiego niczym stodoła, skrytego pod grubym brezentem królestwa prześcieradeł, piżam, koszul i gaci.

W namiocie, zastawionym gęsto przez stelaże i obwieszonym paruset workami z ubraniami rannych, urzędował za stołem sam magazynier, a ściślej mówiąc magazynierka, potężna pani kapral o tuszy generalskiej, z bogatą, choć drobno karbowaną fryzurą na głowie. Była tak zajęta, czy też może za tak zajętą chciała uchodzić, że w ogóle nie zauważyła nowo przybyłego.

– Szeregowy Józef Szawełło melduje swoje wejście – wrzasnął stając na baczność.

– No?

– Ja bym potrzebował... – wyciągnął rękę w stronę worków na najbliższym stelażu.

– Nie rusz. Tam babskie mundury. Czego chcesz?

– Kurtka rozpruta i w plecy wieje.

– Tak i mów. Tu igła, tu nici. Siadaj i szyj.

– Tak jest.

Magazynierka wróciła do liczenia sterty przywiezionych z prania gatek, każdą przełożoną na bok dziesiątkę zapisywała na gęsto poliniowanym, wielkim jak stolnica zestawieniu.

Tak jak przed chwilą na Józka, nie zwróciła uwagi i na Konstantego Szawełłę, który wszedł z lekka utykając i stanął przed nią, oparty na leszczynowym kijaszku. Nie miała obowiązku go widzieć, bc na błękitnej piżamie nie było naramienników ani innych dystynkcji, zresztą w szpitalu rangi inaczej się liczą.

– Ależ... – zaczął sierżant głębokim basem.

– Czego? – przerwała mu. – Niedawno zmieniane, czystych nie dam.

– A ja bym i nie wziął – rzekł spokojnie i krok bliżej w stronę stołu postąpił. – Tylko patrzę ja, patrzę i tak sobie myślę: Ależ blada pani kapral, ponieważ w namiocie siedzi, promieni słonecznych nie widziawszy.

Wojna, nie czas się opalać – ucięła marszcząc brwi i bystrym wzrokiem zlustrowała Szawełłę, pragnąc przejrzeć zamiary rannego.

– Wojna ku końcowi idzie – ciągnął z łagodnym uśmiechem – a ze spaceru czasem pożytek większy niż korzyść z roboty.

– Niby jak? – dopiero teraz przestała liczyć. – Jaki może być z chodzenia pożytek? – zadała pytanie i w zadumie popluła na chemiczny ołówek.

– Jakby na przykład sierżant jakiś, może już człowiek nie najmłodszy, ale jeszcze do rzeczy, miałby coś pani kapral do powiedzenia.

– Niech mówi.

– Tutaj ten sierżant nie powie – stwierdził z przekonaniem Konstanty.

– Jest rzecz, że obojętnie wszędzie, a inną tylko blisko przyrodniczego łona, w wiosennym słońcu wypowiedzieć potrafisz, a nie, izwienicie za wyrażenie, wśród gaci, choć i z prania świeżo przybywszych.

Magazynierka wyszła spoza stołu, obejrzała dokładnie sierżanta z przodu i z boków. Nieczęsto ją zapraszano na spacer, więc zdziwienie kilkanaście sekund walczyło w jej sercu z nadzieją, póki ta ostatnia nie odniosła zwycięstwa i nie skłoniła do zgody.

– Katarzyna – wyciągnęła przed siebie rękę fioletową od pracy przy użyciu chemicznego ołówka.

– Konstanty – pochylił się sierżant, pocałował starannie i szurnąwszy gołymi piętami w szpitalnych kapciach, Zamarkował stuknięcie obcasami, jak najlepiej w tej sytuacji potrafił.

– Szyjesz, mały?

– Szyję – odpowiedział z kąta Józek.

Zastanawiała się przez chwilę, czy nie zaczekać, póki nie skończy, lecz bardzo była ciekawa, co też sierżant ma jej do powiedzenia, więc machnęła ręką i zdecydowała:

– No to szyj póki co.

Popchnęła pani kapral Konstantego przed siebie, wyszli oboje z namiotu.

Sprawnie zasznurowała wejście i powiesiła kilową kłódkę na skoblach spinających płachty u góry. Nie było wątpliwości, że nikt się tędy nie wyśliźnie. Popatrzyła raz jeszcze na sierżanta i w pełnym świetle wydał jej się nawet bardziej przystojny niż w namiocie.

– No, jak mamy iść... – odstawiła lewy łokieć od boku.

– To idziemy – dokończył Konstanty ujmując pod rękę i poprowadził ją w cień drzew.

– Do lasu wiedzie – zauważyła surowo.

– Prawda – odrzekł.

– Miał mówić.

– Też prawda – przyznał. – Otóż, pani Katarzyno, wojna się ma ku końcowi i wiosna nastała, ptaszka każda, jak na ten przykład jaskółka, szpak, żaworonek, wróbel, sójka, bocianiuk, sroczka...

– Powiedzmy, panie sierżant, krótko: oraz inne ptaki – magazynierka spróbowała wpłynąć na przyspieszenie wydarzeń.

– Oraz inna ptaszka – zgodził się Konstanty – gniazda wije.

– I cóż z tego, że wije?

– To z tego, że człowiek, któren przecież od ptaszki mądrzejszy stworzony został) także o przyszłości winien pomyśleć... – ciągnął Szawełło i obejrzawszy się zdecydował łagodny łuk zatoczyć, skierować kroki z powrotem, gdyż między pniami dostrzegł przy kuchni szczupłą sylwetkę Marusi.

Ogoniok dotarła do szpitalnej stołówki pod brezentowym dachem w samą porę: przy długim wąskim stole, pospiesznie zbitym z chropawych desek, motocykliści kończyli obiad. Plutonowy przełykał ostatnie kęsy, kiedy podszedł do niego rusznikarz, mężczyzna w starszym wieku, niosący na ramieniu trzy pistolety maszynowe. O krok za nim stała Marusia z naręczem magazynków opartym o lewe obandażowane ramię.

– Mówiła sanitariuszka, że wam potrzebne.

– Nam? – spytał zdziwiony plutonowy, ale widząc znaki dawane przez dziewczynę, zmienił ton: – Ach, pepesze, tak właśnie...

– To bierzcie. Wojna się kończy, inwentarz będą robić, a u mnie na stanie superata.

Rusznikarz zawrócił, a Marusia, ruszając za nim, znalazła jeszcze czas i okazję, żeby szepnąć:

– Za kwadrans koło pagórka z kasztanem na szczycie.

Przebiegając obok składu mundurowego dała znak Konstantemu, żeby się pospieszył, a on kiwnął głową, że rozumie. Magazynierka nie spostrzegła wymiany sygnałów, gdyż otwierała właśnie kłódkę, a potem, nie przestając się śmiać, rozsznurowywała namiot.

– Och, panie Konstanty, pan jak co powie, to już powie.

– Pani Katarzyna łaskawa bardzo.

– Znaczy zaraz po kolacji – podała mu rękę do pocałunku. – Ciekawa jestem, jak też pan sierżant opowiadanie dokończy. W kącie namiotu skromnie siedział na stołku Józek Szawełło, z ogromnym wysiłkiem i starannością wiązał supeł i odgryzał nitkę.

– Gotowe?

– Tak jest. Tu nici, tu igłę, dziękując pani kapral, kładę.

– Dobrze, dobrze synku – odrzekła łagodnie, a może nawet serdecznie.

Wzięła się z powrotem do liczenia bielizny, ale robota nie szła tak sprawnie jak przedtem, więc po chwili przerwała, uśmiechnęła się sama do siebie i wydobywszy z kieszeni lusterko, zaczęła poprawiać ufryzowane włosy.

Młody Szawełło raz jeszcze ukłonił się od wyjścia i opuściwszy namiot niespiesznie obszedł go dokoła. Rozejrzał się, czy nikt nie widzi, i chwyciwszy w rękę koniec sznura wystający spod brezentu, skrył się między gęste krzaki leszczyny na skraju lasu. Zaczajony w zieleni począł wybierać linkę jak rybak, który już wie, że na dużą rybę na haku. Podciągnął pełznące po trawie trzy spore worki. Zwinął je ciasno, wsadził pod pachę i teraz już nie zwlekając, dal nura w brzeziniak schodzący z tej strony na samo dno doliny.

Chwilę między pniami nie było nikogo. Potem przyszła para żółtodziobych zakochanych szpaków i skrzydło przy skrzydle wędrowała trawą, zaglądając pod zeszłoroczne liście. Przybiegła wiewiórka, wykopała jakiś skarb spod pniaka i umknęła, zostawiwszy wiatrowi do zabawy puch rudy z zimowej pelisy.

Sroka ze szczytu brzozy zaskrzeczała, oznajmiając nadejście felczera Stanisława Zubryka. Chorąży wędrował wiosennym zagajnikiem, to przyspieszał trochę, to zwalniał, zatrzymywał się nawet. Rad był tej cichej godzinie. Właśnie cisza szczególnie go radowała. Wysokie brzęczenie samolotów i daleki pomruk dział pogłębiały ją tylko i przydawały spokoju.

Ścieżka wspinała się łagodnie, lecz stale, i zaprowadziła Zubryka na szczyt pagórka. Przykucnął, by się przyjrzeć z bliska dzieciom kasztana, który tu rósł od dawnych czasów. Jesienią spadły dojrzałe owoce, stoczyły się po zboczu i utknąwszy we wgłębieniach gruntu, daty początek malutkim drzewom, które teraz wypuściły nowe zielone pędy, otworzyły u szczytów pięciopalczaste łapki. Bardzo to było ładne, wzruszające i chorąży pomyślał sobie, że natura, czyli przyroda, to takich rzeczy potrafi dokonać, że człowiek aż się dziwi, bo nigdy by nie przypuścił, póki na własne oczy nie zobaczy.

Uniósł głowę i zdumiał się ogromnie, bo to, co zobaczył, przeszło wszelkie najśmielsze oczekiwania nawet takiego jak on entuzjasty natury i wielbiciela jej ukrytych mocy. Oto na brzózce rosnącej parę metrów dalej, która przed chwilą była okryta liśćmi tylko, wyrosły dwie szpitalne kurtki i para spodni. Podniósł rękę i kto wie, może by się nawet przeżegnał dla odegnania złych duchów, gdyby za gęstym krzakiem nie dostrzegł Marusi dopinającej mundur, gdyby w chwilę potem, stanąwszy na palcach, nie zobaczył obu Szawełłów: starego i młodego.

– Hop! Hop! – zawołał beztrosko, gdyż ucieszyło go naturalne wyjaśnienie dziwnego na pozór zjawiska.

Tamci nie okazali jednak radości, speszyli się, pochowali za siebie ręce.

– Ja na spacer. Możemy się przejść razem – zaproponował.

– My raczej... – zaczęła Marusia.

– Obywatel chorąży tam? – spytał Konstanty Szawełło i wskazał ręką w głąb lasu, a kiedy felczer kiwnął potakująco głową, sierżant dodał: – My właśnie, proszę wybaczenia, w stronę przeciwpołożną.

Przykro zrobiło się chorążemu. Uniósł szerokie brwi, rozłożył lekko ręce i skłoniwszy głowę zupełnie po cywilnemu, ruszył dalej. Zrobił parę kroków, rozgniewał się na niewdzięczność niższych szarż i zawrócił.

– Co znaczą te piżamy na drzewie? Kto je do magazynu ma odnieść? – pytał założywszy ręce na plecy. – I właściwie dlaczego pani Ogoniok w polskim, a więc nie swoim mundurze? Ha?

Na chwilę zapadła cisza. Zagadnięci nie byli w stanie dać żadnej sensownej odpowiedzi, a pytający nie wiedział, jak mógłby ich do tego zmusić, i na dodatek ze strachem spostrzegł, że przedmioty, które przed nim chowali za plecy, były pistoletami maszynowymi.

Kto wie, jak długo staliby naprzeciw siebie, gdyby motocykliści nie nadjechali drogą i nie przystanęli, jak było umówione, w pobliżu pagórka.

– Hej, spiskowcy, gotowi? – zawołała plutonowy przekrzykując gdakanie rur wydechowych.

– Uciekacie ze szpitala? Dokąd? – zaniepokoił się chorąży.

– Do Berlina – odpowiedziała Marusia robiąc parę kroków w stronę drogi.

– Przecież tam najstraszniejsze walki, ogień, bomby, granaty.

– Otóż to właśnie – przytaknął starszy Szawełło, ruszając za Marusią.

– Głowę mi urwie komendant szpitala, kiedy się dowie, że was nie zatrzymałem, że uciekliście. Może nawet rozstrzela.

– Otóż to – po raz drugi automatycznie przytaknął sierżant.

Przez parę sekund sytuacja zdawała się chorążemu bez wyjścia i nawet już pomyślał, czy tu zostanie pogrzebany, czy zwłoki jednak do Mińska Mazowieckiego odeślą.

– A wy, towariszcz wojenfielczer, dawajtie s nami – niespodzianie zaproponowała Ogoniok z czarującym uśmiechem.

– Ja? – Zubryk aż się cofnął i zachwiał na nogach z przestrachu.

Podczas tej rozmowy wszyscy przesuwali się coraz bliżej ku szosie, w bezpośrednie sąsiedztwo motorów. Ogoniok, nie doczekawszy się odpowiedzi na swą propozycję, zasalutowała chorążemu, skoczyła zgrabnie do kosza. Za jej przykładem poszli obaj Szawełłowie. Młody dopomógł staremu, któremu trochę jeszcze noga raniona przeszkadzała.

W ciągu tych paru chwil Stanisław Zubryk podjął najtrudniejszą decyzję swego życia: z rozpaczą na twarzy skoczył na siodełko ostatniego ruszającego już motocykla i ruchem pełnym determinacji nacisnął czapkę po same uszy.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю