355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 10)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 10 (всего у книги 58 страниц)

14. Psi pazur

Gąsienice wycisnęły w piasku równy, głęboki ślad, obrzeżony dwoma szańczykami, ponadcinany prostokątami traków jak tor kolejowy.

Szarik biegnie tym śladem osłonięty do pół grzbietu. Niesie się równym, wilczym kłusem, niezmordowanym i płynnym, jak poślizg węża.

Głowę ma podniesioną, wzrok skierowany daleko przed siebie.

Węszyć nie trzeba, woń, której szuka, powinna się odnaleźć dopiero tam, gdzie silnie pachnie benzyną, gdzie był czas na wesołe bieganie po trawie.

Pies pamięta, że właściciel tego zapachu, głaszcząc go, oddał komuś innemu niemiło dymiący przedmiot. Szarik naturalnie nie zna nazw, nie wie, co to znaczy benzyna i fajka. Jego węch dzieli rzeczy na miłe i niemiłe, obojętne i apetyczne. Zna również kształty, które się z zapachami wiążą. Jest to świat bogaty, różnobarwny, rozmaity, a prócz tego mieszczą się w nim uczucia przyjaźni i wrogości, miłości i nienawiści, uczucia zmęczenia i radosnej sprawności mięśni.

Teraz jest zmęczony, podrażniony i głodny. To, co przeżywał w stalowym pudle wstrząsanym wybuchami, wypełnionym pyłem, dymem i smrodem, było bardzo niemiłe. Skoro jednak Janek był obok, to znaczy, że i on, Szarik, powinien był tam się znajdować. Jest głodny, ale nie myśli o tym.

Ma jedno główne pragnienie: spełnić rozkaz czy prośbę swego pana. Dlatego biegnie dnem gąsienicowego śladu, niezmordowanie pokonuje przestrzeń.

Na przedzie błyska, słychać świst, huk wystrzału. Szarik nie boi się. Był jeszcze zupełnie maleńki, gdy przywykł do głosu strzelby. Dźwięk karabinu jest nawet spokojniejszy, mniej ostry. Poza tym pies czuje, że po bokach osłaniają go garby piachu. Gorzej, bo od przodu, ze strony, w którą biegnie, rośnie coraz ostrzejszy zapach obcych ludzi. Zupełnie obcych, innych niż ci, których wielu poznał od czasu swego przybycia do wojska. Pachnie inne sukno, inne jedzenie, inna skóra – wszystko jest obce.

Wilczur zwalnia, coraz płynniej przerzuca ciało z nogi na nogę. Teraz już idzie, a potem coraz mocniej uginając łapy poczyna szorować brzuchem po piachu, pełznie. Zapach dobywa się z dołu, jakby spod ziemi.

Widać już nasyp, nad którym przesuwają się wierzchołki ludzkich głów, odzianych w stalowe hełmy.

Szarik znieruchomiał. Czeka cierpliwie długą chwilę, aż znikną głowy, aż oddalą się ludzkie głosy. Wówczas rusza kłusem, wydłuża krok i gwałtownie wyrzucając ciało do przodu, przesadza okop.

W parę sekund potem słyszy okrzyk, metalowy trzask zamka. Tuż obok są pierwsze kępy jałowców. Dopada ich, zmienia kierunek. Goni go huk wystrzału, ostry świst niesie się bokiem koło lewego ucha. Pies sadzi długimi susami przed siebie, skręca to w lewo, to w prawo, by być bliżej jałowcowych kęp.

Znowu dwa strzały, dwa świsty i cisza. Piasek szeleści pod łapami, pryska na boki, ziemia staje się coraz twardsza, poprzerastana trawą. Już niedaleko do ciemnej, szmerliwej na wietrze ściany lasu. Szarik znowu przechodzi w kłus, wślizguje się pomiędzy krzewy. Liście gładzą mu boki, drobne gałązki czepiają się karku.

Ślad gąsienic jest teraz płytszy i trudno nim biec, bo wciśnięte w ziemię leszczyny i brzózki podniosły się nieco i sterczą najeżone przeciw kierunkowi biegu. Skręca więc i sunie obok śladu. Przeskakuje jeden lej po pocisku, potem drugi i nagle, niespodzianie tuż pod mordę wpada mu kłębek sierści ostro pachnącej jedzeniem.

Tego za wiele. Sygnał jest tak silny, że Szarik zapomina o swym panu i przyjacielu, o jego prośbie. Jeden skok, chwyt w zęby i krótki trzepot oszalałego ze strachu zająca. Spod kłów spływa na jęzor świeża, ciepła krew.

Szarik cofa się pod gęsty krzak, przysiada i je łapczywie, chrupiąc kości. Syci głód. W mięśniach, po całym ciele rozpływa się miłe uczucie sytości, niknie podrażnienie, które jeżyło mu sierść, lecz jednocześnie poczyna się niepokoić.

Nieruchomieje na chwilę, potem je dalej, dogryzając ostatnie kęsy. Resztki futra przykleiły się do pyska i łechcą go w nozdrza. Wyciera mordę o trawę, pomaga sobie łapami. W tym samym momencie powraca pamięć i wstyd.

Miał przecież biec i szukać.

Szarik kładzie uszy po sobie, opuszcza ogon, czuje się bardzo niewyraźnie. Rusza pospiesznie dalej, ale zaraz gwałtownie zwalnia.

Znowu czuje nozdrzami zły zapach człowieka i sukna, obcy, taki sam, jak w skoku przez okop, z którego doń strzelano. Przekrada się więc z cienia w cień, wysuwa mordę spośród liści i patrzy. Obok pogiętego żelastwa wprasowanego w ziemię, obok skośnie sterczącej w górę armatniej lufy leży na piersiach nieruchomy człowiek i pachnie śmiercią. Skowyt budzi się na dnie gardła, ale natychmiast milknie zdławiony – nikt z jego braci, syberyjskich wilków, nie zdradza się na tropie.

Jak dziwny, nocny ptak, gwiżdże i waży się w powietrzu mina. Pies zna ten dźwięk, przypada do ziemi. Wybuch szarpie powietrze, przestraszone echo tłucze się ślepo od pnia do pnia. Daleki, wielki odłamek furkocąc ścina kilka liści i wbija się w ziemię tuż obok psiej łapy. Szarik czuje jego gorąco i nieruchomą wściekłość. Odrzuca go pazurami, a potem wstaje i cofając się zatacza spory łuk przez gęstwę lasu.

Chce wrócić na ślad, ale nęci go wilgoć, trawa mokra i śliska. Po jedzeniu przychodzi pragnienie, więc ostrożnie wyciągając nogi z coraz rzadszego błota znajduje między dwiema kępami skrzypów niewielki skrawek wody.

Chłepce ostrożnie z wierzchu, żeby nie zamącić od błotnistego dna.

Pochylony, z nosem wśród ziół, gubi wiatr. Spostrzega cudzą obecność dopiero w ostatniej chwili, gdy słyszy bliski szelest, i kątem oka łowi ruchomy cień. Unosi mordę.

Widzi o parę kroków psa podobnego do siebie. Tamten ma wyższe nogi, jest tęższy, sierść ma krótszą, przystrzyżoną i na szyi połyskuje mu nabijana ćwiekami obroża. Skradał się cicho, a teraz widząc, że jest spostrzeżony, znieruchomiał, stoi naprzeciw, tam gdzie kończy się błoto, i szczerzy zęby.

Szarik nie ma ochoty do walki. Jest ociężały po zającu, napił się wody i czuje, że ma mniejsze szanse. Denerwuje go, że dał się zaskoczyć, wie, że powinien biec dalej, szczerzy jednak na wszelki wypadek zęby, bo tak się wiedzie między psami, bo powinien pokazać, że też ma kły.

To jednak tylko demonstracja. Na sztywnych nogach poczyna przesuwać się bokiem, co nie wychodzi mu zgrabnie, bo błoto kląska pod nogami, łapy dają poślizg. W ten sposób nie rejterując obchodzi napotkanego szerokim łukiem. Tamten obraca się w miejscu, odległość jest stale ta sama – dwa susy. Pod koniec manewru, zatoczywszy pełne półkole, Szarik stoi tyłem do kierunku, w którym powinien biec. Ufa już teraz, że tamten nie ruszy z miejsca. Gdyby chciał, powinien był napaść wcześniej. Warknąwszy cicho dla postrachu, wykonuje półobrót, by ruszyć dalej. W tym momencie jednak alzatczyk skacze naprzód, atakuje.

Szarik nie ma już czasu, by zawrócić, przypada więc tylko do ziemi i zęby tamtego tną mu ucho. Ból przenika pod czaszkę, targa całym ciałem, ale teraz ma wroga wprost przed sobą. Duży i silny napastnik szczerzy kły, wściekle warczy. Sądzi, że oszołomił dostatecznie przeciwnika, więc naciera po raz drugi. Skok jest jednak leniwy, otwarty, bokserzy powiedzieliby – sygnalizowany.

Syn Mury wykonuje zwód ciałem i gdy atakujący przednimi łapami dotyka ziemi, uderza nań błyskawicznie, po wilczemu, całym ciężarem waląc w bok. Zbija alzatczyka z nóg, dopada zębami gardła. Wróg skowyczy wysokim głosem, woła o pomoc. Szarik zaciska zęby, ale przeszkadza mu zgrzytający pod siekaczami metal obroży. Jednocześnie w lesie słyszy głos ludzki, trzask gałęzi i ciężkie kroki biegnącego w ich stronę. Rozwiera gwałtownie szczęki, przechwytuje kłami nad obrożą i zagryza z całej mocy.

Znowu czuje smak krwi w pysku. Tamten mięknie, opada w trawę. Szarik nie czeka, aż zesztywnieje, przestanie drgać. Całym wysiłkiem opanowuje instynkt, który każe mu walczyć do końca, gdyż widzi już sylwetkę człowieka gwałtownie nadbiegającego z bronią w ręku.

Dwoma susami dopada lasu, błyskawicznie wślizguje się między krzaki.

Czerwone, ogniste pszczoły, przeskakują ponad nim, tną gałązki. Z murawy tryskają grudki ziemi. Pies słyszy huk serii i czuje bolesne ukąszenie na karku.

Nie zatrzymuje się jednak, nie pada, lecz biegnie nieustannie, zaszywając się coraz głębiej. Goni go głośny okrzyk, jeszcze jedna seria, lecz błyski pojawiają się parę metrów z boku, są nieszkodliwe.

Kłusuje jak automat. Gdy widzi prześwit między drzewami, nie zwalnia, przyspiesza nawet i w paru susach mija trawiastą przesiekę. Trafia na las rzadszy, wysokopienny, kluczy od kępy do kępy poszycia, dobierając drogę, gdzie ciemniej.

Wreszcie otwiera się przed nim puszczańska łączka wypełniona zapachem benzyny, poznaczona śladami gąsienic i kół samochodowych. Tutaj powinien być ten, którego szuka. Przebiega więc tam i na powrót parokrotnie polanę, ale nie znajduje nikogo. Trafia wreszcie na zarzuconą pod drzewami skrzynkę. Obok skrzynki znajduje w trawie grudkę popiołu. Ten popiół jest cząstką szukanego zapachu, ale tylko cząstką i to nie najważniejszą.

Szarik przysiada na tylnych łapach, dysząc rozmyśla chwilę, co robić dalej. To nie trwa długo. Obiega dokoła polanę, potem wpada w las, zatacza drugi, nieco szerszy krąg, potem trzeci jeszcze większy...

Uczono go, że tak trzeba robić po zgubieniu śladu, że na którymś z tych kręgów powinien trafić na właściwy trop, odnaleźć zagubioną nić.

Poszukiwania trwają długo, ale pies nie ustaje, nie odpoczywa, czyni stale to samo – zatacza krąg za kręgiem.

Wreszcie, za którymś razem, daleko już od polany, słyszy głosy i zwolniwszy nieco, widzi z daleka grupkę żołnierzy, stojących wokół samochodu z wysokim, sterczącym drutem anteny. Oni go nie widzą, zajęci są czym innym. Grzebią pod uniesioną maską silnika.

Jeden z nich mówi:

– Spiesz się. Przed świtem wóz musi być gotów, bo genera ł nam łby pourywa. A wszystko przez ten zasmarkany odłamek.

Szarik nie rozumie, co mówią ludzie, woli się jednak nie zbliżać. Nie ma wśród nich tego, o kogo mu chodzi, omija ich więc z daleka, zacieśniając nieco krąg, a potem biegnie znowu lasem, przenika gęste zarośla, przecina niewielkie polanki.

Mija sporo czasu, nim zamknie ponownie koło, i znowu widzi tych samych żołnierzy. Teraz jednak okrąża ich z drugiej strony, daleko po prawej, czujnie zerkając, czy go nie widzą.

W pewnym momencie hamuje tak gwałtownie, że przednie łapy jadą ślizgiem po igliwiu. Zdaje mu się, że chwycił jakiś sygnał. Zawraca powoli, starannie wietrzy i nagle dławi budzący się w piersi skowyt zachwytu. Jest! W trawie leżą drobne grudki leśnej ziemi oderwane z butów, trop wyraźny, a pasmo zapachu gładkie i szerokie jak szosa.

Pewny swego rusza ostro. Ślad prowadzi wprost na skraj puszczy. Tu jest widniej, poprzez drzewa prześwituje z góry srebrne światło – wzeszedł księżyc. Trop idzie brzegiem drogi i lasu. Jest zdecydowany, prosty, ale Szarik musi parokrotnie zboczyć między krzaki, ukryć się i przywarować, bo drogą to w jedną, to w drugą stronę maszerują grupki ludzi. Gdy go mijają, powraca, podejmuje ślad i znowu sunie za nim, nie zważając na ból, który drga w rozerwanym uchu i w skórze, przeciętej kulą na karku.

Obok martwej, spalonej ciężarówki, której szkielet sterczy na drodze, w las skręca ścieżka, wyprowadza Szarika między samochody i czołgi, między żołnierzy śpiących pod drzewami. Zapach prowadzi wprost do niewielkiego wzgórka, w zboczu którego wyryta jest ziemianka. U jej wejścia stoi wartownik z pistoletem maszynowym. Szarik zatrzymuje się na chwilę za pniem, wietrzy, ale ten żołnierz jest przyjazny, przypomina nieco jego pana.

Wilczur wychodzi więc zza drzewa, kroczy przed siebie spokojnie i pojednawczo macha ogonem. Żołnierz jednak nie jest w dobrym humorze.

Widząc psa, woła stłumionym głosem:

– Czego ty tu? Poszedł won! – unosi kolbę.

Szarik odskakuje, cicho i bez warknięcia idzie w las, czeka, by tamten stracił go z oczu, a potem zawraca i nisko nad ziemią, szorując brzuchem o trawę, pełznie ostrożnie od jednej plamy cienia do drugiej, omija miejsca pomalowane księżycem.

Zapach jest coraz mocniejszy, idzie z ciemnego, otwartego okienka, umieszczonego nisko nad ziemią. Można byłoby go dopaść w paru susach, wilczur wie jednak, że z ludźmi uzbrojonymi nie ma żartów. Mimo że skóra drga mu z niecierpliwości, sunie powoli, zamiera nieruchomo na długie chwile.

Wreszcie okienko jest tuż obok. Wsadza w nie mordę i przekonawszy się, że dotarł na miejsce, wpełza powoli do środka, macając łapami ciemność. Nie może znaleźć oparcia, skacze więc, spada na coś, co wali się pod nim. Na prawo i lewo lecą drobne, potrącone przedmioty. Staje wreszcie na ziemi i szarpie zębami za koc, którym przykryty jest człowiek.

– Warta! Co tu się dzieje, u diabła? Światło!

Brzmienie głosu jest twarde i ostre, ale Szarikowi wydaje się melodyjne jak muzyka. Odnajduje dłoń, w której tamten człowiek trzyma pistolet, i radośnie liże ją jęzorem.

Trzaskają drzwi i do wnętrza ziemianki wpada żołnierz, trzymając w ręku zapaloną latarnię.

– Zaraz wygonię drania. On przez okno, obywatelu generale...

Pójdziesz ty won!

Dowódca brygady, mrużąc oczy od światła, patrzy na psa i wstrzymuje żołnierza energicznym gestem ręki.

– Stój. Zasłoń okno, zostaw lampę i wyjdź.

Znowu skrzypią drzwi. Generał w koszuli i spodniach siada na pryczy, stawiając bose nogi na ściągniętym z łóżka kocu. Przygląda się psu nie rozumiejącymi, szeroko otwartymi oczyma. Jest pewien, że dopiero przed chwilą położył się spać. Z daleka, z głębokiego snu powraca do rzeczywistości.

– Szarik, to ty? Skąd się wziąłeś, piesku? Chodź no tutaj.

Uradowany wilczur staje na tylnych łapach, przednie kładzie mu na kolanach, wyciąga mordę ku górze i jak pijany człowiek pragnie się natychmiast całować.

– Poczekaj, poczekaj, daj spokój... Dostało ci się, widzę.

Generał, trzymając łeb psa w obu rękach, uważnie ogląda ucho, dotyka palcami karku, gdzie obok przeciętej skóry zastygł szeroki skrzep. Wilczur skomli ostrzegawczo, czując ból.

– Cicho, cicho. Zaczekaj.

Dopiero teraz spostrzega szalik Janka na szyi psa, bierze nóż zrzucony ze stołu na podłogę, rozcina krzywy ścieg czarnych nici, rozwija wełnianą tkaninę. Potem chwyta kartkę, spiesząc się naddziera ją nawet przy rozkładaniu, czyta. Po raz drugi przebiega oczyma parę rzędów liter i woła:

– Warta!

Żołnierz natychmiast staje w drzwiach.

– Wypędzić go, obywatelu generale?

– Głupiś. Dyżurnego oficera sztabu do mnie, biegiem.

Fizylier znika, a generał znajduje na półeczce puszkę z konserwami, rozcina ją nożem i całą zawartość wykłada na talerz, stawia przed psem.

– Jedz, Szarik. No jedz, czemu nie chcesz.

Szarik jest zawstydzony. Zdaje mu się, że w tonie człowieka są jakieś nutki gniewu, więc chyba już wszyscy wiedzą o tym zającu, który wszedł w drogę i powstrzymał go na tropie. Głos człowieka łagodnieje:

– Nie chcesz jeść bez Janka? Wierny, dobry pies.

Dyżurny oficer wpada zdyszany i staje jak wryty, gdyż widok jest niecodzienny: dowódca brygady w koszuli i spodniach, ale boso siedzi na podłodze. Obok niego pies, którego generał obejmuje ramieniem, przytula kosmaty łeb do piersi i mówi:

– Nie wiesz, sam nie wiesz, głupie bydlę, jakiś ty mądry.

– Słucham, obywatelu generale.

– Nie wtrącaj się, to nie do ciebie. A teraz słuchaj: natychmiast zamelduje się do mnie lekarz z opatrunkami, zastępca do spraw technicznych z pompą paliwową do czołgu T-34. Wyprowadzisz samochód pancerny, dwa lekkie czołgi i dwie drużyny fizylierów. Powtórzcie, poruczniku.

Zdumiony oficer powtórzył rozkaz, który jego zdaniem był najdziwniejszym z rozkazów, wydanych w wojsku, zasalutował i już wychodził, ale generał zawrócił go:

– Poczekajcie. Niech tu przyjdzie jeszcze krawiec z igłą, nićmi i kawałkiem brezentu. To wszystko. Wykonujcie.

Nie wiadomo, co sobie pomyślał oficer sztabu, usłyszawszy ten dodatek, ale rozkazy wykonał sprawnie i po kwadransie wszystko było gotowe.

Wiadomość o tym, że pies Janka Kosa przybiegł do generała, że wzywano lekarza, technika i krawca, obiegła sąsiednie ziemianki i w zmienionej formie dotarła do fizylierów, którzy zebrali się przy czołgach i samochodzie pancernym. Płosząc resztki snu, moczyli dłonie w rosie, przecierali twarze i sprzeczali się między sobą. Jedni twierdzili, że czołg Semena nie znalazł okrążonego batalionu i zawrócił, drudzy powiadali, że wszyscy zginęli, tylko jeden pies został i to bez uszu i ogona, bo mu odłamkami obcięło.

Gdy generał wychodził z ziemianki, prowadząc Szarika na smyczy zaimprowizowanej ze spiętych razem żołnierskich pasów, napotkał grupkę ciekawych. Zobaczywszy dowódcę, przestali szeptać, zamilkli i tylko Lidka, radiotelegrafistka, wystąpiła z szeregu.

– Obywatelu generale...

– Tak.

– Chciałabym się dowiedzieć, co z załogą porucznika Semena.

– Niewiele o niej wiem. Wszystko teraz spoczywa nie w moich rękach, lecz w psich pazurach.

Generał ruszył przed siebie i po chwili w kierunku frontu odjechał niewielki oddział: na przedzie i z tylu szły niskie T-70, oblepione desantem fizylierów, a między nimi samochód pancerny, w którym siedział dowódca brygady, trzymając na kolanach psa.

Szarik był niezadowolony, wiedział przecież, że powinien pobiec z powrotem do Janka, a tu go nie puszczają. Powarkiwał, nie dał się głaskać.

– Głupi, głupi mądralo, poczekaj. Bliżej ci przecież będzie.

Oddział zatrzymał się na polanie, fizylierzy weszli tyralierą w las, za nimi dowódca z psom. Dotarli do tego miejsca, które Czereśniak nazywał „ścieżką wedle trzech buczków”. Generał przyklęknął w trawie, sprawdził raz jeszcze, czy dobrze i mocno siedzą uszyte z brezentu juki, czy zaszyta w nie pompa nie przeszkodzi Szarikowi w biegu. Potem rozpiął smycz i klepnął psa po zadzie.

– Szukaj, piesku, szukaj Janka.

Szarik i bez tego wiedział, dokąd ma iść. Nie tylko wiedział, ale tęsknił, pragnął się pochwalić przed swym panem, że znalazł człowieka, którego miał znaleźć. Poczuwszy, że jest wolny, wbiegł na przesiekę i wraz ze swym cieniem od księżycowego światła wpadł do lasu.

W ziemiance sztabowej dywizji strzelców gwardii panowała cisza. Gruby strop w pięć rzędów sosnowych belek był obsypany ziemią, obłożony darnią i tłumił dźwięk toczącej się na powierzchni bitwy. W obszernej izbie stały popod ścianami prycze, pośrodku długi stół zasłany mapami. Czerwoną i granatową kredką wrysowane w nią były pozycje. Ostre strzały ataków, kręgi i prostokąty artyleryjskich ogni wyznaczały zamiar dowódcy na nowy dzień bitwy, który miał nadejść za parę godzin. Z południa od trzech czarnych kwadracików oznaczających domy Ewinowa, poprzez podwójną granatową linię niemieckich okopów wiodła na północ kreskowana strzała, znacząca kierunek, w którym winien przebijać się z okrążenia batalion kapitana Baranowa. Po obu stronach tej strzały artylerzyści nakreślili ognie zaporowe, mające osłonić gwardzistów przed uderzeniami ze skrzydeł.

Na mapie stały dwie szklanki z grubego, zielonkawego szkła i opróżniona do połowy butelka. Na talerzach pachniała pocięta w podłużne paski świnina przesmażona z cebulą. Obok w pokrywie menażki leżały kostki ciemnego chleba.

– Może pójdziemy, zobaczymy – powiedział dowódca brygady.

– Lepiej tutaj, towarzyszu generale – odrzekł mu krępy, tęgi oficer w mundurze pułkownika ze znaczkiem gwardii na piersi. – Będą przychodziły meldunki radiowe, telefoniczne. A tam nasi obserwatorzy zrobili wysoko nad ziemią gniazdo takie jak ptasie. Wleźć trudno, a spaść łatwo. Zresztą Niemcy biją szrapnelami i głupio byłoby, żeby nas utłukli jak kaczki. Na diabła taki pogrzeb.

Znowu zapanowała cisza. Może dlatego, że wybuchy pocisków ledwo tu było słychać, generał pomyślał o chwili chyba już niedalekiej, kiedy skończy się wojna i ludzie wrócą do swych zwykłych, pokojowych zajęć. Tym z frontu będzie trudniej. Cóż z tego, że chłopak umie strzelać, że trafia trzy dziesiątki pod rząd, że nie lęka się unieść głowy pod ogniem.

Gdy przyjdzie czas na dwumian Newtona, na funkcje kwadratowe, gdy trzeba będzie wkuwać, że pierwotniaki dzielimy na korzenionóżki, wymoczki i zarodnikowce, będzie mu trudniej niż innym. Ciekawe, czy ludzie zapamiętają jego frontowe czyny? Któż napisze lub opowie o mądrym pomyśle strzelca–radiotelegrafisty, o bohaterskim psie, noszącym imię Szarik?

Złapał się na przesądnej myśli, że nie trzeba wybiegać naprzód, nie wolno dzielić skóry na żyjącym niedźwiedziu. Któż wie, czy pies dotrze na miejsce?

W tę stronę przekradł się zaraz po zmroku, w ciemnościach. Przyniósł rozerwane ucho i znak po kuli na karku. Nie potrafił opowiedzieć, co mu się zdarzyło. Wracać miał przy świetle księżyca, obciążony... Zresztą nawet jeśli dotrze na miejsce, jeśli mechanik wmontuje pompę i uruchomi czołg, to jeden celny pocisk może go zmienić w pochodnię, a czterech ludzi w popiół. Wróg wie przecież, że się przedarli, będzie czekał w zasadzkach, postawi na ich drodze miny. Czy przebiją się przez podwójny pierścień okrążenia?

Dowódca radzieckiej dywizji nalał do szklanek, trącił szkłem o szkło.

Wypili, przekąsili świniną.

– Może pójdziemy, zobaczymy – zaproponował niepewnie pułkownik gwardii. – Zawsze własnymi oczyma lepiej.

– Lepiej – bez zdziwienia, ale z uśmiechem w oczach odpowiedział generał.

Wstali i po stromych schodkach ruszyli w górę wąskim wykopem, dotykając dłońmi belek umacniających ściany. Ze światła wyszli w mrok. Nie było nic widać, póki za zakrętem nie wynurzyli się spod belkowania.

Spojrzawszy w górę, dostrzegli na prostokącie nieba jasne gwiazdy. W miarę jak wchodzili po schodach coraz wyżej, przygasały gwiazdy.

Wartownicy u wejścia do ziemianki stanęli na baczność. Trzech fizylierów z bronią gotową do strzału ruszyło za nimi – do frontu było niedaleko, paręset metrów.

Pułkownik prowadził wąziutką ścieżką. Pod butami czuli gładkość ubitej ziemi. Między gęstymi krzakami leszczyny wspięli się na pagórek. Stały tu obok siebie cztery ogromne sosny, na pniu jednej z nich umocowana była drabinka. Poczęli się wdrapywać powoli coraz wyżej, ostrożnie wymacując stopami szczeble.

Zmęczyli się obaj i z westchnieniem ulgi dotarli na pomost zbity z grubych belek. Wisiał kilkanaście metrów nad ziemią, od góry i z boków okryty był maskującą siatką, na której zwiadowcy umocowali świeże, pachnące jeszcze żywicą gałęzie. Przy lornetach nożycowych siedziało dwu obserwatorów i lejtenant w okularach, artylerzysta. Zobaczywszy przybyłych, zrobił krok naprzód chcąc meldować, dał ręką znak, by ustąpiono im miejsca przy lornetach.

– Nie trzeba – powiedział pułkownik. – Ciemno jeszcze. I tak najpierw usłyszymy, a potem dopiero będziemy mogli zobaczyć.

Ponad lasem, na tej wysokości od ziemi, szedł od strony Wisły wilgotny i świeży powiew. Zaczynało już nieco szarzeć, a księżyc jeszcze wisiał na zachodniej stronie nieba, więc widać było dość daleko. Parę metrów pod nimi kończyły się wierzchołki niższych drzew, zbite ich korony podobne były do gęsto tkanego dywanu. Wyżej sterczały tylko pojedyncze sosny, zasłaniając tu i ówdzie widok. Na wschodzie prześwitywało miejscami lustro rzeki. Od południa, z dalekich tyłów przeciwnika, błysnęła ciężka bateria i długą chwilę potem dotoczył się grzmot wystrzału. Tuż nad ich głowami zakwilił ptak.

Było to tak dziwne i niespodziane, że spojrzeli po sobie, wymienili uśmiechy.

Generał przysiadł na niskim stołeczku, oparł rękę o pień. Pod palcami wyczuł ostry, ząbkowany kęs metalu. Wydłubał go z kory, a potem zważył na dłoni. Z żalem pomyślał: W tym lesie ranne są drzewa. Pomyślał tak o drzewach, a nie o ludziach, zbliżał się bowiem dzień, w którym, wiedział o tym na pewno, podobne odłamki będą ranić żołnierzy, najpierw gdzieś tu niedaleko, a później, w trzy godziny po świcie, on sam rzuci do ataku na Studzianki kompanię czołgów.

Wiedział, że pójdą, że napotkają ogień i cofną się. To będzie tylko zwiad, ale o tym czołgiści nie mogą wiedzieć. Muszą uderzyć z wiarą w zwycięstwo, z całą mocą poprowadzić wozy. Inaczej przeciwnik wyczułby, że to tylko rozpoznanie walką, nie zdemaskowałby stanowisk ogniowych. Być może stracą jeden wóz lub dwa, stracą ludzi, kląć będą: „Czemu nie całą siłą?” Na uderzenie całą siłą przyjdzie czas nieco później.

Zwalił się na niego ciężar odpowiedzialności, ludzkiego strachu i odwagi, zmęczenia i bólu. Byli przecież jakby jego własną ręką, którą musi rozgarnąć popiół, by odnaleźć źródło ognia i ugasić pożar. Poczuł się zmęczony, starszy ponad wiek. Trzymając ciężki odłamek w ręku wspomniał, że miał ich we własnym ciele czternaście, że lekarze wydłubywali je lancetami, a dwa – które ugrzęzły najgłębiej – pozostawili. Naszpikowany jestem jak to drzewo – uśmiechnął się do siebie.

– Nie słychać, nie widać, a pora by już – przerwał milczenie dowódca radzieckiej dywizji.

– Pora.

Na wschodzie zapalał się czerwony blask, u zenitu niebo pojaśniało i widać teraz było dokładnie Puszczę Kozienicką leżącą w dole pod nimi, ciągnącą się ze wschodu na zachód, powygryzaną od południa jęzorami pól i polan, płytszą i jaśniejszą tam, gdzie rosły młode zagajniki. Na przedzie, gdzie prześwitywało piachem, gdzie tylko kępy pozostały z lasu, tam właśnie był okrążony batalion. I stamtąd szła cisza.

Nasłuchując pierwszych wystrzałów milczeli dalej, ale coraz cięższy był ten brak słów i z nadzieją spojrzeli na artylerzystę w okularach, który nie odrywając oczu od lornety, sięgnął po telefoniczną słuchawkę.

– Słon dwa, przenieść w prawo piętnaście, załadować, zameldować.

Brzmiało to jak poprawka, jak przesunięcie ognia zaporowego jeszcze przed oddaniem pierwszych wystrzałów, więc generał spytał:

– Widzicie ich?

Porucznik nie zdążył odpowiedzieć – w płytkim zagajniku, znacznie bliżej, niż przypuszczali, trysnęła nagle cała garść błysków. Przeszły równo jak po loncie i tuż potem dobiegł ich równy, ostry trzask, jakby kto garść żwiru cisnął w okno, potem drugi raz, trzeci, czwarty...

Pułkownik chwycił generała za ramię i, nie wiadomo czemu szeptem, powiedział radośnie:

– Salwami biją.

– A czołgu nie słychać.

Artylerzysta podał komendę:

– Pierwsze, ognia!

Nie zobaczyli błysku, tylko z tyłu, spoza nich, przegwizdał wysoko pocisk z haubicy. Płomień wybuchu trysnął w prawo od przedzierającego się batalionu.

– Bateria, po trzy na działo, biegłym... ognia!

Gwizdy poszły stadem, uderzyły w las, wyrosły pionową ścianą kurzu poprzerastanego żyłami czerwieni.

Teraz dopiero generał usłyszał charakterystyczny łoskot czołgowego działa i uśmiechnął się: Szarik doszedł...

Łomotały salwy, w przerwach terkotały karabiny maszynowe, rytmicznie biły siedemdziesiątki szóstki – piechurów i czołgu. Huk i błyski, coraz bardziej blednące w świetle wstającego dnia, sunęły równym, niezmiennym tempem w stronę punktu obserwacyjnego. Zaskoczeni Niemcy strzelali z rzadka, chaotycznie, bali się razić swoich.

Tymczasem batalion zniknął przesłonięty koronami drzew wysokiego lasu, a wkrótce potem strzelanina ucichła i tylko warkot silnika równym dźwiękiem szedł po rosie.

Zza horyzontu pokazał się półkolisty rąbek słońca i jednocześnie na szeroką polanę, którą mieli w dole po lewej, wyszedł klin piechurów. Za nimi wjechał wóz w parę koni zaprzężony, za wozem wtoczył się czołg, holując armatę na stalowej linie, otoczony łańcuszkiem tyraliery. Generał dostrzegł tuż przy pancerzu wysokiego, barczystego żołnierza bez hełmu, ze strzechą jasnych włosów na głowie. Prowadzili się pod rękę z siwym cywilem w porwanej marynarce. Generał poznał Czereśniaka i uderzywszy ręką po kolanie, pokazał go stojącemu obok pułkownikowi gwardii.

Tamci w dole szli jeszcze siłą rozpędu – w szyku, najeżeni bronią, z ustami otwartymi jak do krzyku. W pewnym momencie nagle zmiękli, rozbiegli się, otoczyli czołg. Gdy z włazów wyjrzały ciemne hełmy i kombinezony, rzucili się na czołgistów, wyciągali ich za ramiona, poczęli rzucać do góry. Na stanowisko obserwacyjne dobiegło echo okrzyków.

– Wyszli – powiedział pułkownik. – A byli o włos od śmierci.

– O psi pazur – poprawił generał i dodał: – Na mnie pora, jadę pod Studzianki. Dopilnujcie, pułkowniku, żeby mi chłopców nie uszkodzili i zatrzymajcie ich koło swego sztabu, niech odsapną...

Uścisnęli sobie ręce.

Generał pierwszy wszedł na drabinę, schodził powoli, niespokojnie nasłuchując, jak pod jego ciężarem poskrzypują szczeble. Obrócony tyłem, będąc niżej niż korony drzew, nie mógł już widzieć, jak kapitan Baranow, dopadłszy pierwszego z brzegu Jelenia, objął go za szyję, wycałował w oba policzki i powiedziawszy: Spasibo, bratcy, osunął się na ziemię i zasnął.

Generał nie widział gwardzistów, tłoczących się ciasnym kręgiem wokół Szarika, wyciągających ręce, żeby go chociaż dotknąć.

Kiedy zeskoczył z ostatniego szczebla na ziemię, jeden z fizylierów osłony podszedł i zameldował:

– Tu na was czeka jakiś człowiek, obywatelu generale.

– Kto taki? – rozejrzał się wokół.

O parę kroków stał Czereśniak, trzymając w lewej ręce karabin. Prawą dłonią tarł nie goloną, brudną szczękę i w zakłopotaniu mruczał:

– To ja, panie generale, wedle tego kwitu na drzewo.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю