355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 36)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 36 (всего у книги 58 страниц)

44. Rozkazy i ludzie

Podczas gdy w piwnicy na wschód od Ritzen ważyły się losy Czereśniaka, a więc i całego planu zdobycia miasta przy pomocy wysokiej wody, trzej czołgiści z załogi „Rudego” musieli toczyć bój w obronie śluzy. Kto wie, czy nie miał racji Jeleń twierdząc, że nie Tomasz, lecz właśnie oni czarny los wyciągnęli.

Jazgotały ostro karabiny maszynowe, płonęły w powietrzu oświetlające rakiety. Przez zorane pole szła do ataku niemiecka tyraliera.

Na piętrze domu, który przed wieczorem zajmowało jeszcze „Hochwasser” Sprengkommando, precyzyjnie była podzielona robota przy strzelnicach: Grigorij, wtulony w kolbę emge, pruł krótkimi spokojnymi seriami, a Gustlik podawał mu taśmę i co pewien czas sięgał po rakietnicę, żeby nad polem przyświecić.

Janek mierzył długo, strzelał z karabinu nieczęsto, lecz każda kula trafiała w cel – to zatrzymywała i waliła biegnącego, to leżącego podrywała, by w ułamku sekundy rozpłaszczyć go nieruchomo w poprzek skib.

Mimo to jednak przeciwnik był coraz bliżej, coraz celniej trzepały jego serie o mur, kruszyły cegły, kurzyły piachem z rozprutych worków.

– Achtung! – usłyszeli głos niemieckiego oficera. – Kompanie an Sturm...

– Pora do oberka! – zawołał Kos i odstawiwszy karabin wziął do ręki pistolet maszynowy.

– Do trojaka – poprawił Gustlik. – Przeca my są trzy...

Reszta słów zginęła w huku. Saakaszwili i Kos bili długimi seriami, a Jeleń, zawiesiwszy w powietrzu dwie rakiety, cofnął się o parę kroków od muru i ciskał granaty. Brał je z otwartej skrzynki, wyszarpywał zapalniki i szerokimi zamachami niczym machina oblężnicza miotał między krokwie ogołoconego dachu w tempie cztery na dziesięć sekund.

Tyraliera nie wytrzymała ogniowego szkwału i grenadierskiego bombardowania, przycichła i poczęła odchodzić. Chwilę jeszcze nasi ścigali ją krótkimi seriami i trzaskiem pojedynczych karabinowych wystrzałów.

– Drugi odparty – powiedział Kos.

Odstawił broń i odruchowo wziął się natychmiast do ładowania opróżnionych magazynków pistoletów maszynowych.

– Trzeci – stwierdził Gustlik, równie automatycznie wtykający naboje w metalową taśmę emge.

– Tych, co samochodem podjechali, nie liczę. Niewiele zdążyli wystrzelić.

– Bo jo żech ich minami położył.

Grigorij, który miał lewy policzek pokryty zaschniętym mydłem, ustawił sobie tymczasem kawałek rozbitego lusterka na worku, oparł o mur i mocząc pędzel w leżącym na podłodze niemieckim hełmie, wrócił do golenia.

– Czwarty – poprawił przyjaciół. – Bo pierwszy raz, to jak ci czterej z SS przyjechali i trzeba ich było załatwić.

Kos podniósł się, popatrywał przez strzelnicę na pole.

Siedź, komandir, ja jednym okiem, ale wszystko widzę. Muszę skończyć golenie, bo woda stygnie – ykrzywiając twarz zaczął drapać brzytwą po policzku.

Sierżant nie usiadł. Wziął manierkę i odchylając głowę pił długo. Potem otarł usta dłonią i zerknął na zegarek.

– Godzina do wschodu. Póki działa jakiego nie podciągną, to nas stąd nie przegonią.

– Podciągną – stwierdził Gustlik.

– Skąd wiesz? – Grigorij przerwał golenie i stał z brzytwą uniesioną ku górze.

– Oni też nie są głupcy – stwierdził spokojnie Jeleń i dodał: – Momy czas, to możemy trocha podjeść.

– I z jeńcami trzeba coś zrobić. Siedzą w piwnicy od wieczora, niepewni swego losu. Słyszą strzały i nie wiedzą, kto i do kogo... – zastanawiał się Kos spoglądając pytającym wyrokiem na przyjaciół.

– Niech siedzą – wzruszył ramionami Gustlik. – Jak mi kamraty chałupa zwalą na łeb albo granat przez okno wciepną, nie nasza będzie wina.

– Oni by się nie zastanawiali – powiedział Grigorij. – Oni by nas po prostu... – przeciągnął brzytwą w pobliżu gardła.

Kos słuchał marszcząc brwi i zły był w głębi duszy, że jego przyjaciele, zamiast poważnie pomyśleć i doradzić, znowu wykręcają się sianem. Twarz mu stwardniała, drgnęły mięśnie na szczękach.

– Kapujcie na pole. Ja z nimi załatwię – rzekł wstając.

Dobył z kabury długolufy mauzer, zarepetował i ruszył schodami w dół.

Saakaszwili zrobił krok, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Raz jeszcze przejechawszy brzytwą po gładko wygolonym policzku, wytarł ją starannie, schował w futerał i do kieszeni.

– Chodź, to poleję – ofiarował się Gustlik unosząc kanister z wodą. – Przez ten czas dam pozór na pole za ciebie.

Gruzin starannie spłukiwał twarz, prychał, a potem, nie ocierając oczu, spytał ze zmarszczonymi brwiami:

– Rąbnie ich?

– Bo co?

– Nic. Oni by nas bez namysłu. Ale przecież...

– Trzeba było zostawić w piwnicy. Ten Kugel...

– Kto?

– Obergefreiter, co żech go z barki przywiódł...

Przerwał usłyszawszy pod murem kroki i trzask zrzuconych dachówek, pękających pod butami.

– Chłopaki! Nikogo blisko nie ma? – usłyszeli wołanie Janka od strony bramy.

– Pusto – odpowiedział Gustlik usiłując wsunąć głowę w strzelnicę, żeby zobaczyć, co się dzieje na dole.

Stuknęły zasuwy, szczęknęła furtka, wyszło z niej czterech jeńców z uniesionymi w górę rękami. Ustawili się w szeregu jeden obok drugiego, tyłem do bramy.

– Marsz – skomenderował Janek.

Tamci ruszyli równym krokiem, zeszli z drogi na pole. Ciężko im było iść w nogę i równać po zoranym, ale dokładali starań.

Saakaszwili poprawił szablę zatkniętą między worki, przyklęknął koło karabinu maszynowego, poruszył lekko lufą i prowadził sylwetki na celowniku.

– Daleko puszcza – rzekł niechętnie Gustlik – a potem mu się który straci.

Nie zauważył, że Kos już wrócił na piętro i dopiero kiedy skrzypnęły obluzowane deski, drgnął i obejrzał się.

– Skąd ich będziesz?... – zaczął pragnąc zagadać zdziwienie i niepokój.

Janek wzruszył ramionami i nie czekając na koniec pytania zwrócił się ostro, z wyrzutem, do mechanika celującego z erkaemu:

– Grigorij!

– Czego chcesz? – speszył się Gruzin i dopiero teraz zrozumiawszy sytuację, dodał: – Nie strzelam.

– W kogo się bawisz?

– Ach, puściłżeś ich... Myślisz, że Hitler ma ludzi za mało, i czterech mu dodajesz – mówił Gustlik niby to kpiąco, ale w głosie jego nie było pretensji, tylko jakby ulga.

Z daleka od pola usłyszeli, jak jeńcy, podchodząc bliżej do swoich, zaczęli krzyczeć:

– Kameraden! Nicht schiessen!...

Kos w lornetce widział ich ciemne sylwetki na tle jaśniejącego nieco nieba.

– Dali słowo, że do końca wojny nie wezmą broni do ręki – rzekł cicho, nie odrywając szkieł od oczu.

Po długiej chwili, opuściwszy lornetkę na rzemieniu, stanął tuż obok Jelenia i spytał zmęczonym głosem:

– Źle zrobiłem? Przecież zostawić ich w piwnicy to prawie na pewno skazać na spalenie żywcem. Sam mówiłeś, że lada chwila działo podciągną.

Był tak speszony i zatroskany, że Gustlik postanowił go pocieszyć. Tylko co tu rzec w takiej sytuacji? Znał zbyt dobrze żołnierzy hitlerowskiego Wehrmachtu, żeby nie wiedzieć, że wystarczy rozkaz, a złamią słowo i znowu będą strzelać.

Z daleka załomotała długa seria. Janek, podrzuciwszy lornetkę do oczu, zobaczył, jak dwu jeńców pada. Dwu innych rzuciło się do ucieczki, ale nie odbiegli daleko – dogoniły ich kule.

– Psiakrew... – zaklął cicho.

– Wszystkich? – spytał Jeleń.

Kos skinął głową.

– Tak ich esesmany uczą: gefangene, czyli jeniec, to tchórz, a tchórz nikomu niepotrzebny: erschiessen, rozstrzelać – stwierdził Gustlik i zmarszczywszy brwi policzył na palcach: – Czterech ich było...

– Kugel nie chciał iść.

– Miał recht. Co z nim zrobisz?

– W bunkrze jest taki mały schronik na amunicję. My ocalejemy, to i on będzie żył.

– No, to jest dobre.

– Zaprowadź go – rzekł Kos podając klucz.

– I konserwa podgrzeję, bo z pustym brzuchem żadna wojna.

Zarzuciwszy automat na plecy Gustlik zeszedł na parter. Wziął się do wybierania konserw z niemieckich zapasów saperskich. Dwu na górze i on sam, to znaczy trzy puszki – policzył na palcach lewej ręki. Przypomniał sobie jeńca i dodał czwartą. Rozejrzawszy się wokół, spostrzegł w szybie odbicie swojej twarzy, skinął mu uprzejmie głową i piąta puszka powędrowała do wiadra.

Potem wyszukał największą patelnię. Przygotował dwa bochenki chleba, odkrajał sporą pajdę i schował do kieszeni. Wreszcie, wziąwszy do ręki niemiecki bagnet, ten sam, którego już raz używał do krajania puszek, zszedł do piwnicy i otworzył kłódkę.

– Morgen, Kugel.

– Guten Morgen, Herr Unteroffizier.

– Auf.

– Nein.

– Wylazuj.

– Ja mówiłem: nie.

– A ja ci każę. Raus!

Groźny głos pomógł natychmiast, a goły bagnet w dłoni Jelenia speszył obergefrajtra do reszty. Idąc po schodach z podniesionymi rękami usiłował zerkać do tyłu, żeby zobaczyć, jak blisko jest ostrze od jego pleców, ale nie mógł dostrzec, bo Gustlik wsadził już bagnet za pas na brzuchu.

– Bier to – wskazał wiadro z konserwami i patelnię.

W szarzejącym cieniu nocy i błękitnawym świetle dnia przecięli podwórze, wyminęli druty i krętym złazem w okopie zeszli do bunkra.

Jeleń się potknął w ciemności, burknął pod nosem przekleństwo. Kugel zakrzątnął się, przesłonił wszystkie trzy strzelnice i zapalił elektryczne światło – gołą żarówkę ukrytą pod siatką we wklęśnięciu betonowego sufitu.

Podczas gdy Jeleń rozcinał bagnetem puszki, obergefrajter wydobył z szafki cegiełki drzewnego spirytusu, zapalił, rozgrzał patelnię nad płomieniem. Różowe błyski pełzały po szybkach okularów.

Gustlik popatrywał z boku na spokojną, odrobinę pociemniałą i zmizerowaną od wczoraj twarz hodowcy róż. Potem bez słowa odsunął go ręką, wyrzucił z puszek gęsty gulasz, który począł skwierczeć na rozgrzanym metalu.

– Salz und Pfeffer – podał mu Kugel dwa pudełka, które zdjął z półki.

Jeleń patrzył ciężko i nieufnie. Tamten, zrozumiawszy, nasypał dwie szczypty na wierzch zgiętej lekko pięści, zlizał językiem. Gustlik zrobił to samo, żeby raz jeszcze sprawdzić, i dopiero potem posolił, posypał pieprzem wołowinę.

– Starasz się – mruknął do Kugla.

– Od was dlatego wiele zależy. Nie trzeba topić Ritzen. Hitler kaputt, aber Deutschland...

– Nie godoj tela. Wczoraj żeś nas uczył.

– Wo sind meine Kameraden?

Twoje kamraty? My ich puścili wolno, alt wasi sami... – drgającą ręką pokazał, jak poszły serie.

Tego się Niemiec nie spodziewał. Jak uderzony zrobił dwa kroki wstecz, oparł plecy o ścianę i uderzył głową w beton.

Gustlik spokojnie dzielił gulasz na cztery menażki, nie tracąc naturalnie okazji, by parokrotnie spróbować, jak smakuje.

Obergefrajter patrzył, skoczyła mu w górę i w dół wystająca grdyka przy przełykaniu śliny. Z ilości naczyń wywnioskował, że śniadanie tylko dla Polaków, odwracał w bok oczy.

Trzymaj, ty giździe – podając Niemcowi menażkę, warknął Gustlik, bo rozgrzany drut parzył mu dłoń.

Kiedy tamten, zaskoczony, wziął naczynie, Ślązak przyłożył na wierzch dobytą z kieszeni pajdę chleba.

Danke, Herr Unteroffizier – ucieszył się Kugel i jednocześnie zdziwił.

– Aber wo ist der vierte Kamerad? Wo ist Herr Tomasz?

Za dużo chcesz wiedzieć. Wiązuj do paki – pokazał mu gestem otwartą betonową komórkę.

Niemiec posłusznie wszedł, ale postawiwszy menażkę na podłodze obrócił się szybko i przytrzymał drzwi kolanem.

– Noch nicht, Herr Unteroffizier – poprosił spiesznie i prawie gorączkowo dodał: – Es sind keine Deutsche, keine Polen, żaden Niemiec, żaden Polak, es sind einfach Menschen, czlowieki... Jeden daje kula, drugi – chleb. Warte... ich sage alles, ja wszystko mówię...

Gustlik po wczorajszym już mu nie dowierzał, ale z ciekawości wypuścił Niemca i patrzył, co będzie robił. Kugel, jeszcze mówiąc, podszedł do ściany.

Pod naciśnięciem jego palców otwarła się metalowa skrzynka w betonie, w której na haczykach z numerkami wisiały klucze. Obergefrajter przekręcił jeden z nich w zamku ściennej szafy, a wewnątrz była broń – dwa emge, snajperski karabin z lunetą, skrzynki z taśmami do kaemów i trzy minerskie uchwyty.

Jeleń bez słowa wziął snajperkę, przewiesił sobie przez plecy. Kugel zebrał wszystkie uchwyty. W drugiej ścianie tuż obok strzelnicy pokazał zamaskowaną wnękę, a w niej iskrowniki. Założył uchwyty do maszynek i wydobywszy tekturową tablicę z planem, pokazał Jeleniowi.

– Minen, Minen, Minen... – stukał palcem w różne miejsca. – Dobra obrona, póki inny Polak nie przyjdzie. Ale ten nie! – pokazał na oddzielnie stojący detonator, do którego podłączono wiązkę wodoszczelnych kabli. – Nie ruszać. Woda zniszczy mój dom, inny dom, całe miasto. Po co? Wasza wiktoria i Hitler kaputt bez tego, żeby niszczyć...

Gustlik słuchając coraz szybszego potoku słów marszczył brwi, prostował się i nagle, tak jak nauczył się w wehrmachtowskich koszarach, kiedy go siłą do niemieckiego wojska wzięli, wrzasnął, przerywając w pół słowa:

– Obergefreiter Kugel!

Niemiec zamarł, wyprężony na baczność.

– Nieder!

Nie zawahawszy się ani ćwierci sekundy saper runął w przód na prostych nogach, przyhamował upadek rękami.

– Auf!

Zerwał się jak sprężyna wyćwiczonym podczas musztry ruchem i bez jednej myśli na twarzy czekał rozkazu.

– Nieder!... Auf!... Nieder!... Auf!...

W rytmie gestów i szczęknięć Jelenia jeniec padał na beton, zrywał się, znowu padał. Trwało to minutę, może półtorej. Wreszcie kiedy oddech sapera stał się gwałtowny i świszczący, Gustlik pochylił się nad leżącym, normalnym już głosem spytał:

– No i co leżysz jak glizda na mrozie?

– Ihr Befehl, rozkaz...

– Befehl, Befehl... Widzisz, Kugel, jakiś głupielok. Na befehl to pół Polski spalisz i się nie spytasz po co? Musiał żech ja tu przyjść pod Berlin, choć mi nie po drodze, co byś se o ludziach spomniał.

– Herr Unteroffizier...

– Maul halten, stul pysk... I nie ucz innych ręce myć, jak ci z dreku ledwo uszy widać. Wiązuj do paki, bo ci frysztuk wystygnie – zachęcił go gestem ręki.

– Darf ich hier rein? – spytał Kugel pokazując w przeciwną stronę, na inne pomieszczenie bunkra.

Gustlik chytrze, nieufnie zmrużył oczy i wszedł do środka – niczego tam nie było poza pustą drewnianą skrzynką. Ściany gładkie, pod sufitem z jednej strony kable, z drugiej – okienko wąziutkie jak strzelnica, wychodzące w stronę śluzy. Jeleń otworzył je i wyjrzał.

– Frische Luft – podpowiedział Niemiec.

– Zasłużyłżeś – stwierdził po namyśle Ślązak, poprawiając snajperkę na plecach. – Nieś se tu jadło.

Kugel błyskawicznie się uwinął, sam pomógł drzwi zamykać i słuchał szczęku klucza przekręcanego w zamku.

Siadł potem na skrzynce, postawił menażkę na kolanach i zaczął jeść gulasz, zagryzając chlebem. Co parę kęsów spoglądał na kable pod niskim sufitem i na otwarte okno, przez które mżyła jasność przedświtu, i uśmiechał się smutnie.

Półtora kilometra na wschód od Ritzen, w załomie grubego, poszczerbionego pociskami muru, który osłaniał od strony frontu, na równo rozesłanej słomie rozłożyli się radzieccy zwiadowcy. Obok leżała na boku armata, krępa stopiątka, powalona granatem.

Robiło się już widno, lada moment miało wzejść słońce, więc jedni czyścili broń, inni buty na nowo wzuwali albo guzik oberwany mocowali do munduru. Byli i tacy, którzy po prostu odpoczywali z rękami pod głową, z nogami uniesionymi lekko w górę, obcasami wsparci o lawetę, żeby ze stóp utrudzonych krew odpłynęła. Wszyscy jednak uważnie, choć z uśmiechem, słuchali Tomasza, który siedząc wygodnie między starszyną a sanitariuszką opowiadał o swoich przygodach:

– ...Kiedy tylko sierżant Kos powiedział, że jednemu trzeba przez fronty iść i zawiadomić, to wiedziałem od razu, że nie na kogo, tylko na mnie padnie. Sam sierżant musiał zostać, żeby dowodzić, a jak ze trzech wybierać...

To już tylko ciebie – tym samym tonem podjął opowiadanie Czernousow, który jednocześnie kręcił papierosa, biorąc szczyptami machorkę z płaskiego, zakręcanego na gwint pudełka z pomarańczowej masy – bo i Jeleń, i Saakaszwili, nie to, żeby marni żołnierze, ale od szeregowca Czereśniaka słabsi...

Tomasz patrzył uważnie na starszynę, zastanawiał się, czy wąsacz poważnie mówi, czy na kpiny. Górą przeniosła mina z moździerza, trzepnęła gdzieś dalej. Parsknęło śmiechem paru zwiadowców.

– Służysz krótko, ale opowiadasz jak stary – dodał Czernousow.

Teraz dopiero Czereśniak się połapał i pospiesznie, smutno, wyjaśnił:

– Nie. Ale jak co ciężkiego do roboty, to zawsze na mnie padnie. Tak w domu było, tak i we wojsku.

– Order ci dadzą.

– Medal to już mam obiecany.

– Za co?

– Bośmy przez pomyłkę w amunicję trafili...

Coraz weselej i głośniej chichotali zwiadowcy. Szarikowi się to nie podobało, więc podniósł mordę z kolan Marusi i zaszczekał.

Obiecany, ale nie dany. Do tej pory to tylko cukierki od sierżanta Kosa dostałem. – Tomasz wydobył pudełeczko z kieszeni. – Przemokły całkiem.

– Ode mnie je miał – uśmiechnęła się Marusia.

– Dadzą się zjeść – rzekł Czernousow.

Wziąwszy blaszankę do ręki wydłubywał nożem skawaloną masę, łamał ją na kawałki, częstował najbliżej siedzących.

– Jakbym miał takie pomarańczowa pudełko, takie zakręcane jak to, co towarzysz starszyna machorkę trzyma, to by się nie zlepiły.

– Takie? – spytał z uśmiechem Czernousow i przesypawszy machorkę do skórzanego woreczka, podał mu. – Bierz. Widzę, że na dobrego żołnierza wyrośniesz.

Podeszło dwu piechurów, z których jeden niósł termos, a drugi w plecaku chleb i puszkę z cukrem. Przyprowadził ich pyzaty szef kompanii.

– Zdorowo, sojuzniki – powitał zwiadowców i zasalutowawszy, przedstawił się: – Sierżant Konstanty Szawełło. Przez dwa eł.

– Starszyna Czernousow, miłosti prosim – powitał go Rosjanin.

– Raz wy do naszego pułku trafili, nam przyprowadzili jeńca – oświadczył Szawełło – być nie może, żeby odeszli nie jadłszy.

Gwar się zrobił, wszyscy ruszyli z miejsc, zadzwoniły menażki. Pierwsza porcja, wędrując z rąk do rąk, trafiła do Czernousowa, a następne do Marusi i Tomasza. Sierżant uścisnął dłoń starszynie, ze staromodną galanterią cmoknął w rękę wzbraniającą się sanitariuszkę i poznawszy Czereśniaka otworzył ramiona.

– Matko Boska Ostrobramska! A cóż ty tu, harmonista, robisz? Taż my dumali, że wy do Szczecina, do morza czołgiem dopłyniecie. Gdzież przyjaciele?

– Za frontem.

– A instrument?

– Też został.

– Czekaj, czekaj... Józku! – zawołał na jednego z żołnierzy. – Skocz do naszych na jednej nodze, harmoszkę przynieś. Otóż i spotkanie...

Zza muru wyszedł chorąży żandarmerii i zawołał:

– Szeregowiec Czereśniak!

– Tutaj – odezwał się Tomasz.

Tamten podszedł, stanął i czekał, póki się żołnierz nie podniesie.

– Należy odpowiadać: jestem. Przyszedłem wam powiedzieć, że sprawa częściowo została wyjaśniona. Połączyłem się ze sztabem armii i ustaliłem, że podejrzany, którego aresztowano wczoraj, okazał się rzeczywiście sierżantem Kosem i wy również figurujecie w składzie załogi czołgu o numerze taktycznym sto dwa.

– Dla mnie nie nowość – kiwnął głową Tomasz. – Tylko obywatel chorąży co nie wiedział.

– Nie starajcie się być dowcipny. Do końca działań pod Ritzen polecono mi sprawować nad wami nadzór.

– Sadities, towariszcz lejtienant – zaprosił Czernousow, robiąc honorowe miejsce obok siebie na brezentowej piaszcz-pałatce. – Sadities, pozawtrakajem.

– Dziękuję – niechętnie odrzekł oficer.

– Pożałsta – zaprosiła Marusia i dłonią przytrzymała za mordę Szarika, który miał ochotę warknąć. – Nam miło budiet.

Uśmiech dziewczyny zdecydował. Chorąży siadł, przyjął menażkę i zaczął jeść. Popatrywał na otaczające go uśmiechnięte twarze. Tylko Szarik z boku warknął jednak, wyszczerzył zęby. Mając poczucie spełnionego obowiązku, umilkł na znak Ogoniok i podstawił jej łeb do głaskania.

Słychać było gruchotanie erkaemów od strony frontu i pracowite skrobanie łyżek, jak to zwykle przy posiłku. Milczenie jednak ciążyło chorążemu, brał je do siebie, i parę razy przełknąwszy postanowił przypomnieć:

– Myśmy się wcześniej już raz spotkali. Pies poznał, a wy nie.

– Oszybajeties, towariszcz lejtienant. My też poznaliśmy – sprostował Czernousow.

– I zaprosiliście?

– Pies, żeby najmądrzejszy, to przecież od człowieka głupszy. Kto mu krzywdę zrobi, na tego i warczy. A my wiemy, że wy nie ze złej woli. Prosto: po mołodosti let.

– Służba taka.

– Nie służba... U was drugoje: nieprawilnyj podchod k czeławieku, jeśli pozwolitie staromu sołdatu skazat'.

Wy naturalnie wiecie, jak należy podchodzić do człowieka – kpiąco się odciął oficer. – Może nauczycie?

– Pożywiosz, sam uwidzisz – uśmiechnął się Czernousow kręcąc głową. – Ilu może być szpiegów? Jeden na dziesięć tysięcy przyzwoitych ludzi, a może i na sto tysięcy. Dlatego każdego spotkanego człowieka chwytać nie warto. Spocisz się bardzo, zanim tego, co trzeba, złapiesz.

– Dziękuję za gościnę i za naukę. – Chorąży ze złością odstawił menażkę i podniósł się. – Ja swoje wiem.

– Ot i harmonię przynieśli – wtrącił sierżant Szawełło, któremu bardzo się nie podobało narastanie międzynarodowego konfliktu. – Obywatel chorąży pozwoli, pani pozwoli, towariszcz starszyna pozwoli – zwracał się, kolejność wedle rangi i poważania dla płci pięknej miarkując, a ręką prawą na szeregowca wskazywał. – Syn brata, któren z rąk faszystów śmierć męczeńską poniósł.

– Szeregowiec Józef Szawełło – wyprężył się miody, zdążywszy harmonię oddać Czereśniakowi.

– Przy muzyce z pożytkiem większym konsumpcja zachodzi i człowiek człowieka serdeczniejszym okiem widzi...

– Proszę usiąść i razem z nami ' posłuchać – Marusia wstrzymała żandarma.

Tomasz spróbował instrumentu, spojrzał pytająco na chorążego i starszynę. Oficer nie patrzył w jego stronę, ale Czernousow skinął głową.

– Może to, co przed Odrą o siódmej kompanii – podpowiedział sierżant Szawełło.

Nie wiadomo, w jakim celu włożył okulary w drucianej oprawie i widząc, że Tomasz kręci głową, zgodził się szybko:

– Może co innego, ale żeby ładne.

Czereśniak przemaszerował palcami po basach i akurat wtedy na okuciach błysnęło wschodzące słońce. Grajek wziął oddech, zaczął śpiewać niegłośno i smutno:


 
Oj nie płaczcie, siostry, brata,
Hej, wróci wam się za trzy lata.
Oj nie płacz, dziewczyno, chłopca,
Hej, zanim przemoc zginie obca.
Minął roczek i półtora,
Hej, pancerniacy jadą z pola.
Maryś pyta niespokojnie:
Hej, czy daleko Jaś na wojnie?
 

Między zwrotki, jak werbel, weszła seria z karabinu maszynowego. Tomasz dorzucił akord, by ją przeczekać, i dalej opowiadał:


 
My z wojenki już jedziemy,
Hej, twego Janka nie wieziemy.
Pod Berlinem przy strumieniu
Hej, złożył głowę na kamieniu.
 

Zwiadowcy zasłuchali się w piosenkę, której treść łatwo przecież było pojąć. Paru nuciło do wtóru harmonii. Józef Szawełło jak w święty obrazek patrzył na Marusię, która opuściła twarz i ocierała chusteczką oczy podejrzanie wilgotne.

Bitwa o śluzę rozpalała się jak mokry konar świerkowy – po czterech coraz gwałtowniejszych starciach nastała pauza i tylko pod lasem, niczym sęk na schnącej gałęzi, dymiły resztki samochodu, który fosforowym pociskiem z karabinu dostał w bak benzynowy.

Kos leżał na wznak oparty o worki z piaskiem, patrzył przez gołe krokwie w niebo, a końcami palców prawej ręki, jak niewidomy, odczytywał wszystkie zgrubienia i wklęśnięcia na zamku przyniesionej przez Gustlika snajperki.

Było w tych ruchach sprawdzanie żołnierskiej pamięci, lecz również pieszczota chłopaka, którego wojna zmusiła do pokochania broni.

W powietrzu stała cisza, tylko od strony frontu z rzadka postukiwał samotny erkaem. Janek odetchnął głębiej, poprawił sobie cegłę wsuniętą pod głowę zamiast poduszki i obejrzał się na Gustlika, który kończył śniadanie, wycierając kawałkami chleba resztki tłuszczu z menażki.

– Taki sam jak od Sybiraka pod Studziankami.

– Lepszy, bo nowy – z dumą rzekł Jeleń, klepiąc snajperkę po kolbie, a potem wygładził mundur na brzuchu i oświadczył: – Nie lubię bić się, dokąd nie pojem. Teraz mogą zaczynać.

– Mogą. Nawet czołgi potrafimy zatrzymać na polach minowych. Ale najlepiej, żeby zamarudzili, póki nasi sygnału nie dadzą.

– Myślisz, że doszedł? – spytał Saakaszwili, który z lornetką siedział przy strzelnicy i obserwował pole.

– Miał szansę. Niewielką, ale miał.

– Uwierzą mu?

– To na pewno. – Gustlik machnął ręką. – Tylko wejrzą i będą wiedzieć, że sam ze siebie nie wymyślił.

– Uwierzą – potwierdził Kos i przysiadając spojrzał w niebo. – Wschodzi słońce. Albo nasi, albo Niemcy powinni zaczynać...

Jakby w odpowiedzi czknęły moździerze ukryte za pierwszą linią horyzontu, zaświstały w powietrzu powolne granaty i przeniósłszy nad budynkiem, pękały na podwórzu.

– Tymi garncami murów nie rozbiją – mruknął Gustlik, pochylony obok Janka nad podłogą. – Chyba żeby nas chcieli omamić...

Znowu trzepnęły dwa moździerzowe granaty, tym razem krótkie, i odłamki zadzwoniły po dachu.

Grigorij skulony pod murem wyjrzał przez strzelnicę i zameldował:

– Za „Rudym” działo odprzodkowują.

Dał krótką serię i odskoczył, przygięty świstem nadlatujących min.

Janek wziął od niego lornetkę i w nowej pauzie między wybuchami sprawdził meldunek.

– Zapalaj.

– Co? – zdumiał się Gruzin.

– Osłonę. Słoma wyschła.

– „Rudego”?

– Zapalające w taśmę – rozkazał wyrwawszy tuż koło zamka kilka zwykłych naboi z metalowych uchwytów. – Gdzie są? – daremnie szukał po skrzynkach.

Korzystając z pauzy w ostrzeliwaniu, Jeleń wydobył z kieszeni garść czarno znaczonych na ostrzu naboi i bez słowa zaczął ładować.

– Szybciej, cholera – klął Kos. – Czego po kieszeniach nosisz?

Znowu zagwizdały miny, przylegli, odczekali wybuch. Ledwo przy akompaniamencie poświstywania i chichotu odłamków unieśli głowy. Gustlik, szczerząc zęby, odpowiedział dowódcy:

– Coby losowania nie przegrać, jakby było.

Janek dopadł erkaemu, przycisnął kolbę, ale przeszkodził mu Grigorij.

– Nie! – szarpnął i obaj stoczyli się między worki. – Przecież to „Rudy”!

Najpierw oślepił ich błysk, potem ogłuszyła eksplozja i posypała gradem ceglanych odłamków. Dopiero teraz dobiegł huk działa. Kos pociągnął za worek, zwalił go na Grigorija i skoczywszy do erkaemu wypruł długą serię.

Zadymiła słoma osłaniająca podwozie „Rudego”, wypełzły na nią płomyki, zamigotały coraz szerszym kręgiem jak kwiat słonecznika. Nim kanonierzy zdążyli po raz drugi odpalić, eksplodował zbiornik i wybuch podrzucił w górę kłąb ciemnowiśniowego dymu.

Na chwilę zapanowała cisza. Potem pocisk, wprowadzony do zamka armaty, podrzucił ją i rozerwał lufę. Zaczęły wybuchać zapalone skrzynki z amunicją. Ucichły moździerze. Grigorij patrzył nieruchomo w ogień pożerający podwozie ukochanego czołgu, twarz miał kamienną, lecz po policzkach dwoma krętymi strumykami płynęły łzy.

– No, czego? – Kos wydobył spomiędzy worków szablę i podał Gruzinowi takim gestem, jak dziecku, żeby przestało płakać, daje się ulubionego misia. – Nie można było inaczej...

Z lasu na pełnym gazie wyskoczył niski opancerzony ciągnik na gąsienicach. Wlókł za sobą polowe działo, zawinął łukiem po polu i przystanął między drzewami, znacznie jednak dalej niż płonący stóg. Kos zrozumiał, że przyszła chwila, której się obawiali, i rozkazał Jeleniowi:

– Bierz erkaem i razem z nim – pokazał głową na Grigorija – obsadźcie bunkier.

– Jo bych wolał...

– Rwij pole minowe jak najpóźniej. Dopiero kiedy czołgi wjadą za mur.

– Janek, przeca...

– Wykonuj – przerwał mu Kos lodowatym tonem.

Jeleń mimo woli uniósł rękę jak do salutowania i zrobił ruch podobny do stawania na baczność. Nie mówiąc już ani słowa, wziął erkaem w lewą, a prawą objął Saakaszwilego. Z pierwszego stopnia schodów obejrzał się jeszcze raz na Kosa znieruchomiałego koło strzelnicy, z kolbą snajperki przy policzku.

Dotknięcie gładkiego drewna i chłód metalu podniecają młokosa, lecz uspokajają prawdziwego snajpera. Janek nie czuł teraz żadnego zdenerwowania. Nawet bliski wybuch nie był w stanie oderwać go od lornety celownika. Ośmiokrotnie bliżej niż w rzeczywistości widział niską sylwetkę polowego działa, które czarnym ślepiem lufy patrzyło mu w twarz.

Kanonierzy podbiegli z głębi lasu, błyskawicznie odprzodkowywali armatę. Ciągnik odjechał między pnie, a oni kryli się starannie za tarczą osłony. Nie widać ani jednego, ale oto zza pnia wychodzi schylony amunicyjny z pociskiem w ręku. Na ułamek sekundy jego ramię znalazło się na skrzyżowaniu nici celownika i palec łagodnie ściągnął spust. Huknął wystrzał, żołnierz wypuścił pocisk i szczupakiem rzucił się w trawę.

Kos, widząc, że teraz nie ma chwili do stracenia, przebiegł w drugi koniec strychu, skrył się za grubym kominem. Z bijącym sercem czekał wystrzału polówki.

Od ciosu zadygotał dom. Pocisk odtrącił narożnik ze strzelnicą. Janek skoczył do przodu, przypadł na rumowisku cegieł prószących jeszcze pomarańczowym miałem, cuchnących trotylem. Złowił cel w krąg lornety.

Dowódca działa wychylił się, patrzył na dymiący budynek, uniósł rękę, by podać nową komendę, lecz nie zdążył – trafiony w głowię upadł na wznak.

Celowniczy zauważył jednak błysk na dachu przy kominie, przesunął lekko lufę i przejmując dowodzenie rozkazał:

– Feuer!

Zamkowy odpalił, obsługa pospiesznie załadowała po raz trzeci.

Celowniczy przesunął stalową tarczkę w pancerzu, odsłonił wizjer i z okiem przy okularze patrzył, jak rozpełza się dym, rzednie kurz nad rozbitym kominem, a wyrzucony ku górze kawał krokwi, spadając, strąca kilka rzędów dachówek.

Janek natychmiast po strzale do działonowego rzucił się w stronę schodów, już z dołu usłyszał drugi wybuch granatu, trzaśnięcie belki o dach i brzęk tłuczonej karpiówki. Biegnąc wzdłuż muru, dopadł okiennicy przy furtce i uchyliwszy ją podrzucił mauzer do ramienia po raz trzeci.

Stąd gorzej było widać armatę niż z góry – nad zaorane pole wystawał ledwo koniec lufy i górna część pancernej tarczy z prostokątnym okienkiem otwartego wizjera. Ten czarny prostokąt wziął na cel i zastygł nieruchomo, czekał.

Z góry wciąż jeszcze spadały odłamki dachówek, sypał się rozkruszony granatami ceglany miał, ale Kos stał jak wyciosany z kamienia. Tylko palec na spuście zaginał się łagodnie, powoli, by niepostrzeżenie przekroczyć granicę strzału.

Karabinowy pocisk rozbił celownik, skaleczył działonowego, który chwyciwszy rękami głowę, potknął się o ogon łoża, padł w trawę. Zamkowy chciał mu pomóc, skradał się, ale gdy tylko wysunął rękę za tarczę, dostał kulę w łokieć.

Reszta obsługi straciła głowę: pełzając usiłowali się skryć od kul.

Milczała armata. Jeszcze jeden pocisk trafił w resztki celownika, rozkruszył szkło, ciskając nim o metal.

W tę podzwaniającą ciszę wpełznął szybki i gniewny warkot. Spomiędzy drzew wyszły trzy niemieckie czołgi z desantem starannie ukrytym za wieżami, przystanęły na skraju lasu.

Jeszcze chwila i podjechały do nich dwa działa pancerne. Zahamowały.

Kanciaste stwory ze stali patrzyły spode łba ślepiami grubych luf. Groźne były nawet w tej pozornej niemrawości i bezruchu – tylko silniki pomrukiwały i wstrząsały nerwowo antenami.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю